Końskim targiem, bo inaczej się nie dało. Maciek namawiał mnie na wyjazd na szczupaki, ale ja wolę łowić sandacze. Stanęło na tym, że przez tydzień będziemy pływali za sandaczami, a na ostatnie trzy dni zatrzymamy się na szkierach, w poszukiwaniu szczupaków. Tak właśnie zaczęła się moja kolejna wyprawa do Szwecji… Przez tego ohydnego wirusa, pozamykane granice i jakieś kwarantanny, zdecydowanie później niż co roku.

Są miejsca, w które z chęcią wracam i jezioro Storsjön zdecydowanie do nich należy.  Nie będę nawet wspominał o miłym gospodarzu, świetnych kwaterach czy fajnych łódkach, bo to choć bardzo istotne – to w wypadku tego jeziora wcale nie najważniejsze. Dla mnie największą wartością tego miejsca są ryby. Ryby, które kocham najbardziej czyli…sandacze.
Warto wiedzieć, że nie w każdym szwedzkim jeziorze mętnookie drapieżniki dorastają do dużych rozmiarów i w wielu, bardzo wielu wodach można wyłowić się do bólu, jednak większość zedzików będzie w rozmiarze 35-45cm, a 60ka będzie okazem. Takich wód w krainie wikingów jest sporo, a z kolei jezior z naprawdę wielkimi sandaczami – niewiele. Storsjön jest w mniejszości, bowiem pływają tu sandacze 90+, a największe o jakich wiem mierzyły 95 i 96 cm. Dodajmy do tego szczupaki dorastające do długości 115 cm i jesteśmy w wędkarskim raju. Trzeba również pamiętać, że sandacze są rybami niezwykle chimerycznymi, a te szwedzkie w szczególności. Czasem nawet na wyśmienitej wodzie można polec i nawet nie znaleźć ryb… Maciek doskonale wiedział, jak namówić mnie na wspólny wypad do Szwecji i że szkierowe szczupaki raczej mnie nie skuszą, ale wypadu na duże sandacze nie będę umiał sobie odmówić. Tak wyszło, że pod koniec czerwca zapiąłem moją nową Skyllę na hak i ruszyłem wraz z Maćkiem po raz piąty nad Storsjön.
Pod promem spotkaliśmy się z Grześkiem oraz Robertem i na dwa auta z łódkami wjechaliśmy na pokład stalowego kolosa cumującego przy portowym nabrzeżu.

Pod promem spotkaliśmy niesamowitą ekipę – takim autem do Szwecji! I też Skylla na haku.

Pierwszy przystanek w krainie wikingów – tradycyjnie w tym samym miejscu co zawsze.

Droga z Karlskrony do naszej bazy trwała jakieś cztery godzinki, ale po pierwsze dobrymi drogami, a po drugie naprawdę lubię jeździć po Szwecji – zwłaszcza wtedy, gdy nigdzie mi się nie spieszy. Tym razem panowały upały i zbliżał się najdłuższy dzień w roku, postanowiliśmy więc łowić w nocy, a za dnia próbować odespać. Storsjön nie jest wyjątkiem i jak na wielu innych wodach sandaczowych, najlepsze godziny przypadają na zmierzch i świt, a skoro noc trwa trzy godziny, to aż szkoda czasu na spływanie. Już w dniu przyjazdu przygotowaliśmy się do nocnego łowienia i wyszliśmy na wodę późnym popołudniem. Pomacaliśmy z grubsza sprawdzone miejscówki, ale ryby strajkowały. O zachodzie słońca postawiliśmy kotwicę na szczycie rozległej górki, która graniczy z głębiną. W tym miejscu regularnie pojawiają się sandacze, trzeba „tylko” trafić w godzinę lub je uczciwie wyczekać. Najpewniejsza pora przychodzi między zachodem słońca, a ciemna nocą, chociaż w ciągu dnia też można się zdziwić. Wcześniej zjawiają się okonie, ale nie dla nich tu przyjechaliśmy – chociaż niewielkie popperki leżały przygotowane na moment, gdy pojawią się garbusy. Przed nocą pokazały się sandacze, ale tylko dwa – Maciek trafił obżartą 60kę, mi przypadła sporo mniejsza ryba. Pierwsze koty za płoty.

Zanim wypakowaliśmy wszystkie graty, Grzesiek z Robertem już zaczęli szykować zestawy.

Maciek z pierwszym sandaczem naszej wyprawy i zdecydowanie nie ma się czego wstydzić.

Za to mój pierwszy sandacz wyprawy był zdecydowanie w rozmiarze wstydliwym…

Koło północy postanowiliśmy pokręcić się trochę przy brzegach, przeszukując płytsze blaty i próbując swoich sił trochę z verta, trochę z rzutu.
Ciężko było coś namierzyć na ekranach echosond (tak, wiem – z echosondą się nie liczy, a w Szwecji to każden jeden….), bowiem płycizny były napchane drobnicą. Niewyobrażalna masa małych ryb, od dna aż do powierzchni zdradzała, że nie ma tu żadnego drapieżnika. Wreszcie przed godziną drugą (o dziwo – było ciemno!) udało mi się złowić fajnego sandacza, a kilkanaście minut później poprawiłem jeszcze lepszą rybą. Do rana niewiele się już działo, a gdy słońce było dość wysoko, w okolicy wyspy Maciek dołowił niebrzydkiego zeda. Spłynęliśmy przed godziną 10ą i padliśmy na łóżka…
Chłopaki z drugiej łódki całą noc katowali płytki blacik, jednak sandacze się tam nie zjawiły. Złowili kilka okoni (największy 41cm) oraz szczupaka.

Wreszcie coś sensownego.

Ciemno, ale ryby fajnie współpracują.

Maciek też nie próżnował.

Nowy dzień witaliśmy na wodzie.

Robert z pierwszym szczupaczkiem wyjazdu. Mały, ale od czegoś trzeba zacząć.

Z samego rana, zanim spłynęliśmy Maciek wydłubał fajnego sandacza na małą gumeczkę.

Odespaliśmy kilka godzin i wróciliśmy na wodę. W ciągu dnia aktywnie szukaliśmy ryb i łowiliśmy je z verta, a gdy namierzyliśmy stojące przy dnie sandacze, wbijałem funkcję kotwicy w elektryku dziobowym i łowiliśmy z rzutu. Udało nam się wydłubać kilka ryb, chociaż nie było to eldorado na które liczyliśmy. Ono zaczęło się zaraz po zmroku i trwało przez niecałe dwie godziny. W tym czasie złowiliśmy z Maćkiem po kilkanaście sandaczy, z czego większość w rozmiarze 60-75, ale trafiły się też nieco większe bonusy. Drapieżniki weszły w naszą miejscówkę i brania mieliśmy co 3 – 4 rzuty, genialna zabawa! Koło północy zaczęło padać oraz wiać i choć deszcz z minuty na minutę stawał się coraz mocniejszy, to ani ja ani Maciek chyba tego nie dostrzegaliśmy. Ryby żerowały w najlepsze, brania były bardzo mocne (coś, za co najbardziej kocham sandacze), a przynęty z trudem wyciągaliśmy z ich pysków. Akcja ustała około godziny pierwszej w nocy i dopiero wtedy zauważyłem, że nie tylko buty mi całkiem przemokły, ale również kaptur. Wyłowieni po przysłowiową kokardę wróciliśmy do domku.

Zachód słońca – zaraz się zacznie.

Druga noc była magiczna – drapieżniki oszalały, brały jak wściekłe i nie bały się dużych przynęt.

Udało nam się też złowić odrobinę większe sandacze. Genialna zabawa!

I kolejna ryba do kolekcji.

Grzesiek i Robert spłynęli już wieczorem. Po pierwszej nocy spędzonej na wodzie stwierdzili, że nocne maratony ich nie kręcą i będą łowili „jak ludzie” – czyli od rana do wieczora, ale w nocy mają zamiar się wyspać.
My z Maćkiem podjęliśmy kolejną próbę łowienia pod osłoną ciemności, jednak nasze eldorado się skończyło. Przyszło ochłodzenie i wiaterek, a ostro prażące słońce zaczęło nieśmiało kryć się za chmurami. Sandacze stały się niezwykle aktywne w momencie zmiany pogody (choć zawsze sądziłem, że najlepsza pogoda na sandacze to pogoda stabilna – pod każdym względem), a gdy front już się zadomowił, ryby trochę przyhamowały. Trzecią nockę również spędziliśmy na wodzie, jednak drapieżniki zastrajkowały i złowiliśmy po jednej rybie.
Skoro pogoda się zmieniła i nie panują już afrykańskie upały, zmieniliśmy nasze plany i przestawiliśmy się na tryb dzienny – ale z możliwością ewentualnego przedłużenia do późnej nocy. Na wszelki wypadek zabieraliśmy na pokład mojej Skylli więcej żarcia i dodatkowe ciuchy, a ja do jednej z bakist upchałem nawet ciepły koc. Z tym Rogowieckim to nigdy nic nie wiadomo i czasem potrafi człowieka zniewolić na łódce tak długo, aż skończy się prąd w akumulatorach. Serio! – myślałem, że ja jestem nie do zdarcia, ale On potrafi mnie na rybach zajeździć!

Grzesiek i Robert postanowili odpuścić sobie nocne maratony. Przestawili się na tryb dzienny – z naprawdę niezłym skutkiem.

Chłopaki kręcili się bliżej brzegów i łowili fajne szczupaki…

Trafiały im się również sandacze…

…ale mieli też piękne okonie!

Do nocnego łowienia dołożyliśmy opcję dzienną i po trzech czy czterech „noco-dniach” zgubiliśmy rachubę czasu. Nie wiedziałem jaki jest dzień i czy to ranek, czy wieczór… Rogowiecki mnie zajeździł!!!

Ale następnej nocy dokonałem zemsty i tym razem ja dokonałem niemożliwego – zajeździłem Maćka!!! Na rybach!

Przerwę w drzemce trzeba dobrze wykorzystać.

Kolejny raz z pokładu łódki witamy nowy dzień.

Podczas gdy my katowaliśmy się na wodzie po kilkanaście godzin na dobę, Grzechu i Robert korzystali z uroków pięknego jeziora. Jak ludzie…

Znaleźli na jednej z wysp fajne miejsce do biwakowania, spływali więc na godzinkę dziennie na krótki posiłek i chwilę relaksu.

Żeby nie było – łowili aż furczało.

I to wszystkie możliwe gatunki.

W dodatku mieli naprawdę sporo ryb.

W kolejnych dniach ryby trochę przyhamowały. Ani razu nie trafiliśmy już na takie agresywne, wielkie żarcie jak drugiej nocy. Oczywiście dzień w dzień łowiliśmy fajne ryby, jednak za każdym razem kończyło się na kilku sandaczach na głowę, czasami dokładaliśmy do tego jednego czy dwa szczupaki. Regularnie obławialiśmy nasze sprawdzone miejscówki, odwiedzaliśmy je w różnych porach dnia, łowiliśmy na mniejsze i większe przynęty, na ciężko i na lekko. Ja z uporem maniaka cisnąłem, abyśmy szukali dużych ryb w toni, bo przecież właśnie pod łowienie vertykalne wyposażyłem swoją nową łódkę i tylko dlatego ciągnąłem ją tu z Polski. To okazało się świetną taktyką, bowiem kilka fajnych sandaczy udało nam się złowić właśnie na verta, używając sporych przynęt.
Pewnego dnia zaczęło wiać. Wiało naprawdę srogo. Takie fale nie są wyzwaniem dla mojej Skylli, jednak łowienie było utrudnione. Nie zależało nam na łowieniu „tam, gdzie się da”, chcieliśmy szukać dużej ryby. Skoro nad jeziorem okrutnie dmucha wietrzysko, skoro co jakiś czas przewala się ulewa…spróbujemy czegoś, za czym żaden z nas nie przepada – trolling po głębokiej wodzie. Wyciągamy zza szafy awaryjne wędki, zbroimy je w mocne kołowrotki i wypływamy. Ja zakładam mojego ulubionego (chociaż trollinguję bardzo rzadko, naprawdę wyłącznie w nielicznych sytuacjach) woblera Koolie Minnow Long Lip od Sebile, który schodzi nawet do 8 metrów głębokości, a Maciek sięga po jakieś wielgachne gumiszcze.
Najpierw kręcimy się po głównym plosie bo wiemy, że tam są największe szanse na naprawdę grubego sandacza, a trafiają się też ładne szczupaki. Przez dwie godziny niewiele się dzieje i łowię tylko szczupaczka pod 70cm. Po trzeciej ulewie postanawiamy pokręcić się w pobliżu wyspy oraz w okolicach głębokich kantów i dość szybko mam branie trochę większej ryby, ale to znowu nie to, o co walczymy. Zębaty jest fajnym przyłowem, ale z chęcią zamieniłbym go na sandacza tej wielkości.

Za dnia brań jest trochę mniej, ale trafiają się naprawdę sensowne sandacze.

Sporo czasu spędzamy w okolicach głównego plosa jeziora, bowiem – z tego co wiemy, to tam właśnie trafiają się najpotężniejsze sandacze.

Łowimy sporo fajnych ryb, ale gdzie te największe???

Zdarzają się nam też „wypadki przy pracy”, czyli szczupak zamiast sandacza. Dzień jest długi – to za mną to nie słońce. To księżyc.

Nadchodzi kolejny wieczór, więc już jesteśmy na wytypowanej miejscówce.

Długo nie musiałem czekać.

Po kolejnych dwóch godzinach spływamy kompletnie znudzeni i Maciek zaczyna montować wędkę spławikową. Przytargał ze sobą wór grochu czy innego łubinu, spławikówkę i jakieś haczyki z postanowieniem, że sprawdzi czy w Storsjön są liny. Z chłopakami mieliśmy trochę koleżeńskiej szydery, gdy wieczorami pitrasił te grochowe smakołyki, a nad ranem kazał się wozić pod trzcinki i sypał to ustrojstwo do wody. Tego dnia wskoczył na łódkę naszego szwedzkiego gospodarza, ukradł z pokładu mojej łodzi podbierak (tłumacząc się – „jak zatnę lina, to inaczej go nie wyjmę”…), odpłynął jakieś 50 metrów od porciku i jak przystało na rasowego „wiadermistrza” zaczął lepić kule wielkości pomarańczy i z pluskiem ładować je do wody. Akurat przestało trochę wiać, więc sam ruszyłem na jezioro. Wcześniejszy sztorm przemienił się w lekki zefirek, więc łowiło się idealnie. W pierwszej miejscówce udało mi się złowić dwa niewielkie sandaczyki, ale w trzecim miejscu namierzyłem trzy duże ryby. Dwie stały przy dnie, trzecia była odrobinę uniesiona. Od razu wiedziałem, że to ładne szczupaki. Chwilę pokombinowałem z ustawieniem łódki, po czym wpuściłem sporą „jaskółkę” pod łódkę. Drapieżnik przez chwilę przypatrywał się przynęcie, po czym nastąpiło krótkie branie, niewiele dłuższy hol i nie mając podbieraka ucapiłem ładnego esoxa pod pokrywę skrzelową. W nowym aparacie samowyzwalacza nie ogarniam kompletnie, a ryba ocierała się o metr długości – co robić? Przez dwie sekundy zastanawiałem się, czy bliżej mam do Grześka i Roberta, którzy szukali szczupaków w pobliskiej zatoce, czy jednak do naszego „wiadermistrza” Maćka – wybór padł na Maćka. Szybko odpaliłem motor i na pełnym gazie, w minutę dopłynąłem w okolice naszej przystani, gdzie kolega akurat walczył z ładną rybą. Dopłynąłem na kilka metrów i krzyczę, żeby podał podbierak bo mam metrową rybę i chcę ją szybko wsadzić do wody. Maciek trzyma wygiętą w pałąk spławikówkę i drze się, że ma na kiju lina. Dobra, ale ja mam metrówę! I co na to Maciek? – „dobra, wywal ją, złowisz sobie następną!”. Opadła mi kopara, ale na szczęście lin okazał się sporym leszczem, więc razem z nim do podbieraka wjechał mój szczupak. Szybka sesja fotograficzna i esox wraca do wody.
Okazuje się, że Maciek natrzaskał olbrzymie ilości pięknych płoci i wzdręg (ryby po 30-35cm!), do tego kilka leszczy w granicach 2kg oraz….dwa liny! Trzeci lin-olbrzym porwał mu cały zestaw, ale przypon zawiązany był z żyłki 0,22mm.
Po tym raporcie już wiedziałem, że do końca dnia będę pływał sam i żadna siła nie zmusi Maćka aby odłożył spławikówkę. Tak też się stało – on do wieczora polował na liny, a ja na sandacze. Po wichurze i ulewach naprawdę fajnie brały i do końca dnia złowiłem ich jeszcze pięć. Wszystkie przyzwoite.

Będąc samemu na łodzi ciężko zrobić zdjęcie. Najważniejsze, że ryby brały.

Szedł za przynętą, ale się rozmyślił…

Kolejny maruda, znowu zrezygnował.

A tak wygląda branie sandacza na ekranie mojej echosondy. Drapieżnik stał przy dnie, opuściłem mu „jaskółkę” Berkley Ripple Minnow i ryba szybko zdecydowała się na atak. Widać to „krok po kroku” na monitorze HDSa.

Oto efekt. Ryba, której atak widzieliście na zdjęciu powyżej.

Podczas ulewy Robert i Grzesiek też nie wymiękają.

W następnych dniach uparcie szukaliśmy sandaczy, a Grzesiek z Robertem postawili na szczupaki i okonie. Kręcili się po blatach i zatokach i muszę przyznać, że z niezłym skutkiem. Co prawda nie trafili w wielkie szczupaki, ale połowili ryb po 70-80 cm długości, a do tego złowili kilka olbrzymich okoni. Najpierw złowili dwa garbusy po 41 cm, a potem było już tylko lepiej… Pewnego dnia znowu się rozwiało i chłopaki w poszukiwaniu chwili oddechu przepłynęli pod małym mostkiem na drugie jezioro – Rammen, na stałe połączone ze Storsjön. Ja nigdy tam nie byłem, bowiem nasz szwedzki gospodarz twierdzi, że nie ma tam sandaczy (ale są wielkie okonie! – podobno). Więc jak nie ma sandaczy, to jakoś mi to Rammen nie było po drodze. Robert i Grzesiek zaryzykowali, po czym dość szybko dostaliśmy od nich informacje o kolejno pobijanych życiówkach. Najpierw 45, potem znowu 45, a na deser 47 cm! To są dopiero okoniska! Co roku łowione są tam garbusy przekraczające 50 cm długości, a chłopaki pięknie wyśrubowali sobie nowe życiówki w okoniu. Do tego dołożyli po kilka przyzwoitych szczupaków.

Chłopaki przepłynęli na Rammen i Robert zaczął od szczupaka, a po chwili…

…złowił największego okonia naszego wyjazdu.

Taka życiówka, brawo Robson! Jest już czym się chwalić!

Grzesiek i Robert wrócili z Rammen w takich oto nastrojach. Nie ma co się dziwić – okonie 45cm, 47cm i znowu 45cm! Piękny wynik!

Nam też udało się trafić na okonie, choć za każdym razem była to kwestia przypadku. Pierwszego niebrzydkiego okonia trafiłem ja, na szczycie górki. Tradycyjnie jak niemal co wieczór ustawiliśmy się tam pod wieczór, czekając na moment, aż pojawią się sandacze. Zanim zapadł zmierzch zaliczyłem klasyczne „pstryknięcie” w sandaczową gumę, jednak sandacz okazał się okoniem o długości 43 cm. Śliczna, waleczna rybka. Następnego dnia szukaliśmy mętnookich drapieżników w okolicach dużej wyspy i nagle na ekranie echosondy zobaczyłem genialne zapisy żerujących okoni. Moje echo z funkcją „live” dosłownie zaczęło wariować. Maciek szybko złapał za okoniówkę i w pierwszym rzucie zaciął czterdziestaka, a w następnym siadła mu jakaś grubsza ryba. Po minucie holu pod powierzchnią wyłonił się wielki garbus, który mierzył dokładnie 46 cm! Potem złowiliśmy jeszcze kilka okoni, jednak były już sporo mniejsze. Innego dnia namierzyliśmy pasiaki w ostatniej zatoce przed Rammen (schowaliśmy się tam przed szalejącym wiatrem), ale żaden z nich nie przekroczył 40 cm długości. Zabawa była świetna mimo, iż nie miałem okoniówki i holowałem ryby kijem sandaczowym. Co ciekawe – tym razem na popperka złowiłem tylko jednego okonia, chociaż w roku ubiegłym te przynęty dały mi sporo okoni na tym jeziorze. Maciek miał ze sobą okoniówkę i natrzaskał tego pasiastego towarzystwa naprawdę sporo. Ja na kij sandaczowy zdecydowanie mniej, ale i tak było fajnie.

Maciek wygrubasił piękne okonisko, równo 46cm!

Naprawdę kawał zwierza.

Mi przypadły mniejsze pasiaki, ale za to na sandaczową gumę Mc ZANDER.

Nie mam pojęcia, jak on to upchnął w japie…?

Okolice dużej wyspy to okoniowe bankówki.

Wreszcie minął tydzień i w planach mieliśmy dodatkowe trzy dni łowienia na szkierach. Nie żebym narzekał, ale zdecydowanie bardziej wolę łowić sandacze niż szczupaki – tym bardziej w płytkich i kamienistych zatokach Bałtyku. Owszem, to ma swój urok, jednak ja za bardzo stresuję się manewrowaniem pomiędzy wystającymi z wody kamulcami i nie mam wystarczającej frajdy z łowienia. W przeciwieństwie do Maćka, który takie wędkowanie ceni sobie najbardziej. Może to mało koleżeńskie, ale trochę się ucieszyłem jak zobaczyłem prognozę pogody – w dniu wyjazdu 11 metrów na sekundę, następnego dnia 15m/sek., a później znowu 11m/sek. Oczywiste było to, że w morze nawet nie da się wypłynąć, bez szans. Jedynym rozwiązaniem było przedłużenie naszego pobytu nad Storsjön – ku mojej wielkiej radości. Tu też musieliśmy walczyć ze sztormem, ulewami i dużymi falami, jednak na jeziorze zawsze znajdzie się jakiś kąt, aby się schować. Odpuściliśmy jedynie ostatniego dnia (oczywiście Maciek pojechał ze spławikówką na koniec jeziora, aby łowić liny…WARIAT!), ponieważ wiało 10m/sekundę i co godzinę nawiedzała nas ulewa. Pamiętajcie, że wędkarstwo powinno sprawiać przyjemność, a nie być walką o przetrwanie tym bardziej, że zaliczyliśmy 9 dni fajnego łowienia w bajecznym miejscu i po prostu odpuściliśmy. Gdy ja piszę ten artykuł, Grzesiek grzebie w laptopie, a Maciek…jak to Maciek – on nigdy nie odpuszcza. (Właśnie wrócił znad wody i mogę Wam napisać, że złowił kilka płotek i wzdręg)

Pod koniec wyjazdu Grzesiek i Robert postanowili spróbować swoich sił na pobliskim jeziorze. Malmingen, oddalone od Storsjön dosłownie o kilka kilometrów i skryte w głębi lasu jest świetnym łowiskiem szczupakowo – okoniowym. Ja byłem tam tylko dwa razy i nie trafiłem na dobre żerowanie drapieżników, ale moi znajomi uwielbiają ten kawałek wody. Połowa powierzchni Malmingen należy do tego samego gospodarza, więc pisząc w skrócie – pół bajora mamy wyłącznie dla siebie. Grzesiek z Robertem tego dnia złowili 23 szczupaki, a największy mierzył równo 97 cm. Piękny wynik tym bardziej, że chłopaki łowili tam pierwszy raz i kompletnie nie znali łowiska.

Chłopaki ledwie odbili od brzegu, wykonali po cztery rzuty i Grzechu łowi swoją nową życiówkę – 97cm!

Robert po chwili łowi niewiele mniejszą rybę.

My tymczasem cały czas walczymy na Storsjön, również z niezłymi wynikami.

Straciliśmy rachubę i naprawdę nie mam pojęcia, ile sandaczy złowiliśmy w ciągu tego wyjazdu.

Na pewno było ich sporo. Naprawdę sporo.

I jeszcze więcej.

Po namierzeniu twardego stoku warto było się ustawić w pobliżu nawet wtedy, gdy echosonda nie pokazywała przy dnie drapieżników. Pamiętajcie, że echo ryb nie łowi!

Czasem kończyło się tak… (to była moja JEDYNA taka guma, w dodatku chyba jeszcze nieosiągalna w naszych sklepach – Sneak Shad, a jakiś niemiluch w końcu mi ją zeżarł…)

Na szczęście gum miałem sporo, było więc czym się ratować.

Od razu uprzedzam pytania, bo na pewno się pojawią – oto moje dwa zestawy do verta.

Kolejny niezdecydowany.

Ostatnia ryba naszego wyjazdu.

Storsjön jest bezpiecznym do pływania jeziorem i można drzeć ile fabryka dała.

Tym razem Storsjön ponownie okazało się niełatwym poligonem, a sandacze żyjące w tej wodzie znowu trochę grymasiły. Ale! – pod względem wyników sandaczowo-okoniowych był to mój najlepszy wyjazd nad to jezioro, a byłem tam już pięć razy. Niestety wciąż nie trafiliśmy ryby „po którą” tu się przyjeżdża, czyli sandacza 90+, lub chociażby 85+. One tu są, pływają w toni i pewnie nie ma ich bardzo dużo, ale…króliczka trzeba gonić, mamy więc po co wracać. Jeśli wszystko ułoży się tak jak powinno, to będzie to już jesienią. Każdemu życzę takich emocji jakie my przeżyliśmy.
Dziękuję Maćkowi z Eventur Fishing za zorganizowanie tej wyprawy, a więcej o jeziorze Storsjön znajdziecie tutaj:
http://www.wyprawynaryby.pl/storsjon.html

Artykuł z naszej wyprawy nad jezioro Storsjön z 2019 roku znajdziecie tutaj:
http://kamilwalicki.pl/2019/07/28/wyprawa-nad-storsjon-szwecja-2019/

FILM O SANDACZACH:

 

Kamil “Łysy Wąż” Walicki

Na koniec wklejam Wam kilka nieziemskich fotek tego pięknego miejsca, autorstwa Maćka Rogowieckiego. Chłop ma oko do robienia zdjęć i od razu wspomnę, że wszystkie najładniejsze zdjęcia do powyższego artykułu zrobił właśnie On. Najpierw zobaczcie, jakiego „panzerfausta” wtarabanił mi na pokład, a potem rozkoszujcie się wspaniałymi zdjęciami.

Komentarze