Tak, wiem. Tytuł nieco zabawny, dwuznaczny i pozostawiający sporo miejsca wyobraźni i umysłowej kreatywności. W jakikolwiek sposób będziecie go interpretować, będzie to prawda – guma przydaje się pod osłoną ciemności. Tak, nad wodą również.

Przez wiele lat włóczyłem się nocami po Wiślanych opaskach i główkach z wędką i pudełkiem woblerów. Wcale nie dlatego, że fajnie grzechotały w przegródkach. Przecież każdy nocny włóczęga, miłośnik łowienia sandaczy w wielkich rzekach wie, że podstawową i niezawodną przynętą na mętnookie żerujące pod dachem z gwiazd, jest właśnie wobler. Ma wiele zalet – jest bardzo uniwersalny, łowi wiele gatunków ryb, można zastosować go w wielu różnych miejscówkach i co najważniejsze – można go poprowadzić w określonych warstwach wody. Oznacza to tyle, że nie tylko łowimy tam, gdzie żerują drapieżniki (o ile dobierzemy wobler schodzący na odpowiednią głębokość), ale też unikamy większości wrednych zaczepów w pobliżu dna. Ma jeszcze jedną olbrzymią zaletę – jest „chwytny”, bowiem dwie ostre kotwiczki pod tym względem są po prostu „bardziejsze” od pojedynczego haka główki jigowej. Jedynym minusem woblerów jest ich cena.

Moje przekonanie o słuszności wyboru woblera, jako jedynej, skutecznej przynęty na nocne sandacze żyjące w odmętach rzeki, zaburzył pewien starszy pan. Regularnie spotykaliśmy się na wiślanych ścieżkach ściśniętych objęciami wysokich pokrzyw, które nocą zdawały się wyłazić na sam środek i tak ledwo widocznych dróżek. Po wymianie kilku tendencyjnych grzeczności, każdy z nas szedł w swoją stronę (czyli na swoje miejscówki). Za każdym razem oczywiście padało magiczne „i jak wyniki?”, przy czym szczerze przyznam, że tajemniczy nocny włóczęga nieco częściej mógł się pochwalić braniami niż ja. Na przelotce zawsze dyndał nieśmiertelny, biały twister…
Dało mi to sporo do myślenia i w dwóch przegródkach pudełka z woblerami zagościły gumy. Znalazł się tam – a jakże – biały twister, ale też popularne rippery w sprawdzonych, wiślanych kolorach. Początki łatwe nie były i te kilka gum zostało w zaczepach bardzo szybko. Tak było na kilku kolejnych wyprawach, zanim zacząłem układać sobie w głowie puzzle łowienia gumą po ciemaku.

Zapowiada się piękny wieczór. Nawet, jeśli ryby nie będą brały to i tak będzie magicznie.

ŚP Karol Zacharczyk zawsze mi mówił, że kocha „złote godziny”. Doskonale rozumiem dlaczego.

Podstawą i jednocześnie koniecznością jest znajomość rzeki i konkretnych miejscówek. Mam przykrą wiadomość dla leniwych – swoje trzeba nad rzeką wysiedzieć. Ilość godzin spędzonych nad wodą i ilość wykonanych rzutów przekłada się wprost proporcjonalnie na nasze wyniki. Można śmignąć na skróty, ale do tego potrzebna jest dobra bajera i kolega włóczykij, który zaufa i zdradzi sandaczowe miejscówki. Osobiście uważam, że wydreptanie własnych ścieżek jest drogą najwłaściwszą, choć wymagającą czasu i sporych kosztów (paliwo, setki metrów urwanych plecionek, kilogramy straconych przynęt…). Że o nieprzespanych nocach i krwiożerczych komarach nie wspomnę.

Zakładając, iż udało nam się namierzyć metę odwiedzaną przez nocne sandacze, trzeba ją jeszcze odpowiednio rozpracować, czyli mówiąc w skrócie – urwać swoje, tyle że za dnia. Jednak nie każde miejsce nadaje się do obstukania ripperem czy innym twisterem! Jeśli mętnookie wychodzą na płytki blat poniżej główki bądź poniżej przykosy, gdzie woda płynie leniwie, a w niektórych miejscach nawet stoi, to mamy idealną miejscówkę do łowienia gumą. Jeśli jest to jakiś boczny kancik przykosy lub wyraźny kant, za którym nurt usypuje wypłycenie – też idealnie. Gorzej, gdy mętnookie drapieżniki ganiają drobnicę po kamiennej opasce z silnym nurtem blisko kamieni, a tragicznie, gdy jest to opaska nie z kamiennym, a jedynie wiklinowym materacem i równym, mocnym uciągiem. Gumowe przynęty „lubią” niespieszny nurt oraz dno bez wrednych zaczepów, choć pojedyncze kamienie są mile widziane i zdecydowanie podnoszą atrakcyjność łowiska. Zawsze, na każdej wodzie należy pamiętać, iż drapieżniki zdecydowanie lubują się w miejscach z kamieniami.
Rozpracowanie nocnej miejscówki zawsze powinno odbywać się za dnia. Wody trzeba się nauczyć, poznać ją, wymacać ewentualne zaczepy, uskoki dna czy wsteczne prądy. Po ciemku jest to niezwykle trudne i prędzej ryby spłoszymy, niż je złowimy. Zawsze trzeba też pamiętać jaki był poziom wody, gdy „uczyliśmy” się konkretnego łowiska, bowiem przyborek lub spadek wody o 20 centymetrów może wszystko pozmieniać i jednocześnie przetasować ryby w rzece.
Co równie ważne, należy też dopasować sobie odpowiednie obciążenie gumy, również jeszcze gdy jest widno. Po ciemku nie ma czasu i miejsca na kombinacje i testowanie przynęt czy obciążenia, wtedy trzeba łowić, a nie rwać.

Odpowiednie przygotowania powinniśmy poczynić jeszcze przed nastaniem ciemności. Potem nie będzie już czasu na grzebanie w pudełkach.

…potem zaczną się brania.

Nocny portret.

Po gumę sięgam w miejscach spokojnych, z pojedynczymi zaczepasami na dnie. Dzięki dokładnemu poznaniu łowiska w ciągu dnia wiem, gdzie rzucić żeby nie zaczepić, jak ciężką główkę jigową założyć oraz jak i gdzie lekki nurt przesunie przynętę. Wiem też ile czasu zajmuje opad przynęty, a jest to również ważne, bo po ciemku raczej nie uda się tego dostrzec. Można oczywiście założyć na tyle ciężką pacynę ołowiu, że moment dojścia do dna poczujemy w nadgarstku ale ja jestem zwolennikiem łowienia najlżej jak tylko możliwe. Nocą zdecydowanie lepiej działa ripper fruwający gdzieś w połowie wody, niż turlający się po dnie. Drapieżniki szukają ofiar we wszystkich partiach wody, również tuż pod powierzchnią (co czasem słychać z daleka). Główki jigowe których używam nocą mają masę od 3 do 12 gramów, przy czym przeważnie jest to obciążenie 5-7g. Zawsze trąbię o tym, że haki muszą być mocne i pod osłoną ciemności jest to tak samo ważne! Sandacze są silnymi rybami (choć szybko opadają z sił), pod osłoną nocy ich brania są agresywne (łowimy ryby żerujące, a nie dłubiemy niechętniaki), a sandaczowe miejscówki dość często odwiedzają sumy. Musi być mocno. Tyczy się to również reszty zestawu – od agrafki, przez plecionkę, po kij i kołowrotek.
Ja używam długich kijów i trzymetrowy badyl o charakterystyce trociowego „średniaka” (c.w. 10-40gramów) spisuje się idealnie. Reszta sprzętu też nie musi być wyszukana, choć powinna być odporna na rzeczny poligon, czyli kamienie, błoto czy piasek. Mocny kołowrotek wielkości 3000 i solidna plecionka o średnicy 0,20mm to uzupełnienie nocnego zestawu.

W zdecydowanej większości przypadków łowię lekko – tak lekko, jak to tylko możliwe w danej miejscówce…

…chociaż Janeczek już kilkukrotnie mi udowodnił, że na ciężko też można.

Tak, to znowu ryba Janeczka. I znowu na ciężko.

Samo prowadzenie gumy nie jest trudne, bowiem wystarczy odrobina wprawy w łowieniu sandaczy za dnia i spokojnie damy radę pomachać również po ciemku. Pod osłoną nocy łowimy tylko wolniej, lżej i płynniej. Długim wędziskiem nie trzeba machać energicznie i wystarczy unieść płynnie szczytówkę wędki o pół metra, robiąc jednocześnie obrót korbką kołowrotka. Resztę zrobi za nas nurt. Jedyną trudnością jest wychwycenie momentu, w którym guma doszła do dna (zwłaszcza gdy łowimy w miejscach z uciągiem) i wymaga to od wędkarza koncentracji. Jeśli noc pozwala dostrzec ostatnią, szczytową przelotkę, to przy odrobinie skupienia powinniśmy dać radę. Jeśli jest zbyt ciemno, aby dostrzec jej ruch w chwili zetknięcia się gumy z dnem, staram się patrzeć na plecionkę pomiędzy rolką w kabłąku kołowrotka, a pierwszą od kołowrotka przelotką – tu też widać minimalne drgnięcie linki w momencie, gdy przynęta dojdzie do dna. Z kolei nie musimy się obawiać, że nie poczujemy brania – nocny sandacz naparza z olbrzymią siłą i furią, więc branie prędzej wyrwie nas z kapci, niż je przegapimy. Używanie latarki czołowej podczas łowienia jest moim zdaniem równoznaczne z brakiem brań. Łowimy płytko, więc ryby od razu zauważą światło latarki, a to je spłoszy. Używamy jej wyłącznie w sytuacjach beznadziejnych (wybitnie złośliwe splątania lub wbicie haka w ubranie bądź palca) oraz do powrotu przez przybrzeżne krzaki. Staram się nie odpalać latarki nawet wtedy, gdy wiążę agrafkę i jeśli już muszę to zrobić, zawsze albo odwracam się plecami od wody, albo odchodzę kilka metrów od linii brzegowej. Na wodę nie świecę nigdy.

Guma na ołowianej główce o masie zaledwie 5 gramów tym razem zrobiła robotę.

Brania przeważnie są niezwykle mocne i agresywne. Takie łowienie uwielbiam!

Pstryknięcia czy ściągnięcia gumy z haka zdarzają się sporadycznie, ale….czasem się zdarzają.

Jeśli ktoś z Was ma nadzieję, że podam nazwy cudownych i zawsze działających przynęt, to przeżyje rozczarowanie. Nie podam! I wcale nie dlatego, że to tajemnica – takich przynęt po prostu nie ma. Owszem, są lepsze i gorsze, ale nie ma najlepszych. Zresztą nocne sandacze weryfikują naszą wiedzę i zdobywane przez lata doświadczenia. Różnicy nie robi im kolor wabika, a tym bardziej odcień brokatu, chociaż już rozmiar i masa główki jigowej mogą mieć spore znaczenie. Tak to już jest z drapieżnikami „na chodzie” – jak żrą, to za bardzo nie wybrzydzają. Nocą łowimy właśnie takie ryby.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze