Cisza. Przejmująca, przeszywająca głowę cisza. Dla kogoś urodzonego w wielkim mieście tę ciszę można niemal usłyszeć, bo aż dzwoni w uszach jednak w sposób nienachalny, przyjemny. Tylko teraz, późną jesienią możemy rozkoszować się prawdziwą głębią tej ciszy, a ten stan zakłóca jedynie delikatny szmer rzeki i raz na jakiś czas przelatujące nad głową łabędzie. Dookoła jest tylko ONA – cisza.
Późnojesienna, wielka rzeka ma wiele uroków, jednak nie każdy potrafi je dostrzec czy docenić. Musisz lubić samotność i spokój, chcieć uciec od ludzi i zgiełków, ale też dobrze czuć się we własnym towarzystwie. Możesz gadać sam do siebie, możesz po cichu snuć w głowie plany na przyszłość, możesz też bezmyślnie gapić się w wodę – byleś się nie nudził. Gdy zaczniesz się nudzić wkradnie się zniechęcenie, poczujesz chłód i wilgoć – będziesz chciał wracać… Nie tędy droga.
Ja uwielbiam niemal wszystko to, co oferuje wielka rzeka jesienią. Lubię patrzeć jak nurty łamią się na powalonych drzewach, zawracają, splatają się ze sobą, by po paru metrach znowu łączyć się w jednolitą całość. Uwielbiam patrzeć na parę bielików, która gdzieś nieopodal ma gniazdo i kręcą się po okolicy za każdym razem, gdy jestem nad rzeką. Z ciekawością przyglądam się kropli niedawnego deszczu, która zanim spadnie na rozmokłą ziemię, ostatkiem sił trzyma się źdźbła suchej trawy. Ale najbardziej kocham ciszę i spokój. Gdy do tego dołożymy sandaczowe, mocne kopnięcie w kij….przepadłem.
Cisza, spokój i nikogo na wodzie. Najlepiej…
W grudniu jesień nie jest już „kolorowa”, nie jest też „złota”. Jest ponura i ma wiele odcieni szarości, ale moim zdaniem teraz też jest piękna.
Końcówka sezonu nad Wisłą to z okres, gdy poluję na jedno branie. Taka jest prawda… Sandaczy na mazowieckim, dzikim odcinku Wisły jest bardzo mało, a brań jeszcze mniej. Ale to właśnie teraz, w grudniu i listopadzie to jedno branie może okazać się „braniem sezonu”, a jedna ryba może „uratować” nam cały rok. Może wyjechać 60ka, ale może wyjechać też sandacz 90+ i to właśnie teraz będzie najgrubszy, najpotężniejszy, napchany jak PKS do Lichenia. Drapieżniki świetnie zdają sobie sprawę z nadciągającej zimy (tak naprawdę pod powierzchnią wody zima już nastała), magazynują więc zapasy energii ganiając stada rzecznego białorybu. Niech Was jednak nie zmyli wcześniejsze zdanie – to nie jest tak, że jedzą całą dobę i wszędzie. Okres ich żerowania jest przeważnie krótki i trzeba być w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie – ale jak już się uda to zgrać, to branie dzikiego sandacza zapamiętacie na długo.
GDZIE?
Nie sprzęt łowi ryby – on jedynie może pomóc i podnieść skuteczność naszych wyników, a także sprawić, że samo łowienie będzie przyjemniejsze. I nawet gdyby istniała „najlepsza przynęta” (a taka nie istnieje) czy „najlepsza wędka” (ona też nie istnieje), to jeśli nie będziemy wiedzieli gdzie tym najlepszym kijem posłać tę przynętę, to ryby nie złowimy. Podstawą jest łowić tam, gdzie jest ryba – a wybór wędki to drugorzędny temat.
Przez wiele lat byłem wyznawcą teorii, iż jesienią trzeba łowić głęboko. Im głębiej, tym lepiej. Bywało nawet tak, że usilnie próbowałem dojść gumą do dna dwunastometrowej głębiny poniżej pewnej rozerwanej ostrogi, a moim najczęstszym jesiennym łowiskiem były okolice jednej z działającej na terenie Warszawy piaskarek. Wiadomo jak jest w teorii – ryby czując schładzającą się wodę schodzą na zimowiska (czyli wodę głębszą), a za nimi oczywiście podążają drapieżniki. Powiem Wam, że wtedy – wiele lat temu, na wyniki na narzekałem. Brań było mnóstwo, jednak łowione sandaczyki były niewielkie. Średnio na pięćdziesiąt wyholowanych sandaczy, tylko jeden przekraczał magiczne 50 centymetrów długości (taki był wymiar ochronny). Mi i kolegom to nie przeszkadzało, ponieważ akcji było dużo i choć ryby były niewielkie, to raz na jakiś czas udawało się złowić rybę w rozmiarze zdjęciowym, a czasem w takich miejscach ustawiały się również szczupaki. Po pewnym czasie jednak zdałem sobie sprawę, że coś robię nie tak – gdzie są większe drapieżniki?
Zmiana przynęt na większe spowodowała jedynie mniejszą ilość brań krótkich sandaczy, za to pojawiły się odrobinę większe szczupaki. Ale gdzie są duże sandacze? Postanowiłem poszukać ich w innych miejscach…i tak się zaczęło.
Nie łowię w dołkach i na głębokiej wodzie, a zdecydowanie wolę wodę o głębokości 2-2,5 metra. Zdarzało mi się złowić dużego sandacza w miejscu, gdzie było mniej niż 1,5 metra wody, czasem na wodzie czterometrowej, jednak najwięcej brań fajnych sandaczy jesienią mam na głębokościach 2-2,5 metra. Nie każda miejscówka z taką wodą będzie jednak dobra. Warto zwrócić uwagę na to, aby gdzieś obok była głębsza rynna – im dłuższa tym lepsza, a jeśli będzie to dzika burta z dużą ilością powalonych drzew i głęboką wodą, albo stara i głęboka opaska – to jesteśmy w domu. Woda w potencjalnie dobrym miejscu nie może ciągnąć zbyt mocno, jednak nie powinna też stać. Łowimy w rzece, więc musi być jakiś uciąg. Ja lubię, gdy woda sunie powoli (to dobre określenie – sunie) i na głębokościach o których wspomniałem da się poprowadzić średniej wielkości gumę na główce 10-16 gramów. Jeśli na dnie są muldy lub jakiś kancik, a jeszcze lepiej porozrzucane pojedyncze kamienie – tym lepiej. Sandacze często „wędrują” wzdłuż takich podwodnych kantów i nawet półmetrowy uskok dna będzie dla nich bardzo dobrym miejscem do podróżowania, a dla nas do poprowadzenia tam gumy.
Miejscówkami w których powinniśmy poszukać są przykosy i blaty poniżej nich, rynny z wolnym uciągiem, same początki dzikich burt (tam, gdzie jeszcze woda nie zdąży się rozpędzić), okolica warkoczy poniżej główek (ja bardzo lubię rozmycia warkoczy, czyli praktycznie końcówki rynny poniżej ostrogi) oraz śródrzeczne blaty. Świetne są też stare, rozmyte ostrogi z porozrzucanymi kamieniami ze zniszczonej przez wodę i krę faszyny – byle woda nie rwała zbyt mocno. Możemy też popróbować pomacać wodę w okolicach śródrzecznych raf – o ile uda się nam do nich dostać. Takie miejsca sandacze odwiedzają regularnie!
Dzika burta. Jeśli od góry nurt hamowany jest przez przykosę, główkę czy inną przeszkodę, może to być świetne jesienne łowisko.
Jesienny sandacz z kantu. O tej porze roku są już naprawdę grube i chcą jeść – guma o długości 14cm całkowicie zeżarta.
Rozległe płycizny bez dostępu do głównego nurtu nie są dobrymi łowiskami. Nie teraz.
KIEDY?
Napisałem, że trzeba być w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Skoro miejsca już opisałem powyżej, to teraz słów kilka o porach żerowania sandaczy. Przykro mi, ale jeśli ktoś chciałby iść na łatwiznę, to się zawiedzie. Reguł nie ma i w niektórych miejscach ryby zjawiają się przed południem, w innych przed zmrokiem, a jeszcze w innych po nastaniu ciemności. Tu nie ma drogi na skróty i trzeba to „wydreptać” samemu. Spędzić sporo czasu nad wodą, o różnych porach i po prostu łowić (czy może być coś przyjemniejszego dla zapalonego łowcy sandaczy?). Ewentualnie zaufany kumpel, który spędza naprawdę dużo czasu nad rzeką i zechce wszystko „wyłożyć na tacy” – ale takich przyjaźni jest raczej niewiele. Pocieszające jest to, że jeśli już spędzicie mnóstwo czasu na to, aby ustalić porę, w której głodne sandacze wpływają na daną metę, to najprawdopodobniej w kolejnych dniach te godziny będą takie same. Sandacze potrafią zjawiać się jak duchy – nie wiadomo skąd, bo po kilku minutach zniknąć – nie wiadomo gdzie. Często godziny są te same, więc wystarczy „tylko” być nad wodą i łowić. Dopóki nie przyjdzie jakiś gwałtowny front atmosferyczny lub nie zmieni się poziom wody (czyli układ nurtów), tak długo powinniśmy móc liczyć na powtarzalność brań. Jest jeszcze jeden warunek – że nie będziemy zjadać łowionych sandaczy…bo ryby to nie maliny i jeśli je zjemy, to już nie „odrosną”.
Ja sporo brań mam w godzinach popołudniowych, ale też nie łowię w nocy. Jestem chyba trochę za stary, aby po nocach pływać czy łazić po dzikiej Wiśle w grudniu samemu… Pamiętajcie też proszę, że pisząc „sporo brań” to nie znaczy, że jest ich dużo (ba na Wiśle nigdy nie ma ich dużo), tylko że jest to większość – czyli np są to 4 brania na 5 (nie dziennie niestety).
Warto zwrócić też uwagę na temperaturę wody. Staram się obserwować zachowanie sandaczy od wielu lat i – o ile w ogóle można pisać o jakichkolwiek schematach w zachowaniu tych ryb – zauważyłem, że zwiększoną aktywność zanotować można gdy temperatura wody wynosi między 7, a 10 stopni Celsjusza. Poniżej tych 7 stopni ich aktywność staje się mniejsza, jednak wciąż można liczyć na niezłe brania. Gdy woda schłodzi się do 3 stopni, żerowanie jest znacznie słabsze – wtedy naprawdę polujemy już na jedno, jedyne branie. Gdy temperatura waha się w okolicach 1 stopnia, mamy przed sobą trudne zadanie – czeka nas prawdziwe rzeźbienie, choć i wtedy można zapunktować piękną rybą. Jednak im woda zimniejsza – tym jest trudniej.
Sandacz w samo południe. Mgła i „ciężka”, deszczowa pogoda moim zdaniem są idealne – byle nie wiało, bo wiatr nie jest naszym sprzymierzeńcem.
Czasem w sandaczowe miejscówki wpłynie szczupak – zawsze jest to jakieś urozmaicenie jesiennej dniówki.
Nie bójmy się śnieżnych dni! Sandaczom śnieg nie przeszkadza, a w takie dni świat przestaje być szary i ponury.
Jedno solidne branie i dzień staje się piękniejszy.
CZYM?
Teraz słów kilka o sprzęcie, na sam koniec. Ja łowię grubo, bo to Wisła. Ryby zdarzają się duże, czasem trafiają się sumowe przyłowy, jest też sporo zaczepów. Moim zdaniem nie ma tu miejsca na plecioneczki 0,12mm, bo prędzej czy później wielka rzeka nauczy nas pokory. Gruba plećka, mocny przypon i solidny kij w niczym nie przeszkadza żerującemu sandaczowi i w moim przekonaniu takie zestawienie sprzętowe działa jedynie na naszą korzyść. Tu jednak niech sobie każdy łowi jak chce, a rzeka same zweryfikuje nasze błędy. Ja jestem zdania, że aby złowić dużą rybę, trzeba wcześniej kilka podobnych ryb spartolić.
W skrócie – łowię kijem o ciężarze wyrzutowym do 28 gramów, jednak z olbrzymim zapasem mocy (50 gramów też by poleciało). Kołowrotek powinien być mocny i równo układać plecionkę (aby jej nie plątać) i to chyba dwa najważniejsze wymagania, jakie powinien spełniać. Mocny dlatego, aby nie rozpadł się po kilku dniach łowienia i aby duża ryba go nie zajechała podczas holu, ale też by miał mocny hamulec. Ilość łożysk czy jakieś nano-technolowie mnie nie interesują, bo nie ma to żadnego wpływu na hol sandacza. Łówcie tym czym chcecie. Plecionka na moich kołowrotkach ma średnicę około 0,20mm (rzadko 0,22mm i jeszcze rzadziej 0,18mm) i jestem jej pewien. Żadne tanie wynalazki, żadne „bo kosztuje 20zł taniej”. Przypony mocne, o wytrzymałości 18kg z dużą i równie mocną agrafką, nie krótsze niż 40 centymetrów. Można łowić też bez przyponów, jednak czasem trafiają się sumy, a im bliżej końcówki sezonu, tym mniej sumowych przyłowów, a więcej szczupaków. Ja rezygnuję z przyponów tylko w miejscach z dużą ilością zaczepów, a gdy dno jest czyste, łowię z przyponem. Wierzcie mi, że grube linki i przypony nie mają najmniejszego wpływu na ilość sandaczowych brań w Wiśle. Może w łowiskach z czystą wodą jest inaczej, ale nie tu. Główki jigowe też powinny być odpowiednio mocne i ja używam takich, które raczej ciężko rozgiąć moim sprzętem.
Wreszcie to co wielu interesuje najbardziej – czyli przynęty. W tym okresie łowię wyłącznie gumami i w 95% przypadków nie schodzę z wielkością poniżej 12 centymetrów. Przeważnie są to gumy 12-15cm, sporadycznie odrobinę większe. Oczywiście mógłbym machać wabikiem dwudziestocentymetrowym, jednak skuteczne poprowadzenie takiego gumiszcza w rzece jest trudne – stawia spory opór w wodzie (a ta choć powoli to jednak płynie).
Jesienią szukam ryb, którym nie straszne są duże przynęty.
Wiślany sandacz 90+ vs Berkley Realistic Roach o długości 15 centymetrów. Guma wydaje się śmiesznie mała.
Ta sama przynęta, całkowicie zeżarta. Zdecydowanie piętnastka nie jest za duża.
Gumy mniejsze są z chęcią atakowane przez trochę mniejsze drapieżniki.
Nie zawsze jednak duża przynęta oznacza dużą rybę. Tym razem na Flankera o długości 14 centymetrów połakomił się….czterdziestaczek.
Duże przynęty przeważnie dozbrajam, ale czasem zdarzają się i takie brania.
Lubię gumy szerokie, o przekroju…..krąpia lub płoci. Zwróćcie uwagę, że szeroki ripper wygląda w wodzie „poważniej”, niż w takim samym rozmiarze ripper smukły. Choć mają taką samą długość, ten pierwszy wydaje się wyraźnie większy. Jesienne drapieżniki lubią sobie pojeść i z chęcią atakują gumy spore, pracujące szeroko – jak to się mówi, o „typowo szczupakowej pracy”. Świetnie sprawdzają się w każdej mecie z wolną wodą i ja używam ich bardzo często. Mam jednak w swoim pudełku również przynęty smukłe, pracujące drobno – a to na wypadek, gdy zdarzy mi się łowić w wodzie nieco szybszej. Taka przynęta mimo podobnej długości stawia znacznie mniejszy opór w wodzie i szybciej dochodzi do dna na lżejszej główce jigowej. Płynnie przeszliśmy do obciążenia – ja łowię tak lekko jak to tylko możliwe. Jesienny opad powinien być powolny i długi, czasem wręcz ślamazarny. W zimnej wodzie wszystko zwalnia (zwróćcie kiedyś uwagę, jak walczy rzeczny szczupak w wodzie o temperaturze np 3 stopni! – żadnych odjazdów, żadnych podniebnych akrobacji, a tylko wyginanie ciała jakby w zwolnionym tępie) i choć brania bywają bardzo gwałtowne, to ja staram się prowadzić przynęty jak najwolniej. W niektórych miejscach będzie to guma uzbrojona w główkę o masie 7 czy 10 gramów, w innych 25 – ale staram się łowić wolno. Czasem wolno oznacza nudno, jednak gdy z tego wędkarskiego letargu wybudzi nas potężne, sandaczowe kopnięcie w kij….ciężko będzie uspokoić kołatanie serducha. To najpiękniejszy moment w łowieniu sandaczy i życzę takich chwil zarówno sobie, jak i każdemu z Was!
Moje jesienne menu dla wiślanych sandaczy.
Pierwszy rzut na nowej miejscówce i fajna ryba ląduje na pokładzie. Dobre rozpoczęcie jesiennego dnia.
Ta sama przynęta w akcji, tym razem szczupakowy przyłów. Kto wytłumaczy tym rybom, że my-wędkarze często dzielimy gumy na sandaczowe i szczupakowe? One o tym nie wiedzą…
Jeśli chodzi o kolorystykę, to wiślane sandacze nie są wybredne. Na pewno warto mieć jakąś jasną gumę – może być biała czy perłowa, może też mieć ciemniejszy grzbiet, warto mieć coś w zgniłej zieleni (te kolorki mam wrażenie działają na każdej wodzie) oraz na przełamanie jakiegoś „oczojeba” – czy to seledyn, czy wściekle pomarańczowa marchewa. Ja zawsze zaczynam od kolorków naturalnych (malowanie płoci, uklei czy okonia), a dopiero potem sięgam po fantazyjne barwy rodem z egzotycznego akwarium. Taką mam taktykę choć szczerze uważam, że kolor ma zdecydowanie mniejsze znaczenie (cały czas piszę i Wiśle!) niż wielkość i praca (czyli również obciążenie) przynęty. Pamiętajcie jednak, że najważniejsze jest miejsce w którym łowimy. W dobrej miejscówce możemy mieć branie nawet na najgorszą przynętą, jednak w słabym miejscu bez ryb, brania nie będziemy mieli na żadną gumę. Warto mieć to na uwadze nie tylko jesienią.
Sezon powoli się kończy, jednak nie można składać broni aż do końca grudnia lub do momentu, gdy rzeką nie popłynie kra. Lećcie nad wodę, bo już niebawem czeka nas kilkumiesięczna rozłąka z wiślanymi sandaczami.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
ZOBACZ FILM O JESIENNEJ WIŚLE:
Komentarze