Czyli jesienna taktyka na Wisłę
Łowienie sandaczy nie jest łatwe, a zwłaszcza w Wiśle. Królowa polskich rzek jest olbrzymia i na szczęście wciąż jeszcze dzika, a drapieżniki mają mnóstwo kryjówek i żerowisk. Wielu wędkarzy nie zdaje sobie sprawy z tego, że miejsca w których sandacze odpoczywają znacznie różnią się od miejsc, w których żerują, a próby skuszenia drapieżników też bywają różne – właśnie ze względu na miejsca w których łowimy oraz aktywność ryb.
Każdy łowca sandaczy powinien zdawać sobie sprawę, że sandacze gdzie indziej odpoczywają, a gdzie indziej żerują. Złowić drapieżnika można w obu miejscówkach, jednak strategia łowienia jest nieco inna. Jeśli znajdziemy miejsce, gdzie mętnookie smoki odpoczywają wśród korzeni czy w rynnie, możemy próbować skusić je do brania. Czasem udaje się to dość szybko, innym razem możemy stać nad rybami kilka godzin i nie mieć nawet dotknięcia. Nie pomagają zmiany gum, ich kolorków, technik prowadzenia czy zmiany ciężaru główek jigowych. Ryby są kompletnie „wyłączone” i dopóki się nie uaktywnią, nie skusimy ich do brania. Koniec kropka.
W pewnym momencie sandacze się odpalą i ruszą na żerowiska. I takich ryb szukamy!
Gruby, jesienny sandacz z Wisły. Takich ryb szukamy pod koniec sezonu.
Przede wszystkim powinniśmy namierzyć miejsca obfitujące w drobnicę. I wcale niekoniecznie ukleje! Warto łowić tam, gdzie jest dużo krąpi i cert, ale prawdziwym skarbem są mety, gdzie podchodzą leszcze. Nie wiem o co chodzi z tymi leszczami, bo nawet spory sandacz raczej nie łyknie „łopaty” ważącej 1,5 czy 2kg, ale w pobliżu leszczy bardzo często kręcą się sandacze. I ta zasada sprawdza się nie tylko na Wiśle, ale również na jeziorach i zbiornikach zaporowych. Ja lubię łowić w takich miejscach i bardzo w nie wierzę. W łowisku pojawiają się leszcze (czasem czujemy na plecionce „obcierkę” i zostaje na lince trochę śluzu, innym razem łapiemy niechcący „kapotnika”, a w jeszcze innym przypadku pomocny może okazać się wędkarz gruntowy), a pół godziny później wpływają sandacze. To działa!
Nie bójmy się miejsc płytkich! Panuje przekonanie, że – zwłaszcza jesienią, sandaczy trzeba szukać głęboko. Błąd! Ja 90% jesiennych sandaczy złowionych w Wiśle, zaciąłem na wodzie nie głębszej niż 2-2,5 metra, a sporo ryb zaatakowało przynętę na wodzie nie głębszej niż jeden metr. Tylko to właśnie są ryby żerujące, które wpływają tu na kilka chwil i odchodzą.
Ciężko mi jest wskazać potencjalne żerowiska sandaczy, ponieważ bywają różne. Zasada jednak jest taka, że jesienią będzie to woda wolno płynąca, a w pełni sezonu mogą to być nawet szybkie napływy główek czy raf. Jesienią dobre bywają płytkie blaty, niewielkie kanty układające się wzdłuż zwalniającego nurtu, kamienne rafy, podstawy opasek z wolną wodą lub dzikie burty. Bankówkami oczywiście są rynny poniżej ostróg, choć tam przeważnie będzie więcej wędek, niż sandaczy (przynajmniej na mazowieckim odcinku Wisły).
Sandacz z ostrogi. Jeśli znajdziemy zapomnianą przez innych wędkarzy główkę, mamy szanse na kilka brań.
Ten mętnooki pojawił się w połowie dnia tuż przy dzikiej burcie.
Jeśli uda się Wam złowić fajnego sandacza w danym miejscu, polecam ponowne odwiedziny w najbliższym czasie. Jeśli był jeden, to będą i kolejne. Pamiętajcie jednak o tym, że ryby to nie maliny i jeśli nie będziemy zwracać im wolności, to bardzo szybko ich zabraknie. Wisła jest bardzo przetrzebiona, a sandacze mocno zdziesiątkowane – i to najpoważniejszy argument, aby zwracać tym rybom wolność.
Żerujący sandacz to drapieżnik, który po pierwsze nie wybrzydza, a po drugie jest pełen agresji. Taka ryba, nawet ledwie wymiarowa, bez oporów łyknie 20-centymetrową certę czy krąpia wielkości dłoni. Głodny mętnooki przyładuje w sporą gumę czy woblera z taką mocą, że nie ma mowy o domniemaniu brania, ściągniętej gumie czy urwanym ogonku. Takiego brania nie da się przegapić i w zdecydowanej większości przypadków ryba nie będzie zacięta „za skórkę”.
Szukając sandaczy w Wiśle trzymam się sprawdzonych standardów. Po pierwsze nie zakładam gumeczek po 5 czy 6 centymetrów, bo nie zależy mi na rybkach niewymiarowych. Stosuję gumy od 9cm do 12cm, czasem 15ki. Lubię rippery pracujące wąsko i drobno, choć sandacze równie chętnie atakują gumy pracujące szerzej i zamaszyściej. Te przynęty jednak stawiają zdecydowanie większy opór w wodzie, a nie zapominajmy, że łowimy w rzece. Prowadzenia takich gum w poprzek nurtu (a często tak właśnie łowię) jest bardziej problematyczne – więc po co sobie utrudniać?
Wisła ma „swoje” kolory, które sprawdzają się niemal zawsze, więc też nie kombinuję i zawsze mam ze sobą jasne gumy, czyli perłę i biel (mogą być z ciemniejszym grzbietem), żółte, ciemne (zgniła zieleń, brązy, fiolet) oraz koniecznie seledyn. Ten zestaw to podstawa na Wiśle. Wielu kolegów łowiących sandacze sięga też po jaskrawy pomarańcz, czyli tzw. „marchewę”, ja jednak nie zauważyłem wyższości tej barwy nad moimi killerami. Czasem machnę „marchewą”, jednak są to sytuacje sporadyczne. Bardziej po to, żeby urwać.
Jasna guma z ciemnym grzbietem i czerwonym ogonkiem (tzw. „celowniekiem”), skusiła niejednego drapieżnika. To mój ulubiony model – Ripple Shad 11cm.
Perłowy kolor – to trzeba mieć w pudełku.
Jaką zatem przyjąć strategię łowienia? Ja odwiedzam znane mi żerowiska sandaczy, które – co ważne! – zmieniają się wraz ze zmianami poziomu wody. Zjawiam się w konkretnym miejscu i….czekam. Czekam, aż drapieżniki przypłyną tam, gdzie posyłam przynętę. Oczywiście cały czas łowię i wyczekuję na jedno, czasem dwa brania. Po pierwszym braniu mam kilka, czasem kilkanaście minut, gdy mogę liczyć na kolejne branie i potem ryby znikają. Po każdej rybie patrzę na zegarek i zapamiętuję godzinę, ponieważ jutro czy pojutrze ryby zjawią się tu mniej więcej o tej samej porze. Pod warunkiem, że nie zmieni się poziom wody (który poprzestawia ryby w rzece) lub nie nadejdzie jakiś front. Nie robię kilometrów brzegiem rzeki, a jedynie odwiedzam 2-3, czasem 4 miejsca przez cały dzień i czekam na aktywne ryby.
Szukając jesiennych sandaczy w nurcie Wisły nie nastawiajcie się na oszałamiające wyniki. Nie jest kolorowo i bardzo często zejdziecie z wody bez brania. Takie są realia i nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Ja mam okresy, że średnio łowię jednego sandacza dziennie (przez 3-4 godziny spędzone nad wodą), a mam też tygodnie, gdzie wypada jedna ryba na trzy dni… A wierzcie mi, że mam swoje ścieżki nad Wisłą, które wydeptywałem przez 20 lat. Choćbym deptał kolejnych 40 lat, to i tak nigdy nie poznam wszystkich zwyczajów Wiślanych sandaczy – i to jest najpiękniejsze w naszej pasji…
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze