Dziwne nastały to czasy, gdy wędkarz musi „tłumaczyć się” z tego gdzie łowi, w jaki sposób i jakie ryby. Teraz ponoć „z echosundom to się nie liczy”, tak samo „na plecionkę”, a „z łódki” czy „za granicom” to w ogóle obciach (pisownia oryginalna!). Największą jednak zbrodnią jest złowić rybę na Bielinku – a kto tak sądzi i dlaczego? – o tym napiszę na końcu. Teraz zapraszam Was na krótki opis wyprawy, w której miałem okazję uczestniczyć kilkanaście dni temu.

Ustalony wcześniej termin wyprawy nie był najcelniejszym strzałem. O ile niedziela zapowiadała się fajnie, to w sobotę mogli wypłynąć jedynie samobójcy. Regularny wicher miał dmuchać z siłą 10m/sekundę, w porywach do 18m/sekundę! Żeby było weselej, owe porywy miały nam towarzyszyć cały dzień, od rana do wieczora… Dzień przed wyjazdem solidnie rozważałem przełożenie terminu, ale jak to powiedzieć Maćkowi? Chłop był już spakowany od trzech dni i tylko czekał w blokach startowych… Nie wiedziałem jak zagaić, ruszyliśmy więc w długą drogę…

Na slipie nad Bielinkiem zameldowaliśmy się o 7 rano. Dmuchalo tak, że aż bujało samochodem. Łódkę mam dużą i dzielną, jednak silny wicher walił z boku z całą mocą na slip i wiedziałem, że wodowanie będzie sporym wyzwaniem – tym bardziej, że tuż obok stały zaparkowane barki. Gdy tylko krypa dotknie wody i zejdzie z przyczepki, wietrzysko od razu zepchnie łódź na stalowe barki… Powoli, pomalutku, jakoś się udało, choć co się nerwów najadłem to moje…

Mieszkaliśmy niedaleko żwirowni, w niezwykle klimatycznym miejscu. 

Pani gospodyni pozwoliła nam zaparkować dosłownie pod samymi drzwiami Leśniczówki. 

Cały przybytek pilnowały koty. Cudne, ciekawskie i mruczące. Uwielbiam koty.

 

Nad żwirownią panuje trochę księżycowy klimat, ale jest fajnie. 

Razem z nami na pokład wsiadł Bartek, który zna tę wodę od wielu lat. Podarował nam kartę pamięci z mapą batymetryczną, co zdecydowanie ułatwia zadanie na nieznanym łowisku. Gdy tylko zerknąłem na batymetrię zbiornika – oszalałem. Mnóstwo górek, dołków, bardziej i mniej stromych stoków…krajobraz iście księżycowy. Uwielbiam takie poligony, bowiem każda nierówność dna to potencjalnie dobra meta na drapieżniki. Aj, ależ żałowałem że wciąż mamy maj… Już za kilka dni czerwiec i zamiast dwóch wędek szczupakowych, zabrałbym dwie sandaczówki. Końcówka maja to jednak wciąż maj, a ja wychodzę z założenia, że regulamin jest jaki jest i trzeba go przestrzegać – ani ja ani Maciek nie zabraliśmy sprzętu na sandacze…
Nasz gospodarz pokazał nam kilka ciekawych miejscówek, opowiedział jak się na nich ustawia, gdzie szuka ryb i snuł opowieści o łowisku i jego historii. Najważniejsze jednak opowieści dotyczyły ryb. Ponoć szczupakowa metrówka nie jest tu żadnym wyzwaniem (o czym wiedziałem już wcześniej, dlatego tu przyjechaliśmy), a ryby po „stokilkanaście” centymetrów łowione są tu regularnie. Z kolei największy sandacz złowiony wiele lat temu na tej wodzie mierzył….114cm. Szczerze mówiąc różne bajki już w swoim życiu słyszałem i poznałem wielu wędkarskich bajarzy, jednak Bartek nie był pierwszą osobą, która opowiadała mi o tym sandaczu i licznej populacji wielkich szczupaków z Bielinka – więc choć trudno w to uwierzyć, musi to być prawda…
Dmuchało tak, że łowić dało się jedynie w zachodniej części zbiornika. Po drugiej stronie fale były ogromne i choć moja łódź spisywała się dzielnie, to ciężko było się ustawić na konkretnych miejscówkach. Silnik dziobowy, który utrzymuje krypę w miejscu co sekundę wyskakiwał nad wodę na falach i nie wyrabiał kręcić śmigłem.

Wieje tak, że silnik dziobowy nie może utrzymać nas w miejscu. 

Do godziny 11 nic się nie działo – zmienialiśmy górki i stoki, zmienialiśmy też przynęty, jednak brań nie było. Tak to już jest z dużymi rybami – akcji niewiele, jednak jak już siądzie, to może być grubo. Tak było i tym razem. Bartek powiedział, że musimy spróbować obłowić kilka podwodnych wzniesień dalej na wschód – mimo, że silnik nas nie utrzyma w miejscu. Zarówno u Maćka jak i u mnie wkradało się zniechęcenie, bo wicher wciąż przybierał na sile. I jak to przeważnie bywa w opowieściach, gdy już byliśmy umęczeni wietrzyskiem….siadło! Nie mogę napisać, że branie było atomowe. Nie mogę nawet napisać, że było mocne – rzucając trochę w poprzek wiatru, wcale go nie poczułem. Po prostu zakręciłem i ryba była na haku, wystarczyło zaciąć. Branie nastąpiło na szczycie górki, na głębokości dwóch metrów i ryba po zacięciu przewaliła się po powierzchni. Od razu wiedziałem, że jest dobry metr. Hol trwał może minutę, może nawet krócej. Polując na duże ryby trzeba mieć mocny sprzęt, który pozwoli stosunkowo szybko zakończyć całą sprawę. Ryba sprawnie wjechała do obszernego podbieraka i „na szybko” oceniłem ją na 102-105cm. Dwudziestocentymetrowy Flanker został wręcz pożarty i miałem trochę problemów, aby sięgnąć go długimi szczypcami. Wyjęcie z podbieraka, kilka szybkich fotek i gdy chciałem już wypuszczać rybę Maciek mówi, żeby jednak przyłożyć ją do miarki. Okazało się, że pomyliłem się o kilka centymetrów, bo wyszło równe 109.

Cążki mam długie, ale i tak nie sięgały. 

Wreszcie się udało i nawet za bardzo mnie nie udziabał. 

Pierwsza metrówka w tym sezonie zaliczona. 

Po złowieniu tej ryby Bartek powiedział, że teraz już wiemy co i jak, więc możemy odstawić go na brzeg. Wiatr wciąż się wzmagał, postanowiliśmy wrócić w zachodnią część żwirowni. Systematycznie robimy górkę po górce, stok po stoku, kancik po kanciku. W pewnym miejscu na tego samego, dwudziestocentymetrowego Flankera mam fajne branie, jednak szczupak walczy raczej słabo. Tuż przy łódce wynurza się sandacz, nie dłuższy niż 65cm, na szczęście po kilku sekundach sam się wypina. Przestawianie krypy o kilkanaście metrów i tym razem Maciek zacina trochę „cięższą” rybę. Idzie głębiej, dwa razy odjeżdża na hamulcu i po chwili w podbieraku ląduje fajny szczupak. Jest gruby i oceniamy go na metr, jednak na miarce okazuje się, że brakuje 4 centymetrów.

Równe 96cm, piękna ryba. 

Na takim łowisku jak Bielinek, spływanie do brzegu na obiad nie wchodzi w grę. Szkoda na to czasu.

Znowu zmieniamy miejscówki, macamy płycizny i stoki, jednak zaliczamy tylko po jednym, nieśmiałym braniu. W końcu po kilku godzinach rzucam niemal w brzeg i w drugim opadzie następuje mocne branie. Zacinam natychmiast i od razu czuję, że ryba znowu jest fajna. Walczy silniej niż wcześniejsza „stodziewiątka”, jednak jest znacznie krótsza. Ta sama guma jest tym razem na zewnątrz pyska, choć wypięta dozbrojka jest „w celu”. Przykładamy rybę do miarki i ta wskazuje 94cm. Mimo, iż znowu nie ma metra, to ryba jest piękna – gruba, silna, w świetnej kondycji. Widać, że drapieżniki tu nie biedują i mają stół suto zastawiony.

Mam cię!

Ryby są to w naprawdę doskonałej kondycji. 

Tym razem „tylko” 94cm. 

Powoli zbliża się koniec dnia i wiatr wreszcie zaczyna odrobinę cichnąć. Postanawiamy wrócić w okolicę, w której złowiłem pierwszego szczupaka. Jest tam kilka mniejszych górek, ale są też rozległe wzniesienia, których szczyty przechodzą w płytkie, dwumetrowej głębokości łąki podwodne. Znowu klepiemy miejsce za miejscem i gdy po raz kolejny chcę przestawić łódkę, Maciek krzyczy – siedzi! Mocny kij gnie się głęboko, kręciołek co jakiś czas oddaje po kawałku plecionki, jednak i tym razem ryba dość szybko pokazuje się przy burcie. Po pierwszym fikołku mówię, że metra raczej nie ma – Maciek jest jednak innego zdania. Gdy po chwili ryba ląduje w podbieraku i widzę jej karczycho stwierdzam, że jednak jest upragniony metr, pewnie +/- 105cm. Gdy jednak kumpel podnosi podbierak, oczy wychodzą mi z orbit. Od razu dodaję centymetrów i mówię, że to będzie „dobre stokilkanaście” – tym razem Maciek mi odpowiada – „no ja myślę”. Ma chłopak czasem miarkę w oczach. Szybko wypina rybę i gdy wyciąga ją z siatki….zaczynam się jej bać. Dosłownie, zobaczyłem masę tego drapieżnika i aż się go przestraszyłem! Może nie widziałem olbrzymiej ilości dużych szczupaków (choć widziałem ich dość sporo), ale ten był wyjątkowy – bezwstydnie gruby, z przesadnie wielkim łbem i miałem wrażenie – złowrogim spojrzeniem. Po kilku zdjęciach przykładamy go do miarki i końcówka ogona zatrzymuje się na podziałce z cyfrą 110. Wielka, piękna ryba. Odpływa majestatycznie, jakby trochę obrażona na nas za to, że ją „oszukaliśmy” gumową imitacją płotki…

Przy burcie łodzi ryba nie wyglądała zbyt imponująco…

…w podbieraku było już poważniej…

…ale gdy wyjął TO z siaty….zamarłem. Tak widział to obiektyw kamery. 

Mierzenie nie było proste, bo….nie ma to jak pojechać na Bielinek i nie zabrać miarki. Na szczęście jedna była na burcie mojej Skylli. 

Krótka dogrywka na pokładzie…

Naprawdę przestraszyłem się tej ryby. 

Drugi dzień pogodowo zapowiadał się idealnie – wiatr 3 do 4m/sekundę, trochę chmur, trochę słońca. Istny szczupakowy klasyk. W dodatku mieliśmy już namierzonych kilka miejscówek, więc teoretycznie wszystko grało. Tyle w teorii, bo już na wstępie Maciek zażabił nam cały dzień. Zażabił w dodatku podwójnie. Najpierw powiedział, że „dziś na bank dowalimy”… Mnie ryby zbyt wiele razy nauczyły pokory, aby iść jak po swoje. Nawet najlepsza woda potrafi pokazać wędkarzowi, gdzie jego miejsce. Potem, gdy już wypłynęliśmy na pobliskie górki, Maciek w pierwszym rzucie zacina rybę. No gorzej być już nie może… Tym razem rippera o długości 25 centymetrów zaatakował….sandacz, na oko 65cm! Klątwa pierwszego rzutu trzymała nas niemal przez cały dzień. Znowu zaliczyliśmy po jakimś niemrawym branku, po którym zostawały jedynie grube i głębokie sznyty na gumie. Dopiero późnym popołudniem doczekałem się solidnego brania. Celowałem w linię zielska, ale….poleciało troszkę za daleko, o metr. Szybko wybrałem luz i pozwoliłem gumie na długi opad. Przy zielichu było od razu głęboko, idealna meta na dużą rybę. Zanim ripper doszedł do dna, poczułem mocny strzał. Ryba jest silna, ale znowu nie pozwalam jej na zbyt długą walkę. Szybko ląduje w podbieraku, a miarka wskazuje równe 99cm. Do metra brakuje, ale ja i tak jestem zadowolony.
Maciek już na wstępie zażabił tak skutecznie, że do wieczora nie mamy już brań…

Przed wypłynięciem pozwalamy sobie na krótką bajerę z Bartkiem, który zna żwirownię jak własną kieszeń. 

Znowu trochę zawiewa, ale do wczorajszego rodeo sporo brakuje. Dziś przynajmniej możemy łowić na całej żwirowni. 

I znowu krótka, choć intensywna walka. 

Ależ łupnął! 

Tym razem płycej, choć znowu bez szczypców się nie obejdzie. 

Ostatnia ryba naszej wyprawy. 

Teraz przyszedł czas na spowiedź wędkarza, spowiedź z Bielinka. I tak jak napisałem na wstępie, dziwne czasy nadeszły, że czasem trzeba „tłumaczyć się” z tego gdzie się łowi, na co i jakie ryby… Część wędkarzy – głównie z okolic tej żwirowni ma olbrzymie obiekcje do tego, iż ktoś „zarabia na rybach z Odry”. Bielinek bowiem ma stałe połączenie z rzeką, jednak opłaty za dzień wędkowania są bardzo wysokie. Nie oszukujmy się – większości z nas po prostu nie stać na wyłożenie taki dużej kwoty. I po części rozumiem „ból” niektórych kolegów – swoją drogą ja też chciałbym mieć taki Bielinek bliżej niż 550km od domu i móc sobie pozwolić na łowienie tam częściej. Ale nie mogę i nie mam na to wpływu. Nie przeszło mi jednak nawet przez myśl, aby mieć przysłowiowy ból dupy do kogoś, kto nie dość, że mieszka bliżej, to może pozwolić sobie na częste odwiedzanie tego łowiska. Nie mam bólu dupy do kogoś, kto łowi większe ryby, podróżuje częściej czy np. ma lepszą łódkę. Nie mam bólu dupy do innych, lepszych, gorszych, bogatszych czy biedniejszych. Tymczasem znajdują się ludzie, którzy wylewają swoją żółć na tych, którzy mieli okazję łowić na Bielinku – i robią to tylko z tego powodu, że oni sami nie mogą! Panowie, to jest chore! Podobnie, jak twierdzenie, że „ktoś zarabia na rybach z Odry”. Jeden z wędkarzy napisał mi, że żwirownia to zimowisko i powinien być tam całkowity zakaz wędkowania. Dlaczego? – „bo ja tak uważam”. Tak, to był argument mojego rozmówcy. Słyszałem też opinie, że „ryba w Bielinku pochodzi z Odry, bo tam wpływa”. Ok, ale dziwnym trafem żaden z mądralińskich nie pomyślał o tym, że ryby trą się w Bielinku i co dalej dzieje się z narybkiem? Gdzie trafiają małe rybki, które „urodziły się” w żwirowni? Może jest właśnie na odwrót, może to ryby z Bielinka trafiają do rzeki?
Wiemy wszyscy co się dzieje na bulwarach w Szczecinie i na niektórych odcinkach Odry. Tymczasem na zamkniętej żwirowni ryby mogą nie tylko w spokoju przezimować, ale również odbyć tarło. Nie są niepokojone przez wędkarzy, kłusowników i rybaków. Ani w czasie tarła, ani przed nim. Dlaczego nie są? – bo wody pilnuje ochrona, dzień i noc! Dziwne, że o tym żaden z mądralińskich nie pomyślał. Jeden z kolegów napisał mądrze:
„…Nie czaje.. Ktoś zadbał o łowisko – źle, pływają rybacy – źle, mięsiarze zabierają wszystko co pływa – źle.. Ludzie jak wam dogodzić..”.

Tak to się robi. 

Pozwolę sobie też zacytować innego kolegę, bo napisał bardzo mądre słowa:
„Tam przez chwilę była możliwość łowienia za 600zl rocznie. Część zbiornika była dzierżawiona przez lokalne koło wędkarskie. Oczywiście tak jak to co niektórzy tu piszą pilnować, pilnować itp. pierdoły a prawda była taka, że w okresie jesiennym mimo dolnych i górnych wymiarów ochronnych ludzie poza oczywiście frajdą z łowienia w główniej mierze sandaczy zrobili sobie tam punkt pozyskaniowy fileta. Beretowali ryby od 35 cm do takich pod metr. Wiadomo jak to jest „skoro można trzeba korzystać”. Głównie drogie, łódki na tablicach ZS, ZMY, i FWG. ( tak głównie przyjezdni ❗️) .. przyjeżdżali syto uzbrojeni w dobre noże, deski do filetowania itp przedmioty tak, żeby nie brudzić żonie kuchni w domu. I taka jest prawda odnośnie zbiornika bielinek. Tak by się to skończyło gdyby zrobili opłatę np 400 czy 600 za rok. Co do miejscowych, do których sam się zaliczam i nie ukrywam że zdarzało mi się tam wędkować , oczywiście głównie z brzegu to mogę powiedzieć tylko tyle, że ci którzy robili to bez niepotrzebnego rozgłosu i chwalenia się na prawo i lewo ile i jakich ryb tam pływa, łowili by tam pewnie do tej pory. Problem zaczął się właśnie od czasu kiedy pozwolili na części zbiornika łowić z łódki. „przyjezdnym”. Jak to w Polsce bywa dasz palec wezmą cała rękę i tak było tam… Niech właściciele robią tam i 5000 tys. zł za dzień. Nic mi do tego. Ale cieszę się z jednej strony, że chociaż tam jest niemal dziewiczy kawałek wody gdzie ryby mają swoje miejsca tarliskowe, i które jestem przekonany że w dużej mierze ZASILAJĄ ONE w ryby niektórych cennych gatunków takich jak sandacz naszą pieką Odrę. Moim zdaniem to nie potrzebne bicie piany…”.

Niepowtarzalny, odrzański klimat.

Taka jest nasza rzeczywistość. Gdy na tej wodzie kołysały się rybackie siaty, nie było słychać głosów oburzenia. Gdy mięsiarze łowili nadkomplety – również cisza. Dlaczego? – bo „zainteresowani” także mieli dostęp do wody. Oj, ale gdy ustanowiono zaporową cenę za wędkowanie, dopiero wtedy zaczęło się biadolenie – „jak to, oni mogą, a ja nie?!?”.
Tak samo jest z przyległym odcinkiem Odry, zarządzanym przez spółdzielnię rybacką. Rybacy stawiają siaty, znam przypadki, że również na tarliskach – czy „zainteresowani” interweniują? – nie, bo płacąc niewielką kwotę też mają dostęp do wody. Więc siata nie straszna, byle ja sam mógłbym łowić…
Tymczasem ryb w żwirowni jest dużo, a metrowy szczupak nie jest żadnym wydarzeniem. Łowisko jest pilnowane, nie ma tam rybaków, a i samych wędkarzy jest niewielu. Łowiąc tam nie ma wyścigu na miejscówki, bowiem nasza łódka jest jedyną krypą na całym zbiorniku. Ale tak, cena za takie „luksusy” jest olbrzymia.

Choć trochę załatwiła nas pogoda i ryby grymasiły, to te które zdecydowały się na atak zachowywały się tak, jakby nigdy wcześniej nie widziały przynęty. 

Aby być szczerym muszę napisać, że po części rozumiem rozgoryczenie niektórych kolegów. Rozumiem zdziwienie cennikiem i oburzenie na pojawiające się tam kwoty. Ale prawda jak zawsze jest gdzieś po środku. Gdyby dzień wędkowania kosztował np. 500zł, łódek na pewno byłoby więcej na tej wodzie, a ryb mniej. A I TAK (!) znaleźliby się wędkarze, którzy byliby oburzeni tą kwotą. Gdyby to kosztowało 100zł – byłoby identycznie. „Jak to, stówa za jeden dzień???”. Ta sama sytuacja, inna jedynie skala.
Nie chcę nikogo martwić, ale moim zdaniem w niedługim czasie wędkarstwo stanie się bardzo drogie. Wielu z nas cieszy się, że Wody Polskie przejmą nasze łowiska od PZW. Osobiście obstawiam, że jeśli będą do tego dążyć, PZW upadnie za jakieś 3-4 lata. Wody Polskie odbiorą związkowi wody i…będzie koniec. Rzucone zostały hasła, że będzie jedna opłata na cały kraj i składka wyniesie 250zł, a karta wędkarska zostanie całkowicie zniesiona. W dodatku Wody Polskie wspaniałomyślnie przekażą na zarybienia 5 milionów złotych. Wielu kolegów bije brawo…. Czy ktoś to policzył? Jest nas 600tysięcy wędkujących osób (należących do PZW) i jeśli każdy z nas zapłaci po te 250zł (choć już słychać, że kwota ta będzie wynosiła 600zł!), daje to równe 150 milionów złotych!!! Odejmując „obiecane” 5mln zł zostaje kwota 145milionów złotych! Naszych (!!!) pieniędzy, pieniędzy wędkarzy. Co się z nimi stanie? W jaki sposób zostaną wydane? To ja Wam powiem – one znikną „w tajemniczy sposób”. Podobnie jak majątek PZW – przystanie, łodzie, nieruchomości… A Wy cieszycie się z 5mln.zł i opłaty na cały kraj… Kto będzie pilnował naszych łowisk? Z kim będziecie chcieli podyskutować? – z urzędnikiem z Wód Polskich?? W jaki sposób pieniądze z opłat „wrócą” do łowisk? To dopiero będzie dramat. I nie, absolutnie nie bronię PZW i uważam, że ten związek nie ma racji bytu w takiej formie jak jest teraz. Ale gdy Wody Polskie przejmą nasze łowiska, zatęsknimy za tą ch…nią, którą mamy teraz. Będzie tak jak na zachodzie. Wędkarz będzie miał wybór – albo zapłaci te 600zł rocznie i będzie mógł łowić na wodach, w których pływają jedynie żaby, albo będzie płacił mnóstwo kasy za łowiska specjalne, za wody klubowe, wody stowarzyszeń lub wody dzierżawione przez osoby prywatne. Łowienie tam będzie drogie, ale będą tam ryby. I powiem Wam, że takich Bielinków będzie więcej! To już się dzieje na zachodzie od dawna, a u nas też się zaczyna. Nasze łowiska zostaną dorżnięte do końca (nie tylko przez rybaków, ale również przez nas samych….), Wody Polskie poza pobieraniem opłat nie będą robiły NIC, a my sami będziemy mieli wybór – albo płacić mnóstwo kasy na wędkowanie na dobrych wodach, albo płacić mniej, jednak za spacery z wędką… Na koniec jeszcze napiszę słówko najbardziej oburzonemu koledze – znam rzeki (tak, za granicą), na których łowienie kosztuje 2tysiące euro. Dziennie! I wiesz co? – i na dwa lata do przodu nie ma wolnych miejsc… Są tacy co zapłacą i będą łowili w spokoju, a są też tacy, którym imponuje pozerstwo i darcie papy nad wodą. Niech każdy łowi jak chce oraz gdzie chce – dopóki nie łamie prawa czy regulaminów – i każdy będzie szczęśliwy. Warto patrzeć na swoje łowienie, a nie próbować rozliczać innych. Tym bardziej, jeśli nie ma się racji.

Ps. ładne zdjęcia – fot. Maciek Rogowiecki. Te kiepskie zdjęcia – fot. ja 😉

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze