Rozgrzana marcowym słońcem płyta lotniska w San Jose była tak gorąca, że nie dało się dotknąć jej dłonią. Po wyjściu z samolotu poczułem uderzenie upału – to nieomylny znak, że jesteśmy w tropikach. Nie ciepła, nie wysokiej temperatury, a właśnie piekielnego gorąca. Jeszcze tylko dwie godziny spędzone w kolejce do działu imigracji, godzina na wypożyczenie auta i jedyne 160 kilometrów przez góry, aby dostać się do celu naszej podróży, niewielkiego miasteczka Quepos, wtulonego w brzeg Pacyfiku.

Marzec to najsuchszy i statystycznie najgorętszy miesiąc w Kostaryce, tyle w teorii. W praktyce jest tak, że nigdy i nigdzie nie było mi tak gorąco jak tam. I wcele nie dlatego, że w dzień temperatura nie spadała poniżej 32 stopni, a o świcie – czyli wtedy, gdy powinno być najchłodniej, termometr wciąż pokazywał 28 stopni. Powietrze było tak rozgrzane, że nawet podmuchy wiatru nie dawały wytchnienia. Pierwszego dnia, po dosłownie 15 minutach spędzonych na słońcu….zeszła mi skóra z glacy. Po 15 minutach! Słońce przez sporą część dnia znajduje się niemal pionowo nad głową, więc jakby człowiek nie stanął, niemal nie rzuca cienia…

Pierwsze kroki w Quepos skierowaliśmy oczywiście w stronę portu. Wakacje wakacjami, ale ryby same się nie złowią i musiałem zorientować się w kondycji miejscowej flotylli wędkarskiej. Otóż w tej miejscowości porty są dwa – jeden wielki, nowoczesny, w którym cumują nie tylko wspaniałe łodzie wędkarskie, ale również olbrzymie, wielopiętrowe jachty. Wiele z tych jednostek pływa pod banderą Stanów Zjednoczonych, więc i port wyglądał jak z serialu Miami Vice. Obawiając się również cen przystosowanych do turystów z USA (o tym później, bo niestety się nie pomyliłem), postanowiliśmy odnaleźć drugi port, przeznaczony dla miejscowych jednostek. Znajdował się on na drugim końcu miasteczka, jednak….nie do końca nazwałbym ów port…portem. Było to ujście rzeki, które podczas odpływu było niemal odcięte od oceanu, a wpłynąć i wypłynąć można było jedynie wtedy, gdy był przypływ. Łódek było sporo, jednak w większości były to jednostki rybackie, bez otwartego pokładu, niezbędnego do łowienia z rzutu. Były też tzw.pangi (niewielkie łodzie), jednak nie udało nam się znaleźć żadnego z kapitanów. Zrezygnowany wróciłem do hotelu, aby spróbować poszukać jakiegoś kontaktu w Internecie. Wiedziałem, że ze względu na obecność sporej ilości turystów ze Stanów Zjednoczonych tanio nie będzie, jednak to co doczytałem bardzo mnie zaskoczyło. Za półdniową wyprawę (6 godzin) na niewielkiej łódce – nieprzystosowanej do wędkowania (!), ceny zaczynały się od 550$. Ponad pół tysiąca dolarów, za 6 godzin, na pokładzie dość prymitywnej krypy! Zapomnijcie o echosondach, nawigacjach czy jakiejkolwiek elektronice. Sześciometrowa panga wyposażona była jedynie w wysłużony silnik spalinowy i srogiej wielkości osękę… W dodatku rejs mógł okazać się przysłowiowym kotem w worku, bo nikt nie ma pewności, czy kapitan umie dostasować się do potrzeb wędkarza, czy zabierze was na dobre miejscówki, czy jednak jego wiedza skończy się na tym, w jaki sposób stawiać rybackie siaty. Zrezygnowany znowu udałem się do luksusowego portu z nadzieją, że uda się znaleźć łódź wędkarską i kapitana z prawdziwego zdarzenia, nawet za podobną kwotę… Ktoś mógłby pomyśleć, że drogo, że ceny z kosmosu…. Tak, ja też tak myślę, jednak pojechać na drugi koniec świata, być tam, z wędkami, z popperami…i nie popłynąc, bo „za drogo”…to zdecydowanie najgorsze wyjście. Jak mawia przysłowie – „płać i płacz”.

Jesteśmy na miejscu. Po niemal 41 godzinach od wyjścia z domu. 

Pierwszy rzut oka na port i już wiadomo, że tanio nie będzie… 

Robi się coraz ciekawiej/drożej… 

Spacerując bocznymi uliczkami Quepos, niemal na każdym kroku mamy okazję obcować z uliczną sztuką. 

Miasteczko ma fajny, latynoski klimat. 

Czarnogwan środkowoamerykański czyli „po naszemu” legwan czarny. W Kostaryce jest ich więcej, niż u nas gołębi… 

Jaki kraj, takie gołębie…

Chwilami miałem wrażenie, że one są wszędzie. 

Wybierając Kostarykę jako wakacyjną destynację wiedzieliśmy, że nie będziemy podziwiać miast, architektury, zabytków. W tym kraju nie ma podobnych atrakcji i choć umiem zrozumieć, że ktoś lubi takie atrakcje – ani ja, ani moja dziewczyna nie jesteśmy miłośnikami podziwiania kościołów, zamków czy ruin. Ten kraj ma jednak inne atrakcje, które moim zdaniem są ciekawsze niż „zdobycze cywilizacji”. Przyroda, parki narodowe, piękne plaże, dżungla. Widoki, których człowiek nie zapomni do końca życia.
Na terenie Kostaryki znajduje się ponad 30 parków narodowych. Można pokusić się o zwiedzanie samemu – znajdziemy tam oznaczone ścieżki i szlaki – ja jednak polecam zwiedzanie z przewodnikiem. Oczywiście za taką usługę musimy dodatkowo zapłacić, ale w porównaniu z kwotą za wędkowanie jest to o wiele łatwiejsze do przełknięcia. Dlaczego warto? Przede wszystkim dlatego, że bez przewodnika nie dostrzeżecie nawet 10% tego, co z jego pomocą, a nawet jeśli coś zobaczycie, to nie będziecie wiedzieli cóż to za stworzenie. Miejscowy przewodnik doskonale zna miejsca, w których spotkać można leniwce czy inne tukany, miejsca gniazdowania kolorowych papug, wie gdzie szukać najróżniejszych stworzeń – od tych małych, do tych większych. Nie tylko Was oprowadzi, ale również opowie o roślinach i zwierzętach. Dżungla żyje, pulsuje, oddycha i gada. Tu niemal wszystko się rusza, wszystko szepce. Kilka ciekawostek udało mi się sfotografować, wiele stworzeń było jednak tak szybkich, iż nie zdążyłem wycelować w ich kierunku obiektywu. Widzieliśmy wielkie, kolorowe motyle (ich skrzydła odpowiadały wielkością dwóm dłoniom mężczyzny), pięknie ubarwione koliberki, lecące koślawym lotem papugi, zmykające jelenie, ale również białego nietoperza, którego jakimś cudem udało się uwiecznić na fotografii.

Kostarykę zamieszkują dwa gatunki leniwców – dwupalczasty oraz trójpalczasty. To piękne, choć tajemnicze stworzenia. 

Leniwce dyndają się wysoko na drzewach, wśród gałęzi i liści. Trzeba mieć wprawne oko i wiedzę, gdzie ich szukać, aby je dostrzec. Dla niewprawnego obserwatora wiszący leniwiec wygląda jak kupa mokrego futra. 

Trzeba się uważnie przyglądać, aby wśród liści dostrzec „twarz” leniwca. 

Koliberek. Bardzo trudno uchwycić go w obiektywie, jest zbyt szybki. Tym razem się udało. 

Jaszczurek jest mnóstwo, choć czasem trudno je dostrzec. 

…tym bardziej gdy trafi się na taką, która wcale dostrzeżona być nie chce. 

Biały nietoperz. Coś pięknego! 

Przewodnik okazuje się być na wagę złota. 

W jednym z parków narodowych ścieżka prowadziła na szczyt góry, a tam naszym oczom ukazał się taki widok. 

Tu się żyje! 

W oceanie każda ryba ma zęby, a w dżungli każda roślina ma kolce. 

To drzewo wygląda pięknie, jednak wierzcie mi, że kolce ma ostre i bardzo twarde. 

Kolce tej palmy używane były przez rdzennych mieszkańców dżungli jako strzałki do dmuchawek. Oczywiście po wcześniejszym utytłaniu ich w śluzie trującej żaby. 

Znowu wszędobylskie jaszczury. 

PAPUGI
Lata to to jakoś koślawo i niezgrabnie, drze papę w niebogłosy i bez ustanku kłóci się z innymi papugami. W dżungli każdy ptak śpiewa, piszczy, świergoli. Niektóre brzmią jak autoalarm, jednak żadnego ptaszydła nie da się pomylić z papugą. Darcie papuziego dzioba jest wybitnie głośne i niepowtarzalne! Mam też wrażenie, że tam gdzie pojawiają się papugi, tam od razu jest rozpierducha. Kolorowe ptaszyska nie tylko drą mordę, ale przepychają się z innymi papugami tak, że lecą pióra i liście. Gdy papugi wpadają na rejon, inne ptaki szybko uciekają na inne drzewa. Trzeba jednak im przyznać, iż są piękne – zarówno gdy rozrabiają wśród gałęzi, jak i podczas koślawego lotu.

Przedstawiciel najgłośniej drącego papę gatunku… 

Samiec na gałęzi, a samica wygląda z dziupli. Chyba „uderzają w tarło” 😉 

Nie wiem jak zwie się ten ptak, jednak potrafi wydawać zaskakujące dźwięki. Pięknie śpiewa, gwiżdże, skrzeczy, ale umie też naśladować….autoalarm.

Dodatkiem do parków narodowych są piękne, ciągnące się przez wiele kilometrów plaże z gorącym piaskiem. Tak gorącym, że poza miejscem zalewanym przez fale, nie da się postawić gołej stopy. Piękną plażę znaleźliśmy nieopodal Quepos, w miejscowości Manuel Antonio, jednak zdecydowanie była to plaża turystyczna. Sama miejscowość jest tłumnie odwiedzana przez wczasowiczów i nie wiem czy ze względu na wspaniałą plażę, czy pobliski park narodowy.

Plaże w Kostaryce są urocze. 

Ależ mnie te skałki kusiły… Na moje nieszczęście były już na terenie parku, a tu…nie wolno wędkować. 

W wielu miejscach spotkamy przesympatyczne małpki. Czasem jest ich naprawdę sporo. 

Oczywiście najwięcej jest ich tam, gdzie jest  żarcie. 

W wolnych od jedzenia chwilach można odpocząć…na gałęzi. 

…a potem znowu ruszyć na poszukiwania żarcia. 

Przyszedł w końcu czas na wędkarską wyprawę. Udało się znaleźć kapitana, który dysponował nie tylko odpowiednią jednostką, ale również odpowiednią wiedzą. Pływa z wędkarzami, zna dobre miejscówki i co ważne – rozmawia po angielsku. Co prawda kwota za wypłynięcie też była astronomiczna, jednak musiałem zacisnąć zęby i wziąć to na klatę… Jeszcze przed pierwszym rejsem okazało się, że wędkujący musi wykupić zezwolenie – można to zrobić rano w porcie, a koszt takiej przyjeności to 17 dolarów. Zezwolenie ważne jest przez 8 dni, jednak jeśli macie ze sobą osobę towarzyszącą – tak jak było w moim przypadku – i nawet, jeśli ta osoba nie łowi i nie dotyka wędki, to również musi zapłacić 17 dolarów. Takie zasady…
Podczas pierwszego rejsu zapytałem kapitana, czy mogę łowić popperami. Wędkę oraz przynęty miałem już przygotowane i od razu zaznaczyłem, że interesuje mnie każda ryba spinningowa, jednak moim celem jest ryba-kogut, czyli osławiony roosterfish. Oczywiście nie było problemu, a kapitan stwierdził, że ja będę sobie rzucał z dziobu, a na rufie postawimy na wszelki wypadek jeden zestaw z żywcem. Żywiec bowiem jest najskuteczniejszą przynętą na oceaniczne drapieżniki, również na roostery. Mijając luksusowe jachty wypłynęliśmy na ocean i szybko się okazało, iż nasza jedsnostka – mówiąc delikatnie – do najszybszych nie należy. Spora łódka napędzana wbudowanym silnikiem diesla nie wychodziła w ślizg i dość ślamazarnie płynęła w kierunku skalistych wysepek. Całe szczęście do dobrych miejscówek nie było daleko i po 20 minutach wykonywałem pierwsze rzuty.
Ten dzień był słaby. Zaliczyłem kilka brań i odprowadzeń, a udało mi się złowić tylko dwie ryby. Najpierw belonę w rozmiarze XXL czyli needlefish’a, a następnie horse eye jack’a. Pierwszy gatunek jest bardzo podobny do naszej belony, jednak osiąga znacznie większe rozmiary. Jest to agresywna ryba, którą jednak ze względu na długi i twardy dziób ciężko zaciąć. Drugi gatunek to fajna, sportowa ryba choć trafił mi się niewielki rozmiar. Mówić delikatnie „szału nie było” jednak to najlepszy przykład na to, że to tylko ryby. Nawet w oceanie czasem grymaszą, czasem nie biorą, czasem nie połowimy. Nie próbowałem szukać winy w kapitanie, bowiem Sidney (tak miał na imię) naprawdę znał się na własnej robocie. Co ciekawe – żywczyk tego dnia nie zadziałał i nie mieliśmy nawet brania na zestaw puszczony z rufy.

Moja pierwsza ryba podczas wakacji na Kostaryce – needlefis w średnim rozmiarze. 

Niedługo potem wyjeżdża kolejny gatunek – horse eye jack. 

Konkurencja nie śpi! 

Drugi rejs był już znacznie lepszy. Kapitan powoli opływał skaliste wysepki i kamienne rafy, a ja ciskałem w ich kierunku popperem. Zaczęło się dobrze już na pierwszej miejscówce, gdy moją przynętę zaatakował pięknie ubarwiony bluefin trevally czyli po naszemu karanks niebieskopłetwy. Ślicznie wybarwiona ryba, w dodatku w słusznym rozmiarze. Zaraz potem w łowisko wpadło stado jacków (jack trevally), które dały mi nieźle popalić. Swoją drogą zastanawiam się zawsze, skąd ryby oceaniczne mają tyle siły i dynamiki. Ogonki małe, a jednak walczą nieporównywanie lepiej od ryb słodkowodnych. Dla porównania mógłbym napisać, że oceaniczna rybka o długości 40 centymetrów ma więcej siły niż metrowy szczupak i walczy zdecydowanie zacieklej. Dynamika tych ryb nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać… W krótkim czasie złowiłem cztery jacki i poprawiłem czterema horse eye jack’ami. Powoli zbliżała się godzina, w której mieliśmy kończyć nasz rejs. Byłem umęczony, zlany potem i już od półtorej godziny zerkałem na telefon z nadzieją, że zaraz kończymy. Wiem, że brzmi to niedorzecznie ale wyobraźcie sobie ciągłe machanie ciężkim zestawem (kij z c.w. do 175 gramów, mocarny Slammer w wielkości 4500 i poppery po 60-80 gramów), w pełnym słońcu (temperatura w cieniu 32 stopnie, a w słońcu pewnie bylisko 60!) i bez możliwości schowania się w cieniu. Słony pot zalewa oczy, płuca wypełnione parzącym powietrzem i potężne zmęczenie mięśni. Zbliżało się południe i w pewnym momencie, gdy popper oddalał się od skał zobaczyłem, jak z kipieli wyłania się wielka japa i z furią próbuje pochwycić moją przynętę. Tuż za rozdziawioną japą wodę ciął nastroszony pióropusz i od trazu wiedziałem, że to roosterfish! Największym błędem jaki możecie popełnić w takiej chwili to pozwolenie rybie na dogonienie poppera. Jeśli zwolnicie, rooster od razu ucieknie! On musi gonić, a przynęta musi mu uciekać jak najszybciej! Zakręciłem korbą tak szybko jak tylko umiałem, a on nie trafił. Nie trafił również za drugim razem, jednak nie zamierzał zrezygnować i wielka japa zacisnęła się na wabiku przy trzecim ataku – siedzi!!! Holowałem spokojnie bo od razu wiedziałem, że to cel mojej wyprawy. Szybko odciągnąłem rybę od skał i wtedy trochę poluzowałem hamulec. Szkoda by było, gdyby spadł więc się nie spieszyłem, choć spociłem się jeszcze bardziej, gdy kapitan sięgnął po….mały podbierak. Mój szczupakowy podbierak jest 3 razy większy, więc z przerażeniem obserwowałem poczynania pezewodnika. Na szczęście ten wiedział najwyraźniej co robi, gdyż po kilku minutach, przy pierwszym podebraniu ryba sprawnie wjechała na pokład. Po kilku zdjęciach powiedziałem, że na dziś wystarczy i zlany potem padłem na pokład. Plan wykonany!

Pięknie ubarwiony bluefin trevally. Ryba w fajnym już rozmiarze, więc cieszy podwójnie. 

Pojawiają się też jack’i i gdy trafimy w żerujące stado, zabawy jest mnóstwo. 

Wisienka na torcie, czyli rooster-fish. Moim zdaniem jest to jedna z najpiękniejszych ryb na świecie.

Sumowy Legion Cat do 175 gramów i mocarny Slammer nie mają lekkiego życia.

Drapieżniki odpaliły się na dobre. 

RED TIDE czyli „czerwony przypływ” to udręka dla oceanicznych wędkarzy. Widywałem to zjawisko w wielu miejscach na świecie – w Panamie, Meksyku, na Trynidadzie i za każdym razem oznaczało jedno – brak brań. Okazuje się, że jest to warstwa różnych gatunków alg (tak zrozumiałem, mam nadzieję że poprawnie), która dryfuje z prądami oceanicznymi, zabiera w wodzie tlen i produkuje toksyny. Jeśli zauważycie takie zjawisko, zdecydowanie proponuję uciekać na inne łowiska.

W tych warunkach niezbyt dobrze widać red tide, ale….

…zakładając okulary z polaryzacją, widać go znacznie wyraźniej. 

Po dwóch dniach odpoczynku znowu stanąłem na pokładzie jednoski Sidney’a. Tego dnia chciałem spróbować łowienia na żywca, jednak ze względu na „czerwony przypływ” miejscowi wędkarze nie byli w stanie złowić żywca. Na szczęście miałem ze sobą moją wędkę i zestaw popperów. Tym razem oprócz skalistych wysepek przy których nic się nie działo, popłynęliśmy dalej, w kierunku ujścia pewnej rzeki. Kapitan powiedział, że w nocy w górach padał deszcz i blisko rzeki może się coś wydarzyć. Granica pomiędzy czystą, oceaniczną wodą a tym co niosła ze sobą rzeka była wyraźna. Z jednej strony klarowna woda, a tuż obok prawdziwe błoto. W takich warunkach warto prowadzić wabiki na granicy brudnej wody, bowiem tu kręcą się drapieżniki. Po pewnym czasie udało mi się złowić dwa needlefish’e oraz jednego jack’a. Miałem też wyjście cubery, czyli gatunku którego jeszcze nie udało mi się złowić, jednak ryba dwa razy nie trafiła i odprowadziła mi poppera pod burtę łodzi. Cubera snapper zachowuje się odmiennie od roosterów. O ile temu drugiemu trzeba cały czas uciekać przynętą, tak cubera lubi uderzyć w poppera zostawionego na powierzchni. Nie lubi gonić, nie lubi szybko zmykających wabików. Popper powinien robić głośne pluski, wykonywać długie ruchy, jednak nieśpieszne. Tym razem jednak ryba dwa razy nie trafiła, a później tylko oglądała moją przynętę. Ależ widok…!

Nadszedł wreszcie czwarty, ostatni dzień wędkowania. Kapitan jeszcze w porcie powiedział mi, że udało się złapać żywce. Były to rybki nieco większe od dłoni, srebrne i śmiałem się, że przypominają żyletkę. Jak się patrzy z boku to ją widać, a jak od przodu to nie widać – są tak „cienkie”. O ile się nie mylę, ten gatunek nazywa się moonfish.
Zaczęliśmy tradycyjnie, czyli ja na dziobie z popperami, a od strony rufy żywczyk, wypuszczony na odległość 70 metrów. Sam zestaw był bajecznie prosty – pojedynczy haczyk w rybim garbie, półmetrowy przypon, powyżej oliwka okoł 30 gramów…..i plecionka w klipsie. Gdzie prądy morskie poniosą zestaw, tam będzie dobrze. I wiecie co? Było dobrze, było rewelacyjnie!
Tego dnia żywczyk pokazał swoją przewagę nad popperem. Zanotowałem kilka brań, jednak ryby zdecydowanie nie były „na chodzie”. Bulgoczący popper nie podnosił ich z dna i udało mi się wyholować tylko dwie belony, w dodatku obie zapięte za grzbiety. Ryby płynęły za przynętą, ale w ostatnim momencie wykonywały zwrot i uciekały – dwie z nich podczas tego manewru trafiły na kotwiczkę. Na zestaw z żywcem brania były tylko dwa, ale za to…. Gdzieś w połowie dniówki nastąpiło pierwsze branie. Żywiec pływa bliżej dna, co najwyżej w połowie głębokości, nie mamy więc co liczyć na widowiskowe ataki na powierzchni. Tu po prostu linka wyskakuje z klipsa i swobodnie schodzi ze szpuli. Po zacięciu czujemy pulsujący ciężar i choć ryby nie widać, przewodnik od razu mi powiedział, że to rooster. Do dziś nie wiem, skąd to wiedział… Po kilku minutach i dość szybkim holu na powierzchni pokazał się pióropusz, a po chwili błysnął srebrny bok ryby. Do akcji znowu wkroczył przymały podbierak, choć tym razem jakby bardziej dopasowany do wielkości roostera. Ot rybka nie za duża, jednak podobnie jak w wypadku sandacza, ryba-kogut cieszy każda, nawet niewielka. Ja już byłem zadowolony z rejsu, jednak to nie był koniec. Po godzinie 11ej nastąpiło kolejne branie na żywca i tym razem od razu czułem, że ryba jest większa. Ciężko było mi ocenić jej realną wielkość, ponieważ w rękach trzymałem wędkę należącą do przewodnika. Ciężka i mocarna laga bardzo przypominała mi moją pierwszą wędkę dorszową (c.w. do 350 gramów!), choć była chyba jeszcze trochę mocniejsza. Spory kołowrotek z grubą plecionką, jednak nie wiedziałem jakiej wytrzymałości jest przypon i sam hak. Gdy spytałem kapitana, czy mogę dokręcić hamulec odparł, że jest dobrze i żebym nie ruszał. I tak rozpoczął się długi i męczący hol, trwający prawie 40 minut! Czterdzieści minut przeciągania liny i choć z wyczuciem, to umęczyłem się piekielnie. Po pierwszych 10 minutach ryba pojawiła się na powierzchni. Nogi się pode mną ugięły, bo był to największy rooster jakiego kiedykolwiek widziałem! Przeważnie jest tak, że gdy kogut pokaże się na powierzchni, hol niebawem się zakończy – nie tym razem. Drugi raz zobaczyłem go pół godziny później i znowu się przeraziłem. Wydawał się jeszcze większy! Trzeci raz przeraziłem się, gdy kapitan sięgnął po ten mały podbieraczek… Przy płynącej pod burtą łodzi rybie, podbierak wyglądał jak zabawkowa siatka na motyle. Gdy rooster dał się podholować do łodzi, a kapitan zanurzył podbierak w wodzie…zamknąłem oczy. Po kilku sekundach usłyszałem głośne sapanie, więc otworzyłem oczy. Sidney targał jedną ręką podbierak, w który nie weszła nawet głowa ryby, a drugą ręką tarabanił jej ogon. Wielki chłop, ważący spokojnie 150kg ledwo wciągnął rybsko na pokład… Ależ to wielkie!!!
Nie mogłem unieść roostera do zdjęcia i jedynym wyjściem było położenie go na moich kolanach. Przewodnik stwierdził, że ryba waży ok.35kg i chyba nawet na nim robiła wrażenie, bo po raz pierwszy wyjął swój telefon i robił zdjęcia. Ucałowałem piękne rybsko i bardzo szybko zwróciliśmy jej wolność. Od razu uprzedzam pytania – tak, wszystko nagrałem i będzie z tego film.

Skaliste wysepki – królestwo rooster-fish’a. 

Druga ryba-kogut wyprawy i choć mniejsza od pierwszej, to byłem bardzo zadowolony. Każdy rooster cieszy!

Ta ryba zawiesiła mi system… Była silna, ciężka, ogromna! Największy rooster jakiego złowiłem i jakiego kiedykolwiek widziałem! 

Moja nowa koszulka po prezentacji roostera… 

Ryba nie dość, że się do mnie przytulała, to jeszcze ugryzła koszulkę…

Gdy wysoko w górach popada, warto popłynąć w okolice ujścia rzeki. Na granicy czystej i brudnej wody często pojawiają się drapieżniki. 

NAPIWKI
Pamiętajcie, że w Kostaryce – podobnie jak w innych krajach tego regionu, napiwki są czymś normalnym. Po prostu się należą. Przez 3 tygodnie żywiliśmy się wyłącznie w knajpach i restauracjach i w każdym z tych przybytków, do rachunku z automatu doliczane było 10% napiwku. Jeśli ktoś wykonuje dla Was jakąś usługę, napiwek jest czymś normalnym. Podobnie jest z wędkowaniem. Mimo, iż koszt wypłynięcia łódką jest nieprzywzoicie wysoki, napiwek i tak się należy. Mniejszy lub większy – ale dać trzeba. Przyjęte jest 15-20% wartości rejsu (więc też duuuużo), a jeśli ktoś jest wybitnie zadowolony, daje więcej. Mniej niż 10% to obraza, a brak napiwku po rejsie mógłbym porównać do naplucia kapitanowi w twarz. Nie polecam takich rozwiązań – lepiej dać mniej, ale dać trzeba.

Trzeba przyznać, że kostarykańska waluta jest bardzo ładna. 

Drugą możliwością wędkowania, w dodatku zdecydowanie tańszą jest łowienie ze skałek. Tu już jednak musimy mieć własny sprzęt i znaleźć kawałek skalistego brzegu. Warto też wiedzieć kiedy jest przypływ i odpływ, abyśmy nie dali się zaskoczyć nagłym skokiem poziomu wody i wielkim falom. Co możemy złowić? – mnóstwo najróżniejszych gatunków. Poczynając od małych jacków, amberjacków czy groupperów, przez snappery, needlefishe, aż po roostery. Co prawda duże ryby nie będą częstą zdobyczą, jednak można fajnie pobawić się z mniejszymi rybami. Musimy zaopatrzyć się w buty (żadne klapki czy sandały!!!), wędkę z c.w. minimum do 40 gramów, mocny kołowrotek z plecionką o średnicy 0,20mm (lub grubszej) i przyponie z fluorocarbonu o minimalnej średnicy 0,50mm. Tu każda ryba ma zęby i wiele z nich łatwo ciachnie plecionkę, a w dodatku łowimy wśród ostrych skał. Świetnie sprawdzają się tu małe popperki i smukłe woblery – ja najwięcej ryb łowię tu zawsze na woblery twitchingowe. Nie zaszkodzi mieć ze sobą kilku przynęt gumowych oraz wąskiej wahadłówki.

Łowiąc ze skałek również możemy liczyć na fajną zabawę, choć ryby przeważnie będą sporo mniejsze od tych złowionych z łódki.

Mały snapper, ale sztuka jest sztuka.

Zdecydowanie najlepiej sprawdzają się smukła woblery do twitchingu. Ten ze zdjęcia to mój killer. 

Potencjalnie niezła miejscówka, tylko jak do niej dotrzeć? 

W niektórych miejscach dżungla podchodzi aż pod linię brzegową. Jest pięknie, ale nie łatwo się tu dostać. 

Kuchnia Kostarykańska na kolana mnie nie rzuciła, ale narzekać też nie można. Nawet zdecydowanie polecam spróbować, bowiem podróżowanie to nie tylko przemieszczanie się z punktu A, do punktu B. Warto zobaczyć jak ludzie żyją, co jedzą, czym się zajmują. Przez 3 tygodnie żywiliśmy się w miejscowych knajpkach, szerokim łukiem omijając wykwintne restauracje, przeznaczone dla turystów. Pizzę czy burgera można zjeść w polsce. Miejscowi jedzą w knajpkach (często rodzinnych), nazywanych tu Sodami. Soda to niewielki przybytek, który znajdziecie w każdej miejscowości. Jest stosunkowo tanio i smacznie, zawsze też świeżo. Serwowane są ryby (polecam!), owoce morza, kurczaki i mięso. Do tego ryż, smażone platany, czasem frytki. Moim przekleństwem okazał się…..ryż. Ryż z fasolą. W menu śniadaniowym znajdziecie „gallo pinto” z dodatkami. Możecie zamówić gallo pinto z jajkami sadzonymi, z jajecznicą, z mięsem, rybą czy kurczakiem, jednak „gallo pinto” jest w każdym zestawie. Cóż to takiego? – właśnie ryż z fasolą. Jest to smaczna mieszanka, jednak po pierwszym tygodniu ten obowiązkowy dodatek mi się znudził, a po dwóch tygodniach nie mogłem już na to patrzeć. Nawet gdy zamówiłem jajecznicę, dostałem ją w towarzystwie ryżu z fasolą… Na pewno polecam spróbować, choć nie przez 3 tygodnie z rzędu.

Jedna z typowych propozycji śniadaniowych. Oczywiście z gallo pinto czyli ryżem i fasolą. 

Wolicie jajecznicę? – nie ma problemu. Ryż z fasolą i tak dostaniecie. 

Przydrożna soda – jest skromnie, ale naprawdę smacznie. 

Polecam jeść tam, gdzie jedzą miejscowi. Strzałem w dziesiątkę zawsze okazują się knajpki w bezpośrednim sąsiedztwie dworców autobusowych – tam zawsze zjecie tanio, smacznie i szybko. 

Dla przełamania smaku możecie zamówić zupę z owocami morza. Na mleku. Tak, na zwykłym mleku, nie kokosowym. Oczywiście serwowana…z ryżem. 

Trzeba jeść ostrożnie, aby nie połamać sobie zębów, bowiem w zupie czekają na nas różne pyszności. 

Mariscos czyli owoce morza – zdecydowanie polecam spróbować w miejscowym wykonaniu. Tym razem udało się zamówić bez ryżu. 

RIO GRANDE de Tárcoles to jedna z najbardziej zanieczyszczonych rzek Kostaryki, choć nie można odmówić jej piękna. W rzece tej występują krokodyle amerykańskie, a ich populacja jest niezwykle liczna i ocenia się ja na 25 tysięcy sztuk. Zdecydowanie nie chciałbym musieć pływać po Rio Grande pontonem i cieszę się, że w naszej Wiśle nie ma krokodyli… 

Rio Grande jest piękną rzeką, jednak warto przyjrzeć się jej bliżej…

….i jeszcze bliżej…

No właśnie. Taka gadzina może przekraczać 5 metrów długości oraz 500 kg wagi! 

Rzeka jest urokliwa, jednak niezwykle niebezpieczna. 

Zamiast coli czy innych napojów słodzonych zdecydowanie polecam coś, co się nazywa „naturales”. Są to mrożone owoce, zmiksowane z wodą i lodem, czasem z dodatkiem cukru. Są pyszne i orzeźwiające, a smaków jest tyle, ile owoców w tym pięknym kraju – od truskawki, przez mango, papaję, banany po arbuzy i inne melony. Polecam zresztą jeść jak najwięcej owoców, bowiem w tropikach zwykły banan smakuje nieporównywalnie lepiej, niż kupiony w jakimś z naszych marketów.

Poza rybami, widokami i piękną przyrodą, Kostaryka ma jeszcze jeden, olbrzymi plus. Jest bezpiecznie. Ani razu nie poczuliśmy zagrożenia ze strony ludzi – czy to w dzień, czy w nocy, czy w mieście, czy na bezdrożach. Miejscowi są nastawieni bardzo przyjaźnie i nawet jeśli chcą Wam coś sprzedać, nie robią tego nachalnie. Wystarczy powiedzieć „no gracias” i po temacie, kończy się na życzliwym uśmiechu.
Miejscowi rozmawiają w języku hiszpańskim, jednak ze względu na bliskość Stanów Zjednoczonych, nie ma większych problemów aby dogadać się po angielsku. Ceny niestety często dostosowane są do turystów amerykańskich, przyjmijmy więc, że jest zauważalnie drożej niż w Polsce. Tanie są owoce, więc korzystajmy.

Przydrożny kramik z owocami. Polecam! 

Kolejny przykład sztuki ulicznej. 

…i dalsza część budynku. 

Plaże na Kostaryce ciągną się kilometrami. Jedne są tłumnie odwiedzane przez turystów, inne wcale, a jeszcze inne wyłącznie przez surferów. Na niektórych znajdziecie biały piasek, miękki niczym mąka, na innych piasek czarny, nagrzany niczym asfalt. Zwróćcie jednak uwagę na fale i prądy morskie – jedne wypychają człowieka z powrotem na ląd, inne próbują gwałtem porwać i wciągnąć w głąb oceanu.

Odpływ na bezludnej plaży. 

Zbliża się zachód, jest pięknie. 

Kolejna plaża, również bezludna. 

Niektóre plaże płynnie przechodzą w lasy mangrowe. 

Gorąca woda łączy się z roślinnością, która daje trochę wytchnienia w cieniu… 

Tu jednak bym się nie zapuszczał. Dlaczego? 

…a dlatego.

Kostaryka od strony Pacyfiku jest nieźle skomunikowana. Jeżdżą publiczne autobusy, ale można też jeździć mniejszymi busami. My jednak zdecydowaliśmy się na wypożyczenie auta, bo nie chcieliśmy być uzależnieni od konkretnych dat i godzin. Od strony Karaibów jest gorzej, bowiem dróg prawie nie ma…  Drogi w Kostaryce nie są najlepsze, jednak nie ustępują naszym. Pamiętajcie, że niektóre z nich są płatne (autostrady), choć opłaty są śmiesznie niskie w porównaniu z polskimi autostradami. Trzeba mieć jednak ze sobą lokalną walutę lub kartę płatniczą. Ruch jest prawostronny, nie ma więc problemów ze zmianą przyzwyczajeń. Policji na drogach jest dużo, jednak nie widziałem żadnego patrolu z radarem.

Nasze dzielne pierdzidełko. Zrobiliśmy wspólnie 1500 kilometrów. 

Znaki drogowe bywają inne, niż w Polsce. 

Takie też. 

Jednak to ten znak dał mi najwięcej do myślenia…. 

Każda kończąca się przygoda jest jedocześnie wstępem do kolejnej wyprawy. Gdzie tym razem? Tego dowiecie się niebawem. Plany na ten rok są ambitne i mam nadzieję, że żadna zaraza ich nie pokrzyżuje. Podróże kształcą!

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze