W poszukiwaniu sandaczy

Naprawdę miałem już nigdzie nie jechać. Po ośmiu tygodniach spędzonych w Szwecji nad jeziorem Boren postanowiłem sobie, że dwa wakacyjne miesiące spędzę nad mazowiecką Wisłą tym bardziej, że we wrześniu znowu jadę nad Boren – tym razem „tylko” na trzy tygodnie. Moje plany i założenia legły w gruzach po telefonie od Maćka…
– siema, jedziemy do Szwecji?
– nigdzie nie jadę, koczuję nad Wisłą
– no dawaj, lecimy na kilka dni
– kiedy?
– w najbliższy poniedziałek…
Tu chwilę musiałem się zastanowić, bo siedząc w pontonie nad Wisłą człowiek często traci rachubę i nie za bardzo wiedziałem jaki jest dzień tygodnia. Szybko policzyłem…
– Maciek, ale to za 4 dni!?!?
– no tak, ale lecimy na Storsjön
…i słysząc nazwę tego jeziora poległem. Spytałem tylko ile kasy muszę przelać Maćkowi na konto za bilety i pobyt. Naprawdę nie chciałem już nigdzie wyjeżdżać, ale ten gość zawsze wie gdzie mnie uderzyć. A bije celnie.

Uwielbiam łowić sandacze, a najbardziej kocham to robić tam gdzie wiem, że są szanse na naprawdę dużego zeda. Nie w każdej wodzie sandacze osiągają potężne rozmiary, a Storsjön jest jednym z tych Szwedzkich jezior, gdzie w każdej chwili można nieźle wyśrubować nową, sandaczową życiówkę. Zresztą nie tylko sandaczową, bo pływają tam też wielkie okonie oraz szczupaki. Gospodarz łowiska prowadzi statystyki ze swojego jeziora i wiem, że największe sandacze z tego łowiska mierzyły kolejno 96cm, 96cm i 95cm, rekordowego szczupaka złowiono w tym roku i mierzył 119cm (we wcześniejszych latach trafiały się ryby do 116cm, więc też jest o co powalczyć), a okonie o długości 50+ trafiają się co roku. Mnie jednak najbardziej kusi możliwość złowienia dużego drapieżnika o mętnym spojrzeniu i Maciek doskonale o tym wiedział – dlatego wiedział też gdzie celnie uderzyć. Cztery dni później gnaliśmy autostradą w kierunku Gdyni…

Po przyjeździe na miejsce szybko zrzuciliśmy graty, rozpakowaliśmy sprzęt wędkarski i wskoczyliśmy do łódki.

Wędkarskie dylematy.

Osiem wędek i dwóch wędkarzy… Jak to się mawia – „kupa sprzętu, brak talentu”…

Byłem tu już dwa razy i wiedziałem, gdzie popłyniemy – na sam szczyt sporej górki w południowo-wschodniej części bajora. Tam zawsze coś się dzieje, a zwłaszcza wieczorem. W pobliżu jest kilka ciekawych kancików i blatów, więc jest co robić przez ładnych kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się koło pierwszej wyspy i Maciek w pierwszym rzucie zacina małego sandacza, a ja mam swojego już w drugim opadzie. Ryby są aktywne, a to dobrze wróży na kolejne godziny. Lecimy dalej i tym razem zwalniamy w miejscu, gdzie dno z 16 metrów wychodzi najpierw na 11, a potem nagle na 6 metrów. Sam stok jak i płytszy blat są twarde i zawsze kręcą się tam sandacze – przeważnie niewielkie, ale są tam niemal zawsze. Bardzo często trafiają się tam też szczupaki, czasem naprawdę sensowne.
Kilka rzutów, zaliczamy po jakimś pstryknięciu, mój kompan łowi dwa króciaki i wreszcie po mocnym braniu zacina coś większego. Ryba ładnie trzyma się dna i nie wychodzi do powierzchni więc czekam już z podbierakiem, jednak przy burcie duży sandacz okazuje się…a jakże – fajnym szczupakiem. Maciek trochę rozczarowany, ale ryba jest już z tych zdjęciowych.

Fajny szczupak, który przez pierwszą część holu udawał rekordowego sandacza.

Pierwsza fajna ryba i Maciek już ma pocięte paluchy – ale uśmiech nie schodzi z gęby!

Po kilku minutach płynięcia odwiedzamy znajomy blat, na którym złowiłem trochę fajnych sandaczy. Maciek niemiłosiernie leje mi dupsko łowiąc 3 czy 4 mętnookie 60+ (a raczej 70-) i dokładając kilka króciaków. Ja jakoś chwilowo nie mogę wstrzelić się w bajoro i przez pół dnia robię za podbierakowego i za fotografa – cóż, takie jest wędkarstwo.
Dopiero wieczorem, po postawieniu kotwicy na szczycie górki zacinam dwa sandacze nadające się do zdjęć. Gdy słońce dotykało już horyzontu pojawiły się garbusy – ale jakie! Na obrzeżach górki, trochę poza zasięgiem naszych rzutów zaczęło się wielkie żarcie wielkich okoni. Takiego donośnego cmokania nie słyszałem od lat! Po powierzchni ganiały za drobnicą olbrzymie garbusy, które oceniliśmy na 45+! Wielkie, grubaśne cielska przewalały się po spokojnej tafli jeziora, jednak trwało to dosłownie dwie minuty. Strasznie żałowałem, że okoniowe poppery zostały na brzegu…

Pierwszy fajny sandacz wyjazdu. Maciek w dwie czy trzy godziny łowi kilka podobnych ryb, a mi pozostaje rola fotografa i podbierakowego.

Jakby było mało, pomiędzy ładnymi zedami mój kompan zacina „okonka” – ot, drobne 42cm!

Późnym popołudniem ryby się zdecydowanie odpalają, a ich wzmożoną aktywność widać na echosondzie.

Wreszcie na sam wieczór i ja zacinam coś zdjęciowego.

Kolejne trzy dni szukaliśmy dużych sandaczy, jednak jak to często bywa – po pierwszym, rozruchowym wypłynięciu, nagle…brania ustały. W ciągu dnia coś tam szarpnęło za gumę, były jakieś pstrykniecia, skubnięcia, jednak poza krótkimi sandaczykami i licznymi okoniami, nie mogliśmy namierzyć większych ryb. W środku dnia szalały okonie, przeważnie w granicach 30cm, jednak wymiarowe zedy zjawiały się dopiero wieczorem i dobrze żerowały przez niecałą godzinę. Szukaliśmy ich na blatach, na kantach, przy skałach i na stokach podwodnych wzniesień, jednak nigdzie ich nie było. Odpalały się na dobre około godziny 21ej i dopiero wtedy Storsjön pokazywało swój prawdziwy potencjał. Co kilka rzutów mocne branie i choć byki nie podeszły, to co któryś zacięty sandacz okazywał się całkiem przyzwoity. Zanim zjawiły się sandacze, godzinę wcześniej czekaliśmy na żerujące na powierzchni okonie. Niestety potężne garby już się nie pojawiły, ale pasiaków do 30cm długości połowiliśmy sporo. Gdy tylko zaczynały ganiać ukleje po powierzchni, łapaliśmy za okoniówki z popperami na końcu zestawu i ciągnęliśmy okonia za okoniem. Świetna zabawa w oczekiwaniu na moment, gdy pojawią się tu sandacze.

W ciągu dnia łatwo nie było. Dużo brań małych ryb, co jakiś czas trafiał się odrobinę większy zedzik, ale dużych ryb nie mogliśmy namierzyć

Wreszcie i ja trafiam fajnego okonia, tym razem 46cm.

W nową gumę od Berkley’a o nazwie Hollow Belly w rozmiarze 15cm tłukły nawet niewielkie sandaczyki. Trochę mnie zdziwiło to, iż reagowały agresją dopiero na mocno obciążoną przynętę. Główka 10gr nie wzbudzała ich zainteresowania, jednak po zmianie na 20gr brań było zdecydowanie więcej i były mocniejsze.

Wciąż nie to na co czekamy, ale zabawa fajna.

O zachodzie słońca na górce zjawiały się okonie, które łowiliśmy na poppery.

Okoniowe harce oglądaliśmy nie tylko na powierzchni wody, ale również na ekranie echosondy.

W pewnym momencie garbusy przestawały brać i to był sygnał, aby sięgnąć po mocniejszy sprzęt i większe przynęty. Na górkę wpływały sandacze.

O zmierzchu zdarzało nam się łowić pięć ryb w pięciu kolejnych rzutach. Takie sandaczowanie to ja rozumiem!

Ostatniego dnia postawiliśmy wszystko na jedną kartę – łowimy w toni. Od gospodarza wiedzieliśmy, że największe sandacze udało się złowić dwoma metodami, albo na trolling albo z verta. Próbowaliśmy obu metod, chociaż ani ja ani Maciek nie pałamy miłością do ciągania przynęt za rufą łodzi. Zmuszaliśmy się do trollingu, ale wytrzymaliśmy tylko pół dnia – zakończyliśmy z przyzwoitym szczupakiem i dwoma małymi sandaczami na koncie. Wieczorem ponownie ustawiliśmy się na szczycie górki i zrobiliśmy swoje – najpierw sporo okoni, a później trochę sensownych sandaczy.

Takich zapisów szukaliśmy podczas trollingowania.

Niestety znowu brały nam ryby niewielkie, choć w każdej chwili mieliśmy szanse na naprawdę olbrzymiego sandacza.

Wieczorem znów ustawiliśmy się na szczycie górki i to miejsce znowu nas nie zawiodło.

Moja ostatnia ryba wyjazdu, z ostatniego ustawienia łódki.

Storsjön to magiczne jezioro, jednak jak to stwierdził Maciek – „…nie dla leszczy”. Ja mam wrażenie, że w ogóle sandacze w Szwecji trochę są wyzwaniem. Jeśli trafimy dobrze, to połowimy do bólu rąk, ale jeśli nie trafimy, to wrócimy z kilkoma króciakami na koncie. Obie sytuacje przeżywałem już wielokrotnie, na różnych jeziorach w Skandynawii. Sandacz jest rybą chimeryczną i nieprzewidywalną, a tym bardziej w Szwecji. Odnoszę wrażenie, że szwedzkie mętnookie są jeszcze bardziej wrażliwe na pogodę, ciśnienie atmosferyczne, fronty, wahania wody itp. niż nasze, krajowe zedy. Plusem jest jednak to, iż jest ich nieporównywalnie więcej niż w naszych wodach, a wędkarzy zdecydowanie mniej. Dodatkowo połowa tego jeziora należy do jednego gospodarza, który…raczej nie sprzedaje licencji miejscowym wędkarzom! Wprowadził na swojej wodzie swój własny regulamin, który zezwala na zabranie jednego sandacza dziennie (na apartament), w dodatku wszystkie duże ryby bezwzględnie muszą wrócić do wody. I ów człowiek zdecydowanie egzekwuje te przepisy! Jak to się mówi – „jak dbasz, tak masz”, Storsjön ma więc olbrzymi potencjał, choć to woda niełatwa. Przez tydzień byliśmy na wodzie całkowicie sami (!), jedynie na kawałku wody bliżej miasteczka kręciły się jakieś łódki – byli to jednak miejscowi wędkarze, którzy nie mogą łowić w części jeziora udostępnionej nam. Jedynymi towarzyszami naszych zmagań były bieliki, które mają gniazdo na najbliższej wyspie, więc widywaliśmy je codziennie.

Bielik, uchwycony przez Maćka. Świetna fota!

Sandacze dość łatwo było znaleźć, bo stały na rozległych blatach, przeważnie dość blisko uskoku dna. Co innego jednak znaleźć, a co innego skusić do brania.

Z łódek do apartamentu mieliśmy jakieś 40 metrów, a dzięki temu, że dostęp do jeziora jest mocno ograniczony, niemal wszystkie graty poza aparatami fotograficznymi zostawialiśmy w łódce. Dosłownie, jak w Szwecji przed piętnastoma laty.

Po tej wyprawie na Storsjön mam spory niedosyt. Swoje złowiliśmy, jednak miałem wielkie nadzieje na spotkanie z sandaczem 80+, albo nawet większym. Cóż, nie tym razem, ale mam po co wracać. Wiem, że gdzieś tam pływa moja życiówka i kolejną próbę podejmę za rok.
Dzięki Maciek za fajną wyprawę. Na ten kierunek możesz mnie namawiać częściej.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Fot. Maciej Rogowiecki / www.wyprawynaryby.pl

Komentarze