Wiele razy pisałem już, że łowienie morskich troci albo się kocha, albo nienawidzi. Nie znam nikogo kto by tego sportu spróbował i miał stosunek obojętny. Ja wpadłem po uszy wiele lat temu i nie wyobrażam sobie sezonu bez tygodnia czy dwóch spędzonych po pachy w morzu.
Wyjątkiem był ubiegły rok, ponieważ po pierwsze w najlepszym okresie kiblowałem w domu na kwarantannie po powrocie z Madagaskaru, a po drugie Dania zamknęła granice, więc podróż na mój ukochany Bornholm była niemożliwa. W tym sezonie bardzo liczyłem na wyjazd na Bornholm, jednak wciąż było to niewykonalne. Z opresji wybawił mnie Piotrek i Maciek, którzy uknuli chytry plan wyprawy do Szwecji. Oczywiście na morskie trocie…

Z Piotrkiem, który mieszka od kilkunastu lat w Szwecji umawiam się chyba już ze dwa lata. I zawsze coś. A to słabo z rybami, a to ja nie mam czasu, a to jakiś wyjazd. W końcu Piotrek zwąchał się z Maćkiem, ustalili termin i odwrotu nie było. Ruszyliśmy w drogę…

Prom do Szwecji był pusty jak nigdy. Płynęło może 100 osób, wliczając w to kierowców TIRów. Podróżowanie w dzisiejszych czasach zeszło na dalszy plan i jest trochę utrudnione, ale jednak nie niemożliwe. Nam się udało bez problemów, a jedynym utrudnieniem było wykonanie testu na obecność…. sami wiecie czego. Utrudnieniem wyłącznie z mojej strony, bowiem jak ognia unikam szpitali, przychodni i lekarzy. Tym razem musiałem pozwolić sobie zamieszać w nochalu tak głęboko, że aż łzy pociekły…
Przełom marca i kwietnia nie jest pełnią sezonu podróżniczego do Skandynawii, więc samochodów osobowych było może kilkanaście na całym promie. Po zjechaniu na szwedzki ląd kupiliśmy gorącą bagietkę i grawlaxa, aby zjeść dobre i zdrowe śniadanko, po czym po godzinie byliśmy na miejscu.
Szybkie przepakowanie gratów i po krótkim czasie już we trzech – razem z Piotrkiem, gnaliśmy na wybrzeże. Chłopaki z muchówkami, ja oczywiście z wędką spinningową.

Za pół minuty otworzą się promowe wrota i zawitamy w krainie wikingów.

Gorąca, chrupiąca bagieta i grawlax – śniadanie wyrywające z pepegów.

Rolę stołu pełni maska Maćkowego auta.

Pierwszym miejscem w które zabrał nas nasz przewodnik była spora zatoczka z płytką wodą – ot taką do połowy uda. Gdy Piotrek powiedział, że tu łowi trocie, nie za bardzo mogłem uwierzyć. W tak płytkiej wodzie? Z tak miękkim dnem? Przecież tuż obok są piękne kamienie, o które rozbijają się fale! Ja stanąłem więc na kamulcach, a chłopaki z tymi swoimi muchówkami ruszyli w „bagienko” – tak postrzegałem ową zatoczkę.
Po dwudziestu minutach miałem pierwsze branie, jednak było to tylko trącenie w blachę. Wyraźne, jednak nie do zacięcia. Pomyślałem, że nawet nie będę mówił o tym braniu moim kompanom bo pewnie pomyślą, że ściemniam. Po kilku minutach widzę, że Maciek holuje pierwszą rybę! Ze środka tej płytkiej, trochę zamulonej zatoczki! Po chwili holu widzę, że u Maćka nie ma zbyt dużego entuzjazmu więc domyślam się, że troć okazała się szczupakiem…

Przechodzę na niewielką, kamienną wysepkę, a chłopaki drepcząc po uda w solance przełażą do drugiej zatoczki. Wygląda podobnie – płytko, dla mnie nijako. Jednak to co ja sobie uważam nie ma najmniejszego znaczenia, bo po kilku minutach Piotrek holuje. Tym razem widzę jak ryba młynkuje i Maciek człapie z aparatem fotograficznym więc domyślam się, że to trotka. Piotrek rozpoczyna naszą wyprawę całkiem fajną trocią. Mija kilkanaście minut i ja także mam branie! Pod samymi nogami, gdy wyciągam już woblera z wody, coś za niego łapie i chlapie po powierzchni – trotka, mała trotka! Szybko ładuję ją w podbierak i choć ryba nie jest ani duża, ani srebrna, to cieszy mnie bardzo – pierwsza w tym sezonie troć z morza.

Maciek gdzie nie pojedzie, to łowi szczupaki. Tym razem naszą wyprawę rozpoczął tradycyjnie…

Niedługo potem Piotrek łowi pierwszą troć naszej wyprawy. Brawo!

Ja również zapunktowałem już pierwszego dnia.

Szwedzkie wybrzeże jest surowe, a jednocześnie piękne.

Po godzinie bez brania zmieniamy zatoczkę na inną. Tu też jest płytko i miękko, jednak co jakiś czas z wody wystają porozrzucane, duże głazy. Maciek wchodzi na samym środku zatoczki dokładnie tam, gdzie polecił mu Piotrek. Ja z Piotrkiem idę kawałek dalej. Wchodzę powoli do wody i gdy sięga mi ona po kolana, oddaję długi rzut. Wobler wpada do wody, wybieram luz plecionki, robię kilka obrotów korbką i BACH! – mocne branie! Jestem totalnie zaskoczony, jednak zacinam odruchowo i na powierzchni pokazuje się piękny kocioł. Naprawdę przyzwoita, srebrna troć młynkuje jak wściekła, a Piotrek szykuje kamerkę i zbliża się w moim kierunku. Trotka jest piękna, oceniam ją na 60+ i gdy podholowuję ją bliżej widzę, że jest dobrze zapięta. Potem następuje coś, czego nie umiem sobie wytłumaczyć… Zachowałem się jak kompletny amator, spartaczyłem akcję tak bardzo, że aż wstyd pisać…
Troć zapięta na muchę – czy to na muchówce czy na zestawie ze spidolino spada rzadko. Przynęta jest leciutka i ryba nie ma dużych szans na to, aby ją sobie wytrząsnąć z pyska. Z blachą czy woblerem jest inaczej – sporo ryb spada z kotwiczki, a najwięcej tuż przed podebraniem, gdy młynkuje na krótkiej lince. Ja jestem zwolennikiem podbierania ryb tak szybko jak to tylko możliwe i tym razem mój sposób zemścił się na mnie okrutnie. Byłem zbyt pewien, zbyt szybko chciałem to zrobić. Zerwałem podbierak z pleców, szybko wprowadziłem rybę do środka i gdy zacząłem go podnosić… moja troć wyjechała na zewnątrz, a wobler został w środku. Stałem z kocią mordą dobrych kilka sekund.

Przez następne pół godziny nic się nie działo, aż nagle usłyszałem jak Piotrek krzyczy – muchówka wygięta po rękojeść (w sumie nie znam się na muszkarstwie i nie wiem nawet, czy to coś, co w wędkach spinningowych jest rękojeścią, w muchówce nie nazywa się inaczej…?), a na końcu zestawu gruba, srebrna torpeda jeżdżąca na ogonie. Woda co chwilę eksploduje i wielkie rybsko strzela piękne świece! Hol trwa dobrych kilka minut i zaraz widzę flesza Maćkowego aparatu. Okazuje się, że to największa troć Piotrka złowiona na muchę! Piękna, grubaśna, srebrna trota, w doskonałej kondycji. W dodatku z zatoczki, za którą nie dałbym złamanego grosza! Głębokość do pasa, dno miękkie aż nogi zapadają się za kostki w mule, niemal stojąca woda…. i taki rybsztol.
Moje doświadczenia podpowiadają mi, że w takich miejscach kręcą się małe srebrniaczki po 30-40 centymetrów i co jakiś czas odwiedza taką wodę kelcior – czasem spory, jednak pojedynczy. A tymczasem najpierw mi spada srebro, a potem Piotrek łowi taaakie rybsko!

74 centymetry srebrnego szczęścia. Ależ ryba!!!

Trochę kamieni, płytko i muliście – takie niepozorne miejsce, a jakie ryby!

Ja uwielbiam takie miejscówki.

Kolejne dni szukamy ryb w różnych miejscach. Piotrek chciał nam pokazać jak najwięcej miejscówek, żebyśmy później byli już samodzielni. Odwiedzamy najróżniejsze zatoczki, cyple i kamienne wysepki, chociaż szał z pierwszego dnia już się nie powtarza. U Maćka i u mnie się nie powtarza, bo u Piotrka w normie, czyli jemu biorą.
Któregoś dnia zostaliśmy sami, bo Piotrek pracował i mógł dołączyć do nas dopiero po południu. Przyjechał i zapytał jak wyniki – my z Maćkiem byliśmy bez brania od samego rana. Rozpaliliśmy grilla aby zjeść jakiś obiad, a Piotrek powiedział, że niemożliwe żeby nie było ryb i poszedł porzucać dokładnie w to miejsce, w którym ja łowiłem rano, a z którego przed obiadem zszedł Maciek. Minęło może 10, może 15 minut. Dzwoni Piotrek i mówi, że trafił fajną rybę… Żebyście widzieli, jak szybko pochłanialiśmy z Maćkiem kiełbasę z grilla. W życiu tak szybko nie jadłem!

Gdzie by tu się wgramolić?

Woda opada i na brzegach zalegają olbrzymie ilości morszczynów i innego zielska. Ależ to wuni…

Piotrek poszedł sprawdzić po nas czy są ryby. No i wytarmosił…

Krótka przerwa na obiadek w terenie.

Kuchnia wydaje – dziś kiałbacha i kaszanka.

Innego dnia łowimy na płytkim i bardzo rozległym blacie. Łowisko kompletnie nie-spinningowe, więc ułożyłem się za kamieniem i czekam, aż chłopakom znudzi się rzucanie muchą. Wracają po niemal dwóch godzinach – troci nie złowili żadnej, ale Piotrkowi pod nogami szczupak około 90 cm obcina muchę, a Maciek łowi trzy…. sieje. Patrzę na zdjęcia i ryby są naprawdę przyzwoite! Ah, dorwać taką sieję z tafli lodu.
Nie mogę patrzeć na ten płytki blat, a chłopaki chcą tam wrócić. Nie ma mowy, do mnie to miejsce kompletnie nie przemawia chociaż Piotrek twierdzi, że złowił tu sporo fajnych troci. Jestem uparty, nie zaciągnie mnie tam nawet konno – zostawiają mnie więc pewnego dnia w innym miejscu, a sami jadą szukać szczęścia w siejowym miejscu. Gdy tylko auto znika za ścianą drzew spostrzegam, że kurtka, a w niej pudełko z przynętami i telefon pojechały razem z chłopakami. Na całe szczęście na wędce założoną mam jedną blaszkę, a w plecaku redbulle i pojemniczek z tatarem, który Maciek zrobił z dzień wcześniej złowionej trotki. Jeśli nie urwę jedynej blaszki i nie zaliczę kąpieli (wywrotka bez kurtki do brodzenia oznacza koniec łowienia…), jakoś przeżyję.

Wreszcie zmieniła się pogoda i wyszło słońce.

Pojawiają się pierwsze oznaki wiosny. Tu w kolorze purpury…

Tu w żółci…

…a tu w bieli.

Maciek punktuje pięknymi siejami.

W akcie rozpaczy sięgam po zestaw ze spidolino, jednak nie udaje mi się namierzyć troci.

Chłopaki wracają po godzinie 15ej. Maciek złowił trzy trotki – w tym jedną srebrną piękność i długości 65 cm, a Piotrek zapunktował sieją i pięknie wybarwionym keltem. Ja w tym czasie miałem dwa brania, z czego jedną rybę widziałem – ot, malutki, półmetrowy srebrniaczek. Pada pomysł, aby przejechać w inne miejsce i tuż przed zachodem słońca ja również trafiam srebrniaczka. Kątem oka zauważyłem ruch wody – nie był to typowy spław czy „delfinek”, po prostu na powierzchni dostrzegłem tzw. „beło”. Szybko przerzuciłem to miejsce woblerem, kilka obrotów korbką, kilka krótkich przestojów i ryba przyładowała ze wściekłością w przynętę. Dla takich chwil warto stać po pachy w solance!

Kolejna piękna sieja, tym razem na Piotrkowym zestawie.

Do kompletu Piotrek doławia pięknie ubarwionego kelcika.

Maciek po kilkuminutowe walce pozuje do zdjęć z piękną, srebrną torpedą!

Mam i ja swoje sreberko!

Łowimy tradycyjnie, aż do zachodu słońca.

Wieczorny odpoczynek przy szklaneczce rumu i kanapeczkach z tatarem.

Przez ostatnie dwa dni jesteśmy sami, bowiem Piotrek całe dnie spędza w pracy. Odwiedzamy najróżniejsze miejscówki, jednak czysta woda i flauta nie sprzyjają łowieniu. W akcie desperacji odjeżdżamy 80 kilometrów dalej w miejsce, gdzie wiatr powinien dmuchać i fale będą uderzać w nadbrzeże. Piotrek mówi nam gdzie zostawić auto, którędy dojść na miejscówki i znajdujemy odpowiednie miejsce. Fale wielkie, z hukiem przewalają się po kamieniach i jest ciężko, ale moim zdaniem do łowienia. Woda jednak jest brudna i bardzo zmącona, a co rzut na plecionce wieszają się firany z zielska. Robiłem dwa podejścia, jednak nic z tego nie wyszło. Dopiero na sam wieczór łowimy z Maćkiem po małej trotce – on oczywiście na muchę w płytkiej i zamulonej zatocze, a ja po swojemu – z cypla, z najdalszego kamienia, na blaszkę. Tak jak lubię.

Ryb szukamy w najróżniejszych miejscówkach.

Mam taką przypadłość, że zawsze muszę wtarabanić się na najdalszy kamień. Tym razem nie przynosi to efektów.

Z tej małej zatoczki całkowicie zeszła woda. Nie lubię łowić w morzu na niżówce, bo ryby odchodzą od brzegów.

W poszukiwaniu wiatru i fal przejeżdżamy na inne miejscówki.

W końcu znajdujemy wybrzeże, gdzie na pierwszy rzut oka jest dobrze.

Próbuję, jednak woda jest bardzo brudna i nie da się łowić…

Szkoda, że w wodzie dryfuje tak dużo zielska. Gdyby nie to, musiałyby się kręcić tu srebrniaki.

Maciek przygotowuje kolejny obiad nad samą wodą.

Z takimi widokami.

Najpierw herbatka…

Mówił, że była pyszna jednak mina mówi coś innego. No tak, woda którą Maciek wlał do czajnika miała w sobie rozpuszczone dwie tabletki plusha – cytrynowe.

Wreszcie pojawiło się danie główne. Po raz pierwszy też jadłem obiad z ogniska, rozpalonego na zgniłych morszczynach. I wiecie co? – było pyszne!

Po posiłku czasem warto odpocząć na czymś miękkim…

Ten krótki wyjazd dał mi sporo radości, ale przyniósł też wiele nowych doświadczeń. Radości dlatego, że w czasach gdy Bornholm jest dla nas niedostępny, można poratować się szwedzkim wybrzeżem. Jest stosunkowo niedaleko i niedrogo, a ryby są. Po zjechaniu z promu w Karlskronie wystarczyła godzinka i już byliśmy na miejscu. Nowe doświadczenia są bezcenne. Piotrek pokazał mi, że trocie łowić można nie tylko z najdalszych kamieni i z wrzynających się w morze cypli, nie tylko na rafach – i zrobił to bez litości, łowiąc na naszych oczach kilka pięknych ryb. Każdy kto gania trocie w morzu wie, że grube srebro powyżej 70 centymetrów to naprawdę wspaniała zdobycz, która nie trafia się często. Było to łowienie nie po mojemu, nie tak jak robiłem do tej pory i co więcej – w miejscach, które podczas szukania morskich troci po prostu omijam! Dla mnie to świetna nauka, za którą BARDZO CI PIOTRZE DZIĘKUJĘ! Co prawda to nie mój czas i za muchówkę na razie nie złapię, jednak Twoja wiedza i znajomość miejscówek jest naprawdę imponująca. Jestem pewien, że jeszcze nie raz wspólnie połowimy. Ty z Maćkiem na muchę, a ja na te swoje blaszki i woberki.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Do zobaczenia niebawem, w tym samym składzie 😉

Ps. Mówiąc brutalnie – „jechaliśmy na trzy aparaty”. Każdy z nas robił zdjęcia, a Maciek i Piotrek mają dobre oko, ciężko zatem było mi wybrać kilka czy kilkanaście zdjęć. Każda fotka oddaje po części historię naszej przygody, klimat łowienia morskich troci, wspomnienia widoków i miejscówek. Dorzucam więc dodatkowe obrazki, bowiem brak któregokolwiek z nich będzie czyniło tę relację niepełną. Od razu wspomnę, że najlepsze zdjęcia zrobił Maciek i Piotrek. Najbardziej klimatyczne, najrealniejsze, z największym dodatkiem artystycznego spojrzenia przez obiektyw. Enjoy!

Krótka historia pewnego spaceru po żerdzi. Maciek powiedział – „Łysy, a zrób mi zdjęcie jak idę po tej żerdzi”… No i poooszedł, więc ma całą serię zdjęć.

No przecież to musiało się tak skończyć…

W poszukiwaniu wiatru.

Piotrek wypatruje miejsc, gdzie łamią się fale.

Ahh, gdybym tylko mógł tam dojść…

Tu kiedyś ktoś mieszkał.

Wiosna to czas gęsi. Było ich zatrzęsienie!

Maleńki, opuszczony, przydomowy porcik.

Tu na bank mieszkają trolle albo inne skrzaty.

Jeden z lokalnych porcików.

Typowy obrazek południowego wybrzeża Szwecji.

Szukamy nowej miejscówki.

Krajobraz księżycowy.

Jakże inne widoki od tych, które znamy z naszej codzienności.

Gdzie ta woda?

Rybka niewielka, ale na nowy kołowrotek.

Nie takiej wody szukamy…

Takiej też nie…

I takiej również nie.

Skoro nie ma wody, to Maciek składa muchówkę.

Woda jest, fali brak.

Wczoraj było 17 stopni na plusie, a dziś poranny przymrozek. Porąbana pogoda….

Do zobaczenia niebawem….

Komentarze