Zawsze piszę Wam prawdę, tak jak jest – tym razem również tak będzie… Otóż o niektórych kierunkach marzy się latami, niektóre wyprawy planuje się miesiącami, o innych śni przez pół życia… Teraz było inaczej, bo decyzję o wyjeździe na Malediwy podjąłem dosłownie w dwie minuty, w dodatku….siedząc na kiblu. Krzysiek zapytał o jakiś fajny wyjazd, Maciek wysłał mi opis planowanej wyprawy, a ja siedząc na „porcelanowym skuterze” przeczytałem i się zapisałem. Tym razem magii nie było…

Zawsze gdy lecę w tropiki, podróż trwa dobę. Czasem z małym haczykiem, ale przeważnie są to 24 godziny – i tak też było tym razem. Z Okęcia do Dubaju, potem do Malé, a następnie na niewielką wyspę, której nazwy nie umiem wymówić, ale umiem napisać – Kadhdhoo. Na koniec kilkanaście minut jazdy niewielkim busikiem i meldujemy się w hotelu na wyspie Gan. Co ciekawe od razu okazuje się, że jesteśmy jedynymi białymi nie tylko w hotelu, ale na całej wyspie. Szybka kolacja, szykowanie sprzętu i krótka drzemka, bo o szóstej rano mamy stawić się z wędkami w porcie i czeka nas sześć dni ostrej, dwunastogodzinnej młócki ciężkim sprzętem. Do dyspozycji mamy dwie łodzie – dużą, która pomieści pięciu z nas oraz mniejszą, przeznaczoną dla trzech wędkarzy. Dzielimy się wstępnie na dwie grupy i mi przypada łowienie z Krzyśkiem i Maurycym. Wiem, że obaj są strasznie napaleni na ryby i nie pękają, więc zapowiada się fajnie.

Czekając w Malé na samolot do Kadhdhoo, idziemy zobaczyć port.

Na naszą wyspę mogliśmy płynąć taką łodzią, ale trwałoby to 6 godzin, a samolot leci tylko 40 minut.

Przed nami trzeci i ostatni lot.

Z samego rana nieco rzednie nam mina. Przynajmniej mi, Krzyśkowi i Maurycemu. Łódka na której mieliśmy pływać….zaliczyła awarię i w ostatnim momencie nasi przewodnicy zorganizowali zastępstwo. Jednostka wielkości mojej Skylli (z tą tylko różnicą, że ja pięciometrową krypą nie pływam po oceanie!), tylko z dwa razy słabszym silnikiem. Na pokładzie dwóch uśmiechniętych jegomości zapewniających, że krypa da radę… Łódź chłopaków z drugiej grupy wyglądała z kolei imponująco – rozległy pokład dziobowy, dwa potężne silniki zawieszone na pawęży i naprawdę ogarnięty, bardzo komunikatywny kapitan.
Odrobinkę zrezygnowani, z niemałymi obawami o dzielność naszej jednostki ruszyliśmy w nieznane… Pierwsza godzina minęła bez brań, ale otaczające nas widoki łagodziły wiszącą w powietrzu porażkę. Krystalicznie czysta woda, płytkie rafy koralowe i piękne wyspy przy których się kręciliśmy tworzyły naprawdę fantastyczny krajobraz. Nasza, polska jesień jest piękna, jednak końcówka pory deszczowej na Malediwach – choć przykro mi to pisać, bije na głowę nasz październik. Za to ryb jak na Zegrzu – cisza. W dodatku rozmowa z przewodnikami coś się nie klei, bo na nasze zagadywanie odpowiadają półsłówkami w dodatku tak, że ciężko ich zrozumieć. Dopiero po kilku dniach zorientowałem się, że tu wszyscy tubylcy mówią po prostu bardzo cicho i ciężko było nam zrozumieć co mówią.
Wreszcie, po dwóch godzinach mam pierwsze branie – mocny strzał w dużego poppera, fontanna na powierzchni wody i po krótkim przeciąganiu liny (czyt.plecionki) przy burcie ukazuje się red bass w fajnym rozmiarze. Patrzę na przewodników, a oni z telefonami w rękach….kręcą tik-toki. Dopiero po kilkunastu sekundach jeden z nich odłożył telefon i łapiąc na przypon z grubego fluorocarbonu podebrał rybę – „na windę”. Kilka szybkich zdjęć i ryba wraca do wody. Znowu młócimy wodę dużymi popperami, jednak bezskutecznie. Kapitan małej łódeczki utrzymuje nas w odległości rzutu od płytkich raf, więc tam staramy się posyłać nasze przynęty. Po kolejnych dwóch godzinach zobaczyłem, że w pewnym miejscu uciekła mała rybka – rzuciłem, zamknąłem kabłąk i gdy tylko mój stickbait zrobił pierwszy ruch, poczułem bardzo mocne branie. Zaciąłem, ale dla pewności dociąłem jeszcze trzy razy i wtedy nad wodę wyskoczyła duża barrakuda. Chłopaki szybko zwinęli swoje zestawy, a ja trzymałem zaciętą rybę z dale od rafy. Dwie, może trzy minuty i piękna barrakuda była przy burcie. Patrzę na przewodników, a oni….znowu stoją i kręcą tik-toki. Dopiero gdy poprosiłem, żeby pomogli mi podebrać rybę jeden z nich odłożył telefon, złapał za przypon i…a jakże inaczej – podniósł rybę! Za linkę! Na windę !Na szczęście moja zdobycz była dobrze zapięta, a sprzęt mocny, więc wszystko wytrzymało, choć byłem pewien, że tak podbierana ryba spadnie. Kapitan położył moje trofeum na pokładzie, po czym….poszedł sobie na rufę i nagrywał tik-toki…

Idziemy do portu, dosłownie 3 minuty spacerkiem od hotelu.

Tu czas płynie inaczej.

Wielki ocean i nasza mała łódeczka – wierzcie mi, że nie było komfortowo.

Pierwsza ryba naszej wyprawy – całkiem fajny red bass. Na popperka!

Tu już było z czym powalczyć. Pierwsza, wcale nie najgorsza barrakuda.

Widoki powalają nas na kolana.

Rzucać na płytką, ściągać na głęboką – jak za sandaczami, nic trudnego. Tyle w teorii.

PRZEWODNICY W TROPIKACH
Nie pomyślcie sobie, że ja i moi koledzy jesteśmy leniami czy partaczami i nie chce nam się podbierać czy wyhaczać ryb. To nie tak. Wyprawy w tropiki są tak drogie dlatego, iż ponad połowa kwoty obejmuje usługi przewodników, a oni nie są tylko od sterowania łodzią. Zajmują się wiązaniem zestawów (tak tak, specjalny węzeł łączący plecionkę z grubym fluorocarbonem, który wytrzyma nie tylko samo machanie dwustugramowym popperem ale też długie hole niezwykle silnych ryb jest naprawdę trudno zawiązać), podbieraniem i wyhaczaniem ryb, a w wielu miejscach na świecie zdarzało się, że przewodnik nie pozwoli wędkarzowi samemu zmienić poppera i robi to za niego! Ja czuję się z tym niekomfortowo, jednak tak się zdarza – a pamiętajmy, że na oceanie nie używamy agrafek tylko ich rolę pełnią bardzo mocne kółka łącznikowe, do których potrzebujemy…kombinerek. Tak to jest już przyjęte na świecie, że usługi przewodników kosztują bardzo dużo, jednak obejmują kompleksową opiekę na łodzi.

Wyhaczyłem rybę i po kilku szybkich zdjęciach z pluskiem wróciła do wody, a my do łowienia. Chlapanie popperami nie przyniosło pożądanych efektów, więc spróbowaliśmy łowienia na jigi. Najpierw płytko, potem coraz głębiej. I dopiero wtedy zaczęło się coś dziać, choć ryby były niewielkie. Pojawiły się małe pstrągi koralowe, niewielkie groupery, jobfishe, a Krzysiek złowił coś, czego nasi przewodnicy za bardzo nie umieli określić. Jest to jakiś snapper, jednak ja też nie wiem jaki dokładnie gatunek.

 

Krzychu targa na pokład jakiegoś dziwoląga, niestety nie mam pojęcia co to za gatunek snappera.

Pojawiają się kolejne gatunki, choć w rozmiarze wstydliwym.

Jest i grouper. 

Spłynęliśmy na krótki odpoczynek i małą przekąskę na jedną z wysepek. Żarcie w miejscowej knajpie to jest to choć jeśli ktoś nie lubi pikantnego jedzenia, powinien troszkę uważać.

Piękne widoki, fajny klimat – podoba mi się ta wyspa!

Miejscowy transport ryb. Dość specyficzny.

Można?

W ogóle transport towarów na Malediwach bywa…specyficzny.

Po odpoczynku wracamy do roboty. Ryby czekają!

Panda na twarzy dojrzewa.

Płyciznę widać z daleka.

Mijamy kolejne rajskie wyspy.

Po południu nasza mała jednostka obrała kurs…na środek oceanu i po przepłynięciu ponad 20 kilometrów zobaczyliśmy wielką, czerwoną boję. Kapitan powiedział, że głębokość spada tu na tysiąc, a może i na dwa tysiące metrów i kręcą się tu tuńczyki. Faktycznie! Po chwili ujrzeliśmy wielkiego tuńczyka, który przewalił się po powierzchni wody. Zaraz koleiny, i kolejny! Zaczęliśmy rzucać i dosłownie w drugim rzucie do stickbaita, którym łowił Krzysiek wystartowała srebrna strzała, wzbijając gejzer wody! Krzysiek zaciął, dociął…i w kilka sekund stracił ze sto metrów plecionki. W kolejnym rzucie do mojego poppera wystatowała ryba podobnych rozmiarów, ale (na szczęście – o czym za sekundę) nie trafiła i tylko katapultowała go metr w górę. Dlaczego „na szczęście”? – bo Krzychu właśnie prowadził dość nierówną walkę z wielką rybą i dwa takie tuńczyki na kijach w tym samym momencie mocno skomplikowałyby sytuację. A nierówną dlatego, że mimo naszych zapewnień, że kij o c.w. do 80 gramów jest zdecydowanie za słaby, Krzuchu uparcie łowił właśnie nim. Ja i Maurycy zwinęliśmy swoje zestawy, a tymczasem nasz kompan odzyskał 20 metrów linki, po czym szybko stracił kolejne 50 metrów. Im dłużej trwała walka, tym głośniej Krzychu sapał. Po piętnastu minutach, gdy ryba była może 20-30 metrów pod łodzią, łowca już nie tylko sapał, ale wyklinał w niebogłosy tuńczyka, kapitana, nas-załogę, ale i całe Malediwy. Tym bardziej, że znowu stracił ze sto metrów plecionki. Ryba jednak słabła tak samo jak Krzysiek i po 25 minutach wielki tuńczyk żółtopłetwy pokazał się pod powierzchnią. Jeszcze dwa krótkie, dwudziestometrowe odjazdy i kapitan zarzucił pętlę na ogon ryby (oczywiście zaraz po tym, jak skończył nagrywać tik-toki…). Ja i Maurycy pomogliśmy wrzucić rybę na pokład, bo pomocnik szypra….a jak – nagrywał tik-toki. Znowu ja odhaczałem rybę, bo nasi przewodnicy po prostu się jej bali, a gdy chcieliśmy zrobić zdjęcie powiedzieli, że „to chyba nie jest dobry pomysł, bo jest za duża”. Daliśmy sobie jednak radę sami i Krzychu ma wspaniałą pamiątkę.
Gdy łowca z długiem tlenowym w mózgu leżał na pokładzie i starał się łapać powietrze, my z Maurycym wróciliśmy do łowienia. Duże tuńczyki jednak zniknęły na dobre, za to pojawiło się mnóstwo małych, kilkukilogramowych przedstawicieli tego gatunku. Krzysiek szybko doszedł do siebie i udało nam się złowić jeszcze po kilka niewielkich tuńczyków.

Po kilku nieudanych próbach…

…wreszcie uda się zrobić dobre zdjęcie. Bite 40kg wagi! Brawo Krzychu!

Delfiny widujemy niemal każdego dnia, bo tam gdzie delfiny, tam też tuńczyki.

Jest ich naprawdę dużo.

ODŁOWY TUŃCZYKÓW
Pierwszy raz w życiu widziałem na własne oczy masowe odłowy tuńczyków. Pięć statków, jeden koło drugiego. Na rufie każdego z nich stoi kilku/kilkunastu rybaków z kijami w rękach i akcja wygląda tak, jak można zobaczyć w filmach na youtube. Zarzucają, zacinają i „na windę” wyciągają tuńczyka, rzucając go jednym ruchem za siebie – i od razu znowu zarzucają. Cały hol i lądowanie ryby trwa od 3 do 5 sekund – i tak non stop. Ponoć w jedną dobę jeden taki stateczek jest w stanie pozyskać do 35 ton (!!!) tuńczyków. Jeden statek, w jedną dobę! 
Na wyspie znajduje się przetwórnia ryb, która zatrudnia 600 osób! Zdarzają się sytuacje, gdy przetwórnia nie jest w stanie przyjąć tak dużej ilości ryb, a wtedy załoga wyrzuca do wody nadmiar martwych tuńczyków… Obawiam się, że nasz świat się kończy i za kilka, może kilkanaście lat tuńczyk żółtopłetwy będzie rzadkością…

Takie statki polują na tuńczyki, a ich łupem padają ryby maksymalnie do 7kg. Problem tylko w tym, że są w stanie odłowić nawet 35 ton w ciągu doby! 

Nazajutrz rano w porcie czekała na nas naprawiona łódka z prawdziwego zdarzenia, a na jej pokładzie prawdziwy kapitan i jego pomocnik – oni również z prawdziwego zdarzenia i  bez tik-toków w telefonie. Profesjonalni, przygotowani i…nie bojący się ryb. Miejsca na pokładzie więcej, zestawy przewiązane na nowo i wielkie nadzieje na podbój oceanu.
Każdy z nas ma jakieś cele i oczekiwania na tej wyprawie, choć najbardziej sprecyzowane ma Krzysiek. On od razu powiedział, że chce złowić GT, tuńczyka i barrakudę. Jeden cel odhaczył już pierwszego dnia, stawiając naprawdę wysoko poprzeczkę. Drugi z celów osiągnął już po dwóch godzinach łowienia drugiego dnia… Najpierw Maurycy łowi pięknego red snappera, a zaraz potem poprawia niewielkim, ale pierwszym GT (giant trevaly czyli karanks olbrzymi). To tak naprawdę miał być cel naszej wyprawy, choć liczymy na większe egzemplarze. Po godzince ja również punktuję niewielkim karanksem i…to chwilowo byłoby na tyle. Przynajmniej u nas, bo Krzysiek znowu postanowił narozrabiać. W pewnym momencie zobaczyliśmy sporą ławicę niewielkich ryb, jakieś 30 metrów przed łodzią. Krzychu posłał tam poppera jako pierwszy i po kilku plumknięciach woda wybuchła! Zobaczyliśmy gejzer wody, wygięty w pałąk kij (Krzychu po wczorajszej przygodzie zmienił wędkę na prawilny badyl do oceanicznego poppingu) i wyjący hamulec kołowrotka. Krzysiek krzyczy – GT! Przewodnik krzyczy – tuna! Ja i Maurycy znowu patrzymy jak nasz kompan walczy z wielką rybą. Po kilku minutach przy burcie pojawia się barrakuda – ale jaka! Olbrzymie cielsko z wielką mordą i gigantycznymi kłami zatacza łuk przy burcie i po raz kolejny zabiera 20 metrów grubej plecionki. Odjazdy stają się coraz krótsze i w końcu wielkie rybsko wykłada się przy burcie. Ten kapitan nie kręci żadnych tik-toków i sprawnie podbiera gigantyczną barrakudę. Krzysiek wrzeszczy z radości, ja i Maurycy przecieramy oczy ze zdumienia – ależ klamot!

Janek, czyli najstarszy uczestnik naszej wyprawy. 73 wiosny na karku, a nie wymięka na robocie. Nie wiem czy to czytasz Janku, ale dla mnie jesteś WZOREM i szczerze Cię podziwiam!

Koniec pory deszczowej oznacza tyle, że może padać, ale nie musi. Może być słońce, a może go nie być. Może wiać, ale może nie wiać… Można zgłupieć.

Widoki są tu nieziemskie.

Maurycy łowi pięknie ubarwionego red snappera.

A ten znowu swoje… Tym razem nie tuńczyk tylko barrakuda i nie 40kg, a „jedyne” 25kg!

Portret z bliska – zerknijcie na te psie kły! To naprawdę bardzo niebezpieczna ryba.

U mnie tego dnia „nie pykło” – to jedyna moja ryba z tej dniówki, ale za to wreszcie GT z Malediwów.

Po tej walce szczęśliwy łowca znowu padł na pokład i łapał tlen jak karp na wigilię, a my z Maurycym zabraliśmy się za robotę na poważnie. Minęło kilkanaście minut bez brań, Krzychu odpoczął, rzucił…i znowu się zaczęło. Potężna branie z powierzchni i błyskawiczna utrata stu metrów plecionki. Linka ucieka w głębinę, a nie na boki, podejrzewamy więc znowu tuńczyka – albo żółtopłetwy, albo psi (dogtooth tuna). Krzysiek znowu posapuje, poprykuje i klnie na wielkie rybsko, które gdy tylko pozwoli łowcy odzyskać kilka metrów linki, natychmiast zabiera trzy razy więcej. Patrzę na szpulę kołowrotka i widzę, że zaraz może się skończyć zapas linki – a obstawiam, że Krzysiek ma jej tam ze 250 metrów! Zaraz pokaże się pusta szpula, więc radzimy kompanowi, żeby dokręcił hamulec jeszcze mocniej. Dopiero wtedy ryba hamuje, jednak każdy metr odzyskanej plecionki okupiony jest sapaniem, płynącym stróżkami po czole potem i palącym bólem mięśni. Po dwudziestu minutach Krzysiek prosi, aby ktoś przejął wędkę. Nikomu z nas do tego się nie spieszy, ale łowca już nie prosi, a wręcz błaga. Biorę kij, a Krzychu ciężko sapiąc pada na pokład… Powoli podnoszę rybę do góry, ale po pięciu minutach i ja mam dość. Następne metry linki odzyskuje Maurycy, ale po chwili sprzęt nie wytrzymuje i rybsko odpływa zabierając poppera na zawsze. Szczerze mówiąc to chyba dobrze, bo nie wiem czy to co Krzysiek zaciął było w ogóle do wyholowania. Po pół godzinie przeciągania liny nawet nie zobaczyliśmy ryby i obstawiam, że ta mordęga szybko by się nie skończyła…
Na koniec dnia znowu płyniemy na tuńczykową miejscówkę ale Krzysiek od razu zaznacza, że większego tuńczyka niż 10kg to on nie chce. Gadać to on sobie jednak może, bo już w drugim rzucie zacina rybę, która w pierwszym odjeździe zabiera mu grubo ponad 100 metrów (błagam, zabierzcie już go od nas!!!), na naprawdę dobrze dokręconym hamulcu. Gdy łowca próbuje wyhamować szpulę kciukiem, kończy się na lekkim oparzeniu palca! Po 15 minutach holu Krzysiek się poddaje i na końcówkę holu przekazuje mi kij. Ja jestem w miarę wypoczęty, kończę więc temat w trzy minuty i już po chwili Krzysiek znowu pozuje do zdjęć z pięknym tuńczykiem żółtopłetwym. I tak jak dzień wcześniej, mi i Maurycemu pozostaje łowienie małych tuńczyków o masie 5kg. We dwóch wspólnie stwierdzamy, że nasz kompan systematycznie pcha się w gips…

Krzychu po wyczerpującym pojedynku.

…i znowu wziął i rzucił… Tym razem „tylko’ 25kg tuńczyka żółtopłetwego.

Znowu wspaniałe widoki.

BEZLUDNA WYSPA 
Pewnego dnia kapitanowie zaprosili nas na bezludną wyspę. Powiedzieli, że przygotują nam lunch ze złowionych ryb, w tradycyjny sposób. Tak, jak sami je jedzą. Wyspa była piękna i urokliwa, z miękkim piaseczkiem, mnóstwem palm i otoczona rafą koralową. Poniżej podrzucam Wam trochę fotek z naszego wypoczynku tego dnia.

Dopływamy do wyspy.

Duża łódka naszej drugiej grupy prezentuje się imponująco…

…zwłaszcza od strony rufy.

Nasza krypa też wstydu nie przynosi.

Krzychu-rozrabiaka opuszcza pokład.

Nasz obiadek jeszcze przed przyrządzeniem.

Ryby pieką się na ognisku z kokosów i palmy.

Podano do stołu!

Pachnie niesamowicie, ale zobaczmy co jest w środku.

Palce lizać!

Rajska wyspa, ciepła i czysta woda…korzystamy!

Słońce grzeje tak mocno, że wielu z nas nie zdejmuje koszul.

Widoki są niesamowite.

Nie tylko ja łapię za aparat fotograficzny.

Krzysiek zamiast aparatu foci telefonem, przy czym włazi trochę głębiej niż ja.








Kilka widoczków z bezludnej wyspy.

Po odpoczynku wracamy na jednostkę.

Nie będę opisywał Wam całej wyprawy dzień po dniu, bo Krzysiek wreszcie trochę przyhamował i przestał rozrabiać, a ryby…z nimi było różnie. Były dni lepsze i gorsze, choć wielkie klamoty już nas omijały. Pojawiały się średniaki różnych gatunków i trochę ryb mniejszych. Pewnego dnia miałem wyjście naprawdę dużego GT, którego nasi przewodnicy ocenili na 30kg, jednak ryba zrobiła tylko kocioł na powierzchni nie decydując się na atak. Po chwili ten sam drapieżnik wystartował do poppera Krzyśkowi, jednak też nie zaatakował. Innego dnia udało mi się złowić pięknie ubarwionego bluefina w niezłym rozmiarze, a nazajutrz mojego poppera zaatakował rekin. W ogóle z rekinami jest ciekawa sprawa – jest tu ich mnóstwo! Ja mam jakiegoś „farta”, ponieważ nie było dnia, aby do moich popperów nie startowały rekiny. Przeważnie tylko odprowadzały przynęty do łódki, ale zdarzyły mi się dwie obcinki (kilka sekund awantury na powierzchni wody i rekin odpływał z popperem…) i jeden hol zakończony sukcesem. Od tego momentu Krzysiek do swoich celów na tym wyjeździe „dopisał” na szybko rekina i już dwa dni później swój plan zrealizował, a ostatniego dnia również jemu kolejny rekin zeżarł poppera. Był też jeden fajny dzień, gdy udało mi się przechytrzyć 5 czy 6 GT w dodatku w dość nietypowy sposób. Łowiąc z rufy rzucałem jako ostatni, a że nie lubię „łowić w tłumie” postanowiłem, że tego dnia będę rzucał dokładnie w odwrotnym kierunku niż Maurycy i Krzysiek. Gdy oni posyłali swoje przynęty na skraj rafy, ja machałem na otwartą wodę i w ten sposób uratowałem swój dzień.

Bajeczne kolory bluefinów zawsze wprawiają mnie w zachwyt.

Gdzie nie pojadę, tam mam spotkania z rekinami. Tym razem udało się wygrać i mój pierwszy żarłacz białopłetwy pozuje do zdjęcia.

Sam już nie wiem czy łatwiej to to wyholować, czy utrzymać do fotki.

Krzysiek tradycyjnie, znowu rozrabia…

Zacina, holuje, prezentuje, wypuszcza – jak jakaś maszyna…

Pojawiają się kolejne GT. Najpierw mniejsze…

…potem też te większe.

Ten GT też już w dobrym rozmiarze.

U mnie pierwsze skrzypce gra czarny popper.

…a u Krzycha…jakiś pstrokaciak, ale też ciemny.

Zdarzają się też wypadki przy pracy, czyli niewielkie rybki na sporego poppera. Tu wszystko ma zęby!

Krzysiek z kolejną, tym razem mniejszą barrakudą.

Na jigi zaliczamy kolejne gatunki, choć miodu nie ma…

Krzychowi coś pogryzło nowego jiga.

Na poppery też biorą nam dziwolągi.

Zmykaj!

Młóciliśmy wodę naprawdę uczciwie, po 10-12 godzin dziennie. Ciężko to sobie wyobrazić, bowiem jeśli ktoś tego nie spróbuje, to nie zdaje sobie sprawy jaki to wysiłek. Cały zestaw waży 2 kilogramy i trzeba nim posyłać 150-ciogramowe poppery czy stickbaity na jak największe odległości. Zasada jest prosta – kto rzuca dalej i czyj popper głośniej plumka, ten łowi więcej. W rzuty i prowadzenie wabików wkłada się wszystkie siły, w dodatku w piekącym słońcu i piekielnym upale. Po godzinie bolą ręce, po dwóch plecy, a po jednym dniu naparza wszystko, a najbardziej żebra – od ciągłego uderzania w nie dolnikiem wędki. Po trzech dniach dowiadujemy się o istnieniu mięśni, o których nawet nie wiedzieliśmy – bo bolą! Ostatniego dnia byliśmy tak wyczerpani, że nasze poppery latały już tylko na 2/3 odległości i naprawdę odliczaliśmy godziny do końca łowienia. Pewnie dla wielu z Was brzmi to dziwnie, ale my już naprawdę mieliśmy dosyć tych ryb, tych upałów, tego oceanu i tego łowienia. Marzyliśmy by odpocząć i wreszcie się wyspać… Aż dziwnie się czuję pisząc te słowa, ale naprawdę tak było.

Na Malediwach palmy mają namalowane na pniach numery. Każda palma jest czyjaś, ma właściciela. Gdy spadnie z niej kokos, nikt go nie zabierze, a jedynie podsunie bliżej palmy, z której spadł. Działa to na zasadzie – „nie moje, nie ruszam”. I to ponoć nasz kontynent jest cywilizowany…

To co jeszcze mnie zaskoczyło to…brak śmieci. Przynajmniej w miasteczkach, bo na plaży niestety bywa inaczej – leży to, co ocean wyrzuci. Jednak w miasteczkach mieszkańcy dbają o porządek i nie jest to robione „pod turystów”. Przypominam, że oprócz naszej grupy nie było tu ani jednego białego człowieka.

Tu też nie znajdziecie ani jednego śmiecia leżącego na ziemi.

Tu również nie…

Zieleń jest tu jakby bardziej soczysta…

…a słońce jakby mocniej grzeje.

Lokalny sklep spożywczy – i od razu znalazłem coś dla siebie 😉

Kolejna ciekawostka. Widzicie nietoperza wiszącego na palmie? Skubaniec jest wielkości wyżartego gołębia i jest naprawdę żarty na owoce. Jest ich sporo, a miejscowi aby chronić przed nimi swoje owoce, zakładają na nie (gdy są jeszcze małe)…plastikowe butelki. Owoc rośnie i dojrzewa wewnątrz butelki, więc nietoperz nie ma jak się dobrać do smakołyków.

Będąc w tropikach koniecznie spróbujcie lokalnych owoców. Wiele z nich znamy z naszych sklepów, jednak…smakują one zdecydowanie inaczej.

Spływamy do portu.

Nasza grupa w pełnym składzie. Dzięki chłopaki za wspólną przygodę!

Lotnisko w Kadhdhoo.

Ruszamy na płytę lotniska, nasza przygoda powoli dobiega końca.

Był to mój pierwszy wyjazd na Malediwy i choć oczekiwania miałem trochę większe to mam nadzieję, że kiedyś uda mi się powtórzyć ten kierunek. Jest niedosyt, jest ssanie na powtórkę. Na pewno nie na wakacje, bo na małych wyspach po prostu można umrzeć z nudów (nie lubię bezczynnie leżeć plackiem na plaży, a brylowanie w luksusowych kurortach też mnie nie interesuje), ale z wędką w ręku jest tu co robić. Może za rok, dwa czy trzy? – nie wiem co przyniesie przyszłość. Tymczasem pomysły na kolejne wyprawy już są, więc teraz czas na próby ich realizacji. Czego i Wam i sobie życzę.
Fot. Krzysztof Stepanow, Maciek Rogowiecki i niżej podpisany.
Dziękuję Maćkowi z www.wyprawynaryby.pl za zorganizowanie tej fantastycznej wyprawy do raju.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Ps. Chłopaki z drugiej części naszej ekipy połowili trochę lepiej niż my, jednak nie było mnie na pokładzie ich łodzi, więc nie będę pisał co dokładnie się tam działo i jak wyprawa wyglądała w ich oczach. Wrzucę jednak zdjęcia od Maćka, bo jest co oglądać!

Otwórz
Napisz do:

Komentarze