Późna jesień i końcówka sezonu sandaczowego to czas gdy Wisła – choć sandaczy na „moim”, mazowieckim odcinku zostało niewiele – potrafi obdarować wytrwałego spinningistę fajna rybą. W pewnym momencie mętnookie drapieżniki zaczynają nieźle żerować, a mi i kilku moim kolegom podła pogoda w łowieniu nie przeszkadza. Skoro cug jest, a jarać się chce (przenośnia, bo papierochów nie palę, nigdy nie paliłem i nigdy nie zapalę), to trzeba kopcić. Tłukę więc Wisłę do ostatniego dnia grudnia i zakończenia sezonu lub do momentu, gdy płynąca kra i śryż uniemożliwią spinningowanie.

Wisła obfituje w ciekawe sandaczowe miejscówki, choć w samej wodzie ryb jest niewiele. Znajdziemy tu ostrogi z głębokimi napływami, potężne warkocze z grubą wodą, dzikie burty, rafy i wiele innych bankówek. Ja jednak najbardziej wierzę w opaskę, która co jesień przynosi mi najwięcej wiślanych smoków. Łowienie jest trudne, zaczepy wredne i często schodzi się bez brania, ale jak trafimy w odpowiedni moment i odpowiedni czas, to będzie się działo… Musimy też trafić na odpowiedni poziom wody, co tej jesieni – ze względu na niespotykaną niżówkę, nie będzie łatwe.

Gruby sandacz z Wisły – cel mojej jesiennej włóczęgi brzegiem rzeki. 


Jeśli nie uda mi się namierzyć zatopionej opaski, szukam zalanych raf – to również są doskonałe łowiska na jesień. Tym razem trafiła się niżówka.

Opaska. Ale nie taka, po której chodzicie. Stara, kamienna opaska usypana wiele lat temu, którą z czasem rozwalił rzeczny nurt, płynące Wisłą kry lodowe czy pnie drzew. Atakowana przez rzekę na przestrzeni dziesiątek lat, została w pewnym momencie całkowicie oderwana od brzegu. Nurt ją pokonał, przedarł się przez nią, wyrywając kolejne metry brzegu dla siebie. Po opasce zostało trochę kamieni usypanych w podwodny, idący równolegle z korytem rzeki, schowany pod wodą z dala od linii brzegowej garb, a dookoła pojedyncze, porozrzucane kamloty. Jeśli taki garb i inne pozostałości po dawnych umocnieniach brzegu są w zasięgu rzutu lekką gumą z brzegu (powiedzmy do 20 – 30 metrów) to jest szansa, że znaleźliśmy bankówkę. Celowo nie piszę o głębokości oraz sile nurtu, ponieważ to zależy od poziomu wody w rzece. Łowność każdego miejsca w rzece zależy od poziomu wody, a ściślej – od siły nurtu. Przyjmijmy jednak, że przy średnim stanie wody kamienie schowane są 1,5 – 2 metry pod powierzchnią wody, a między brzegiem i opisywaną, zatopioną opaską jest nieco głębsza rynna, w której głębokość spada do 2,5 metra. Jeśli w tych warunkach woda płynie niespiesznie i uda się tu połowić gumą na 10-12 gramach (lub lżej), to jest dobrze. Woda musi płynąć wolno, ale nie powinna stać. To rzeka, a nie bajoro. Atrakcyjność miejscówki rośnie tym bardziej, im trudniej do niej dotrzeć i im mniej osób ją namierzyło. Taka niestety jest prawda, że w dzisiejszych czasach wędkarz-samotnik ma wyniki lepsze, niż taki, który woli łowić w grupie.

Kilka powodzi, kilka srogich zim i ta opaska zostanie oderwana od brzegu. Za jakiś czas będę tu szukał jesiennych sandaczy. Trzeba tylko poczekać, aż Natura pokona to, co człowiek narozrabiał.

Istotne jest też otoczenie naszej miejscówki, bowiem drapieżniki tu nie stacjonują, a jedynie przypływają na wyżerkę. Fajnie byłoby, gdyby w okolicy znajdowała się głębsza rynna bądź burta z „grubą” wodą, aby sandacze miały gdzie odpocząć po posiłku i nie musiały pływać zbyt daleko.

Skoro opaska niczym szrot – rozwalona i stara, to część przynęt którymi tu łowię jest taka sama. Nad wodę zabieram ze sobą gumy, które leżą długo na dnie pudełka oraz takie, które były skuteczne dopóki ryby ich nie zniszczyły. Gdy zbliża się koniec sezonu kleję poszarpane przynęty, doklejam urwane ogonki i ostrzę stępione haki w główkach jigowych. Wszystko to, czego nie wrzucam do wody w cieplejszych miesiącach (bo zużyte i podniszczone), teraz ląduje w Wiśle. Powód jest prosty – i tak to urwę po kilku bądź kilkunastu rzutach, a żerującym Wiślanym sandaczom taki szrot nie przeszkadza. Często podniszczona przynęta i tak po pierwszym rzucie zostaje już na zawsze w jadowitych zaczepach. Tylko w takim miejscu wiążę też główki jigowe ze słabszymi hakami. Słabszy to nie znaczy taki, który rozgina się przy zacięciu. To taki, który na trzy zaczepy uda się raz lekko rozgiąć (używając grubej plecionki – ale o tym za chwilę). W kieszeni mam ze sobą małą osełkę, którą mogę podostrzyć hak. W innych miesiącach i na innych łowiskach lekko stępiony hak od razu zamieniam na nowy, jednak w tak zaczepowym miejscu nie boję się ich używać. Jak sandacz weźmie to go zatnę, a jak nie, to i tak zaraz urwę przynętę. Taki szrot mam w niewielkim pudełku, a pozostałe gumy mam nieuzbrojone i trzymam je…w zwykłej torebce foliowej. Główki jigowe mam osobno i gdy uda mi się rozpracować jakąś miejscówkę na tyle, że wiem gdzie jest większość zaczepów, dopiero wtedy sięgam po nowe i sprawdzone killery z torebki. Łowiąc na takiej oderwanej od brzegu opasce nie używam agrafek i główkę jigową wiążę bezpośrednio do plecionki. Szkoda mi agrafek, bo czasem w dwie godziny zostawiam nawet kilkanaście przynęt w wodzie. Zmieniam kolor i wielkość gum wtedy, gdy poprzednią urwę – czyli łowię jedną przynętą aż do jej straty, więc nie muszę ich wciąż odcinać i przewiązywać. Agrafka jest zbędna.

Jedno pudełko z główkami i zdemolowanymi w sezonie gumami (czyli tzw. „szrot”), niewielka torebka z kilkoma „killerami” oraz wędka. To cały mój ekwipunek.

 

Przynęty których używam bywają różne. Mogą to być najróżniejszej maści rippery, popularne kopyta czy też twistery. Żerujący sandacz łupnie we wszystko, co mu śmignie koło zębów. Stosuję gumy w wielkościach od 7 do około 15 centymetrów, przy czym osobiście bardziej wierzę w takie, które mają wąską, jakby dyskretną pracę. Kolory to wiślany standard, czyli perła (również z ciemnym grzbietem), zgniła zieleń, ciemny brąz oraz obowiązkowo seledyn – może być z „celownikiem”, czyli jaskrawym ogonkiem. Te barwy sprawdzają się zawsze, choć można też troszkę pokombinować z różem, żółtym czy „marchewą”. Czy sandacze widzą kolory? – ostatnio podczas rozmowy z dr hab. Biologiem środowiskowym Pawłem Oglęckim bardzo się zdziwiłem, więc jeśli nie widzieliście, to zapraszam Was do materiału filmowego pt. „Czy sandacz widzi kolory?”

https://www.youtube.com/watch?v=Sn8IdnN0WZI

Ja łowię jednym kolorem do momentu aż urwę gumę i jeśli nie było brania, zakładam coś w innym kolorze. Wierzcie mi, że na Wiśle kolor brokatu wewnątrz gumy nie robi sandaczom żadnej różnicy, zwłaszcza późną jesienią. Zabawa zaczyna się gdy próbujemy skusić do brania niechętne zedy, ale w tym wypadku łowimy ryby agresywne, chcące żreć. One nie będą wybrzydzać i zastanawiać się, czy czerwony brokat będzie smaczniejszy od czarnego. Najprawdopodobniej nawet tego nie widzą…

Wspomniałem o tym, że łowię grubą plecionką. Na szpulę solidnego kołowrotka nawijam plećkę o średnicy 0,20mm. Ze względu na zaczepy oraz ryby nie łowię cieniej, a ze względu na nurt i wiatr (napierające na linkę), przeważnie nie łowię grubiej. Dobra plećka 0,20mm pozwoli nam wyholować sandacza każdej wielkości, odstrzelić wiele przynęt z zaczepów lub co jakiś czas rozgiąć hak 4/0 czy 5/0. Obowiązkowo musimy mieć ze sobą małe kombinerki, aby doginać haki po takich zabiegach.

Kombinerki nad wodą przydatne są nie tylko do doginania rozgiętych haków, leczy również do odhaczania zaciętych ryb. 

Jesienią łowię tak lekko, jak to tylko możliwe. Jeszcze kilka sezonów temu machanie gumą na 5 czy 7 gramach na Wiśle było dla mnie nieporozumieniem, ale przekonałem się, że ryby bardzo często lepiej reagują na mniejszą porcję ołowiu. Lubią jak guma „dryfuje” gdzieś nad dnem, niż jak je mocno oklepuje – zwłaszcza w zimnej, jesiennej wodzie! Najwięcej ryb złowiłem w miejscach, gdzie dało się poprowadzić gumę na główkach od 7 do 12 gramów – i ta wskazówka często weryfikuje mi tak głębokość, jak i siłę nurtu w potencjalnym łowisku. Kontakt przynęty z dnem co kilka sekund w zupełności wystarcza. Jeśli główka jigowa o masie 15 gramów nie dociera do dna, często zmieniam miejscówkę na inną.

Branie sandacza możemy zanotować na każdym etapie prowadzenia gumy. Najwięcej ryb zaciąłem w rynience pomiędzy brzegiem, a zalaną opaską – przeważnie w miejscu, gdzie kończą się kamienie, a zaczyna rynna. Sporo brań miałem też bardzo blisko brzegu, dosłownie dwa – trzy metry od burty. Trafiały mi się też ryby z samego szczytu kamieni rozwalonej opaski i tam brania były bardzo agresywne. Nie sposób pomylić ich z zaczepem i nie ma tzw. domniemania brania. Jak łupnie to wiadomo, że ryba. Jednak największe sandacze za każdym razem zacinałem za zalaną opaską, od strony środka rzeki. Przerzucałem kamulce i zanim przynęta do nich doszła, następował strzał – tam brały te większe ryby. Tam też jest najwięcej rwania, ponieważ prowadzimy przynętę „pod górkę” wśród licznych zaczepów. Moim zdaniem zdecydowanie warto jednak posłać gumę aż za opaskę, nawet jeśli po dwóch godzinach nasze pudełko będzie świecić pustkami.

Po braniu koniecznie trzeba spojrzeć na zegarek, ponieważ sandacze mają swoje „ścieżki” i jeśli dziś brały o konkretnej godzinie, to jutro też powinny się zjawić o tej samej porze. Bardzo często raz namierzone żerowisko mętnookich jest dobre tak długo, aż zmieni się poziom wody w rzece i „poprzestawia” ryby lub póki nie nadejdzie jakiś front atmosferyczny. Zakładam oczywiście, że wędkarz szanuje ryby i je wypuszcza, a nie upycha w plecaku… Wtedy sandacze skończą się jeszcze szybciej, przy czym słowo „skończą się” użyłem celowo, aby dotarło do opornych… Ryby to nie maliny i jeśli będziemy je zabierać – nie „odrosną”.

Jedno branie wystarczy, aby dzień zaliczyć do udanych.

Brania przeważnie są mocne i pewne, a ryby silne i agresywne.

Sposób łowienia o którym piszę, czyli niezwykle lekko i „w dryfie” (gumę prowadzimy wachlarzem, a nie po prostej linii pod prąd) ma pewne wady. Po pierwsze naszym największym wrogiem jest wiatr wiejący wzdłuż rzeki. Zdecydowanie utrudnia kontrolę nad przynętą „fruwającą” w nurcie i o ile brania raczej nie przegapimy, to wiele razy nie zauważymy, że guma dotarła już do dna. Tu wystarczy chwila nieuwagi i siedzimy w kamulcach… Po drugie takie łowienie jest bardzo trudne w nocy. Gdy lekka przynęta dotrze do dna widzimy to na plecionce lub na szczytówce wędki, ciężko to wyczuć w dolniku. Po ciemku plećki nie widać, szczytówki też nie – więc zaczepy murowane, a ciągłe odstrzeliwanie gum płoszy ryby, tym bardziej w nocy. W takim łowieniu ważne jest ciągła koncentracja. Świecenie latarką nie wchodzi w grę, chyba że chcemy sobie porzucać, a nie połowić.

Warto zostać do całkowitych ciemności, a nawet posiedzieć kilka godzin po ciemku. Gdy planuję posiedzieć dłużej, wiążę do plecionki mocną agrafkę i zakładam woblera. Wobek nie będzie wymagał aż takiej uwagi i nie będzie łapał zaczepów. Stosuję spore woblery (ok.12cm lub nieco większe), które nie zejdą głębiej niż metr pod powierzchnię wody. Brania pod osłoną nocy są wręcz atomowe, jednak to temat na osobny artykuł.

 

Tropienie Wiślanych sandaczy jesienią z brzegu, to robota dla wytrwałych. Jeśli jest przymrozek, musimy walczyć z zamarzającymi przelotkami i plecionką, z chłodem wdzierającym się pod ubranie. Jeśli są roztopy, walczymy z wilgocią i błotem. A kto raz wlazł w Wiślane błoto ten wie, że trzyma lepiej niż klej do tapet. Wierzcie mi jednak, że na to jedyne branie jesiennego sandacza warto czekać nawet kilka dni. Po tej chwili nie czujemy już ani zimna, ani wilgoci, ani zmęczenia. Złowiona ryba wymagała wielu wyrzeczeń i poświęcenia, więc tym bardziej uszanujcie swojego „przeciwnika” darując mu życie. Ryby głosu nie mają, więc ja proszę w ich imieniu.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

 

Komentarze