Każdy łowca rzecznych sandaczy wie, że pod osłoną ciemności ryby te łowi się płytko, czasem tuż pod taflą wody. Nocą króluje wąski, uklejopodobny wobler, schodzący nie głębiej niż metr od powierzchni. To najczęściej stosowany sposób szukania nocnych smoków i jednocześnie bardzo skuteczny. Z kolei wędkarze szukający mętnookich drapieżników w jeziorach i zbiornikach zaporowych przeważnie używają gum i również pod osłoną ciemności obstukują nimi dno. Dlaczego nie w górnych warstwach toni? Czy nocne żerowanie tych drapieżników jest inne w rzekach i na wodach stojących…?

Zaczęło się niewinnie…
Kilkanaście lat temu pojechałem ze znajomymi do Szwecji, na sandacze. W jeziorze pływało bardzo dużo tych drapieżników i trafiliśmy wręcz genialnie! – ryb było sporo, brań jeszcze więcej, a na deser trafiłem pięknego smoka o długości 89 centymetrów, który przez wiele lat był moją życiówką. Pamiętam, że był to czerwiec i sandacze żarły jak opętane, chociaż w ciągu dnia do gum startowały maluchy, a te większe odpalały się dopiero wieczorami.
Codziennie sprawdzał się ten sam schemat. Za dnia żarły maluchy i ponadto mieliśmy sporo pustych brań, jednak gdy nadchodził wieczór brania były mocniejsze, liczniejsze, a drapieżniki większe. Końcówka dnia za każdym razem była najlepsza, jednak codziennie przychodził moment, w którym świetne brania…nagle się urywały. Nie było nawet małych ryb, nawet urwanych ogonków czy pustych „pstryków”. Cisza jak makiem zasiał… Za to na drugiej łódce, na której koledzy pływali w trollingu zaczynała się istna rzeźnia (oczywiście bezkrwawa). Gdy u nas brania się kończyły, u nich się zaczynały… Po kilku dniach i nocach zrozumieliśmy, że to nie przypadek. Okazało się, że koledzy pływali w pobliżu brzegów, w okolicy stoków, na płytszej wodzie i łowili…na płytkochodzące woblery. Smukłe, ukejopodobne, mieszające wodę w połowie toni. Dokładnie takie, jakich używałem nocami na Wiśle szukając sandaczy. My z kolei obstukiwaliśmy gumami miejscówki, w których najwięcej brań mieliśmy wieczorem, czyli blaty o głębokości 6 – 8 metrów oraz wrzynające się w toń jeziora cyple. Koledzy z drugiej łódki łowili blisko powierzchni wody, a my przy dnie. Wystarczyło poukładać porozrzucane klocki choć nie ukrywam, że zajęło nam to kilka dni…a dla uczciwości dodam, że to mój partner z łódki jako pierwszy rozgryzł o co chodzi z urywającymi się nagle braniami.

To jest TEN moment, zaraz się zacznie.

Od tej wyprawy upłynęło sporo wody w Wiśle, jednak nauka nie poszła w las. To właśnie wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że również jeziorowe sandacze żerują w toni, często tuż pod powierzchnią. To żerowanie na pewno różni się od tego, jakie znamy z rzecznych poligonów, jednak zdecydowanie warto szukać tych drapieżników w połowie wody lub wyżej. A już na pewno w nocy!
Nie będę nikogo namawiał do trollingowania, bo sam nie jestem miłośnikiem trolla. Nudzi mnie to, choć absolutnie nie podważam skuteczności tej metody. Po prostu…to nie dla mnie. Najłatwiej „zastąpić” go łowieniem woblerami, tak jak w rzece. Płytko chodzący, smukły, najlepiej o akcji raczej stonowanej, niż agresywnej. Żerujące drapieżniki nie wybrzydzają i gdy są aktywne, to po prostu chcą dopaść i zdemolować swoją zdobycz. Każdy łowca rzecznych sandaczy, uganiający się za nimi po nocach wie o czym piszę – agresywne, nie znoszące sprzeciwu, atomowe i wyrywające kij z łapy brania. Ja jednak łowię na gumy. Dlaczego? – bo lubię. Nie mam innego wytłumaczenia, po prostu uwielbiam brania z opadu i ten moment, gdy uda się cwaniaka zaciąć w tempo. Ryby biorą – tak samo jak na woblera, choć łowienie gumą wymaga odrobinę innego, bardziej przemyślanego działania.

Uwielbiam łowienie gumami, ponieważ moment brania w długim opadzie jest piekielnie emocjonujący. Zwłaszcza w nocy!

Zawsze piszę, że sandacze staram się łowić lekko. Pod osłoną nocy łowię je jeszcze lżej. Chodzi o to, aby przynęta poruszała się możliwie długo na danej głębokości – przeważnie blisko powierzchni wody. Zbrojąc jakąś gumę główką o masie 20 gramów, będziemy musieli dość szybko zwijać plecionkę aby poruszała się np. 1,5 metra pod taflą. Jednak jeśli tę samą przynętę uzbroimy główką o masie 7 gramów, będziemy mogli poprowadzić ją w tym samym pasie wody zdecydowanie wolniej – i o to właśnie chodzi. Gumę możemy ściągać jednostajnie, podszarpywać, podbijać i puszczać w powolny opad – każda technika zadziała, o ile łowimy w dobrym miejscu i o odpowiedniej porze. Ja lubię łowić na tyle lekko, abym mógł puścić przynętę w kilkusekundowy opad lecz na tyle ciężko, aby dało się nią rzucić. Przeważnie są to ołowiane główki o masie od 5 do 10 gramów. Lżej łowię naprawdę bardzo sporadycznie (zbyt krótkie rzuty), a ciężej też niezbyt często i tylko wtedy, gdy wiatr wieje odrobinę mocniej.

„Jaskółka” o długości 14 centymetrów na główce o masie 7 gramów. Czasem warto zejść jeszcze lżej – zwłaszcza podczas łowienia „jaskółkami”, ponieważ opadają one trochę szybciej niż rippery czy twistery.

„Jaskółka” w tym samym rozmiarze, jednak na główce o masie 5 gramów.

Mój sposób prowadzenia jest prosty – rzut, zamknięcie kabłąka, wybranie luzu plecionki. Następnie dwa – trzy obroty korbką i kilka sekund przerwy, po czym znowu dwa lub trzy obroty korbą. Jeśli wiatr zmusza mnie do cięższego uzbrojenia gumy robię krótsze pauzy lub nawet z nich rezygnuję, po prostu zwijając średnim tempem plecionkę. Brania następują zarówno gdy przynęta opada (takie momenty uwielbiam najbardziej), ale też podczas jednostajnego zwijania linki. Przez większość czasu staram się prowadzić wabiki w pasie od połowy głębokości do metra pod powierzchnią, choć co kilka rzutów poskaczę też w okolicach dna.

Tradycyjnie już nie podam Wam „najlepszej” przynęty, ponieważ taka nie istnieje. Na jednej wodzie świetnie sprawdzą się rippery, na innej twistery, a jeszcze gdzie indziej „jaskółki”. Każda woda ma swoje tajemnice, a gusta sandaczy potrafią zmieniać się nawet w ciągu godzin. Ja uważam, że najskuteczniejsza jest ta przynęta, która akurat jest w wodzie. Morał jest więc prosty – trzeba łowić i wierzyć w swoje wabiki, a sukcesy prędzej czy później się pojawią.

„Najskuteczniejsze” czy też „najlepsze” przynęty nie istnieją. Jednak trzeba wierzyć w to, co zakładamy na agrafkę.

Kolejny nocny smok, znowu na „jaskółkę” na 5 gramach.

Pod osłoną ciemności trafiają się naprawdę piękne ryby.

Ja całkowicie rezygnuję z przynęt małych, poniżej 10 czy 12 centymetrów długości. Po pierwsze mała przynęta zniknie w toni i drapieżnik prędzej dostrzeże większy wabik. Po drugie, guma o długości 15 centymetrów potrafi skusić do brania nawet niewymiarowego sandacza, a przecież zależy nam na rybach większych. Wreszcie po trzecie, w nocy szukamy ryb aktywnych, żerujących, które atakują swoje ofiary z wielką furią. Wierzcie mi, że średniej wielkości guma (czyli 14 – 15 cm) nie jest wyzwaniem dla pięćdziesiątaka, więc tym bardziej „spodoba się” rybom większym. O tej porze drapieżniki są głodne, nie ma więc mowy o „pstryknięciach”, urwanych ogonkach czy ledwo wyczuwalnych braniach. Przyładowania są niezwykle agresywne.
Czy kolor ma znaczenie? – nie mam pojęcia. Logika podpowiada, że nie (wszak jest ciemno), a praktyka czasem potrafi wbić przysłowiowego ćwieka. Zdarza się, że jedna przynęta łowi, a na drugą – taką samą jednak w innym kolorze, nie ma brań. Dodatkowo należy pamiętać, że sandacze mają świetny wzrok. Moja rada jest prosta – kombinujcie, a jeśli na coś biorą, to nie zmieniajcie.

„Jaskółek” nie dozbrajam, ponieważ w ich przypadku puste brania zdarzają się niezwykle rzadko.

Dozbrojki przeważnie stosuję łowiąc ripperami. Zdarza się, że duża ryba zapięta jest wyłącznie na kotwiczkę dozbrojki. W tym przypadku niewielka kotwiczka tkwi w kąciku sandaczowego pyska.

Gdyby ktoś zastanawiał się nad wyborem żyłki czy plecionki, to dla mnie wybór jest oczywisty. Łowię wyłącznie plecionką, bez przyponu z fluorocarbonu.

Najważniejszy element tej układanki czyli wybór odpowiedniego miejsca, zostawiłem na koniec opowieści. Nawet jeśli będziemy mieli świetny sprzęt, niezłe umiejętności i skuteczne przynęty, jednak będziemy rzucali tam gdzie nie ma ryb…nic nie złowimy.
Jak wspomniałem wcześniej każda woda ma swoje tajemnice, nie umiem więc wskazać palcem gdzie ryby „wyjdą” w nocy, a gdzie nie. Mogę jedynie napisać, w jakich miejscach ja je znajdowałem.
Często był to pas trzcin ze schodzącym wyraźnie dnem lub trzy – czterometrowym blatem (łódź kotwiczyłem tak, aby rzucać w kierunku trzcin jednak do nich nie dorzucać i prowadziłem gumę w połowie wody). Ciekawe są też kamieniste brzegi, ponieważ tam też często zjawiają się nocne sandacze. Często zdarza się, iż w okolicy, na wodzie trochę głębszej drapieżniki zjawiają się pod wieczór i świetnie biorą na przynęty poruszające się przy dnie, jednak gdy nadejdzie „ta” godzina, podpływają bliżej brzegu i aktywnie żerują bliżej powierzchni. Warto też sprawdzić wchodzące do wody skały – których nie brakuje ani w szwedzkich jeziorach ani w kilku naszych krajowych zaporówkach (pod warunkiem, że można tam łowić w nocy) i choć szukanie tam ryb pod powierzchnią wydaje się pomysłem nietrafionym, czasem okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Takie miejsca przyciągają okonie (i okonki), a za nimi podążają ładne sandacze.

Szukamy przede wszystkim miejsc, w których na noc zbiera się drobnica. Tu z pomocą przychodzi nam elektronika wędkarska i nie zmieni tego fakt, iż niektórzy uważają, że „z echosondą się nie liczy”.

Swego czasu pięknie połowiłem na jednej z zaporówek w nocy na płytkim blacie. Za dnia sandacze trzymały się u podnóża stromego stoku, robiąc tylko krótkie wypady na wodę płytszą (jednak pojawiały się wyłącznie blisko uskoku dna i brań na środku blatu nie było wcale), ale już w nocy było zupełnie inaczej. Całe mętnookie towarzystwo wpływało na blat i ganiało drobnicę. Głębokość na środku owego blatu wynosiła w granicach 6 metrów, ale drapieżniki brały w toni (łowiłem je wtedy pływającym woblerem). Im później, tym bardziej zbliżały się do brzegów, a ich żerowanie kończyło się na dwumetrowej płyciźnie. Co prawda nie dorwałem się wtedy do ryb większych niż 65+, jednak nocą na dwumetrowej wodzie mamy szansę na złowienie dużo większych sandaczy. Jeśli zachowujemy się cicho, duże drapieżniki wcale nie boją się płytkiej wody – czego przykład mamy łowiąc w rzekach.

Na wytypowanej miejscówce lubię być wcześniej, akurat na zachód słońca.

O tej porze jeszcze są przy dnie, ale za pół godziny zaczną żerować w toni.

Najważniejsze to być w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. I łowić tam, gdzie żerują sandacze.

Noc była krótka, ale intensywna. Czasem warto zostać aż do rana, jednak gdy zrobi się jasno, znowu szukam ryb przy dnie.

Zaliczyliśmy wieczór, noc i ranek na wodzie. Chyba czas spływać….

Pisząc ten tekst wpadła mi do głowy myśl, że jednak jest coś, co znacznie odróżnia żerowanie nocnych sandaczy w rzekach od żerowania w jeziorach i zbiornikach zaporowych. Siedząc po cichu na kamieniu rzecznej opaski, raz na jakiś czas usłyszymy odgłosy ataku sandacza na powierzchni, choć częściej kończy się na uciekającej drobnicy i niemal bezgłośnym kotle na powierzchni. Innym razem chlupnięcie jest naprawdę głośne. Polując nocą na sandacze z wody stojącej, nigdy nie widziałem takich ataków na powierzchni. Trochę tak, jakby drapieżniki żerowały odrobinę niżej i dyskretniej. Taka naszła mnie refleksja na koniec tego tekstu choć ciekaw jestem, jakie są Wasze doświadczenia…?

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze