Gdy byłem małych chłopcem, przed każdą wyprawą na ryby nie mogłem zasnąć. Zamykałem oczy, a w mojej głowie pojawiały się obrazki nadchodzącej wyprawy i ryby, które chciałbym złowić. Dziecięca wyobraźnia malowała piękne scenariusze przygód i holi wspaniałych linów i okoni, których w tamtych czasach nie brakowało w mazurskich jeziorach…
Dziś jestem starszy, ale wciąż nie mogę spać. Tylko wyprawy jakby dalsze i częstsze, ryby większe i silniejsze, a przygody pisane przez duże „P”. Za dzieciaka myśli o wyprawie pojawiały się w nocy poprzedzającej wyjazd, a teraz krążą w głowie na długo przed spakowaniem plecaka.
Podobnie było i tym razem…

Tradycyjnie już namówiony przez Maćka z Eventur Fishing, wraz z czterema kolegami (Remikiem, Łukaszem, Marcinem i Felem) ruszyliśmy w odległą podróż na wyspy, których jeszcze kilka tygodni wcześniej nie umiałbym pokazać palcem na mapie.
Andamany to rajski archipelag, administracyjnie należący do Indii, jednak geograficznie bliższy Tajlandii. Położony jest na Oceanie Indyjskim, pomiędzy Zatoką Bengalską, a Morzem Andamańskim. Składa się z ponad pół tysiąca wysp i wysepek, z czego zamieszkałych jest jedynie 26.
Stolicą Andamanów jest Port Blair, liczący ponad 110 tysięcy mieszkańców. Miasto przywitało nas mieszanką pięknej przyrody i rajskich plaż oraz ostrym powiewem indyjskiej egzotyki, tak odległej od europejskich standardów i widoków, smaków i zapachów. Przyzwyczajeni do względnego spokoju i porządku panującego na naszym kontynencie, dostaliśmy indyjskim obuchem nie tylko w głowę, ale też uszy, a przede wszystkim w nozdrza. Indie najpierw czuć, potem słychać, a dopiero na końcu widać. Miejscowe smakołyki przygotowywane w przydrożnych barach zaskakują głębią aromatów egzotycznych przypraw, kolorowe witryny sklepików i straganów wylewają się na zatłoczone ulice, pełne autobusów, samochodów i tuk-tuków. Każdy pojazd pierdzi i śmierdzi, kopci i trąbi, im głośniej, tym lepiej. Jest głośno, gwarno, tłoczno. Jedynie krowy wydają się być gdzieś obok tego zgiełku, nie zauważać go, nie zwracać uwagi. Nie zważając na przemykające pojazdy i chodzących ludzi, zajmują się swoimi krowimi sprawami, demonstracyjnie ignorując otaczającą je rzeczywistość. Krowa w Indiach to świętość i nikt tu ich nie krzywdzi, nie niepokoi, nawet na środku skrzyżowania.

Nadmorska droga w Port Blair.

Krowy mają tu swoje miejsce w kulturze, a powiedzenie „święta krowa” zdecydowanie jest tu na miejscu.

Felo jak zawsze uwielbia zawierać nowe znajomości.

Miejscowa…..motorynka? Traktor? Kosiarka? Albo inny cykloped.

Nie dla widoku krów czy mieszanek dźwięków i zapachów darliśmy tyle tysięcy kilometrów. Naszym celem było złowienie ryby, o której nasłuchaliśmy się wielu niesamowitych opowieści – GT czyli giant trevally, a „po naszemu” karanks olbrzymi. Jedna z najsilniejszych ryb na świecie, bardzo agresywna, potrafiąca w momencie brania przewrócić wędkarza (mocna plecionka i hamulec w kołowrotku zakręcony niemal „na beton”) i przeciągnąć go po pokładzie jak przysłowiową szmatę. Takich atrakcji jeszcze nikt z nas wcześniej nie zaliczył, przygotowani byliśmy na sześciodniową walkę z rybami, upałem i zmęczeniem.
Do hotelu w Port Blair dotarliśmy przed południem i po krótkiej drzemce odwiedził nas nasz przewodnik. Obejrzał sprzęt, który przywieźliśmy (dzięki Maćkowi Rogowieckiemu, który zrobił nam potężne zakupy wędkarskie, mieliśmy wszystko co potrzebne) i wraz ze swoim przewodnikiem zabrał się za nawijanie plecionek na 11 kołowrotków, potem za wiązanie przyponów z bardzo grubego fluorocarbonu. Być może ktoś z Was pomyśli teraz, że jesteśmy lebiegami lub leniami i mogliśmy zrobić to sami, ale nie – przy takim sprzęcie plecionkę trzeba nawinąć pod odpowiednim obciążeniem (jeśli zrobimy to zbyt luźno, supeł podczas rzutu gwarantowany), a węzeł, łączący plecionkę z fluo o wytrzymałości niemal 200kg, to nie w kij pierdział. Taki węzeł widziałem tylko raz, gdzieś w czeluściach Internetu i nie umiałbym go zawiązać. Dodam tylko, że wprawne dłonie przewodnika wiązały go około 7 minut, a sam węzeł miał jakieś 10cm długości! Musi być mocny i pewny, ale musi też gładko przechodzić przez przelotki przy każdym rzucie, co przy plecionce o wytrzymałości 55-60kg, fluorocarbonie o średnicy 1,4mm i przynętach ważących 200 gr, wcale nie jest takie łatwe.

Podstawowy, kieszonkowy wręcz zestaw przynęt.

Zestawy gotowe, plecionki nawinięte na potężne Slammery.

Felo i Marcin są już gotowi do boju.

Plan na wyprawę był prosty – dwa dni łowimy w okolicy, wracając na noc do hotelu, a na pozostałe cztery dni ruszamy na Mały Andaman czyli sporą wyspę, oddaloną od naszej bazy o jakieś 150km.
Pierwszy dzień był sporym zaskoczeniem i to na tyle, że Remik powiedział mi, że jest mocno rozczarowany i jeśli kolejne dni takie będą, to już tu nie wróci. Nie ma się co dziwić, bo nikt z nas nie był zadowolony. Co prawda ja i Marcin złowiliśmy swoje pierwsze GT (ryby 5-10kg), jednak reszta załogi była bez brania. Marcin wytargał trzy karanksy, ja dwa i jednego jobfisha, ale na tym zakończyliśmy dzień. Delikatnie rzecz ujmując – szału nie było…
Kręciliśmy się w niedalekiej ololicy od Part Blair, szukając niewielkich ławic drobnicy. To co nas zaskoczyło to to, iż małe rybki były żółte, a ich stada przemieszczające się pod samą powierzchnią, były doskonale widoczne z dużej odległości. Taktyka była bajecznie prosta – przerzucić popperem ławicę (byle nie wcelować w jej środek!) i wprowadzić chlapacza w pobliże drobnicy. Wtedy następowały brania.

Naszą wyprawę rozpoczął Marcin, łowiąc trzy karanksy. Ten był najładniejszy z pierwszego dnia.

Mam i ja – mój pierwszy GT!

Potem było już tylko lepiej.

Niespodziewany przyłów, czyli całkiem fajny jobfish.

Nazajutrz było zdecydowanie lepiej, a Remik w połowie dnia zaproponował, żebyśmy jednak w przyszłym roku tu wrócili. Takie właśnie bywa wędkarstwo, nawet w najlepszych miejscach na świecie! Raz daje, innym razem nie. Każdy z nas złowił po kilka GT, Remik dołożył do tego olbrzymiego jobfisha (nasz przewodnik stwierdził, że to największy przedstawiciel tego gatunku jakiego widział w życiu), a ja pod koniec dnia wytargałem na jiga dwa niewielkie grouppery i chyba najpiękniejszą rybę, jaką kiedykolwiek złowiłem – pstrąga koralowego.

SPEED JIGGING
Jeśli uważacie, że łowienie wielkimi i ciężkimi popperami jest męczące, to…macie sporo racji, jednak jest coś jeszcze gorszego – speed jigging. Wyobraźcie sobie kołowrotek wielkości np. 18000 (!!!), ważący około kilograma, krótką wędkę i na końcu zestawu pilker o masie około 300 gramów. Opuszczacie przynętę na głębokość 70 czy 90 metrów, po czym jak najszybciej wyciągacie. Stwierdzenie „jak najszybciej” oznacza ni mniej ni więcej tyle, że musicie zaiwaniać wielką korbą w tempie kuchennego miksera. Po dwóch czy trzech takich przepuszczeniach padacie na pokład, z olbrzymim długiem tlenowym w mózgu… Najgorszy, najbardziej wyczerpujący sposób wędkowania z jakim kiedykolwiek się spotkałem… TRAGEDIA!!! Jednocześnie jeden ze zdecydowanie najskuteczniejszych sposobów na złowienie wielu gatunków ryb, np. tuńczyka psiego.

Łukasz okazał się mistrzem speed jiggingu i jako jedyny z nas złowił tuńczyka psiego.

Łowiąc na jigi trochę oszukiwałem, zresztą chyba wszyscy tak robili poza Łukaszem. Być może dlatego tylko on – jako jedyny z naszej piątki – złowił niewielkiego, ale jednak tuńczyka psiego… Ja, po kilku morderczych przepuszczeniach jiga, gdy niemal całkowicie opadłem już z sił, starałem się łowić „po naszemu”, czyli jak za dorszykiem. Trochę poskakać po dnie, opuścić przynętę w kontrolowanym opadzie, czyli za bardzo się nie wysilać. Jednak nasz kapitan gdy tylko przyciął mnie na tak niecnym procederze, od razu krzyczał i kazał zapierdzielać korbą wielkiego kołowrotka… Obrałem więc najbezpieczniejszą taktykę – gdy kapitan patrzył, próbowałem łowić na speed jigging i targałem jak najszybciej pilkery od dna ku powierzchni, a jak się odwrócił, to starałem się łapać oddech bujając spokojnie pilkerem przy dnie. Właśnie w momencie „luzu”, gdy trochę oszukiwałem w łowieniu tuńczyków, złowiłem owe dwa groupery i pstrąga koralowego. Można…?

Pstrąg koralowy, chyba najpiękniejsza ryba jaką kiedykolwiek widziałem.

Ta sama ryba, portret z bliska.

Kolejna ciekawa i pięknie ubarwiona ryba, czyli grouper.

Remik na speed jigging złowił kolejną piękną rybę – rosy jobfish.

Felo też nie próżnował i swoje targał.

Łukasz i jeden z jego GT.

Remik znowu w akcji, ma chłop zacięcie…

Jobfish w rozmiarze XXL.

Z wielką niecierpliwością czekałem na kolejne dni, bowiem o łowieniu w pobliżu Małego Andamanu nasłuchałem się strasznych opowieści. Ze względu na odległość od „cywilizacji” pływa tam niewielu wędkarzy, bo rejs w jedną stronę zajmuje kilka godzin, a w dodatku nie zawsze pogoda (czyli wiatr) pozwala zapuszczać się tak daleko. Kapitan musi mieć pewność kilkudniowego, sprzyjającego wiatru, aby móc tam popłynąć. Nam się udało.
Przez cztery kolejne dni ciskaliśmy do oceanu popperami, stickbaitami i jigami o różnej masie, kształtach i kolorach. Ostatniego dnia łowienia zgodnie stwierdziliśmy, że gdybyśmy musieli robić to jeszcze jeden dzień, po prostu nie dalibyśmy rady fizycznie. Byliśmy kompletnie wyczerpani.
Wyobraźcie sobie sześć dni łowienia (od rana, do wieczora!) w upale sięgającym 35 stopni Celsjusza w cieniu (a łowimy w słońcu!), w dodatku bardzo ciężkim sprzętem. Kołowrotek o masie niemal kilograma, do tego 200-300 metrów grubej plecionki, wędka z c.w. do około 250gr oraz przynęta, która uzbrojona w najmocniejsze kotwice waży 200gr – to daje masę 2kg. Nie dość, że musisz tym daleko rzucać, to jeszcze obszernymi i dynamicznymi szarpnięciami wprowadzać poppera w odpowiedni ruch. Musi zabulgotać, zachlapać, a im większe chlapnięcie i głośniejsze bulgnięcie – tym lepiej. Przy takim łowieniu chowa się każda siłownia! Brania ryb są tak mocne i agresywne, że naprawdę trzeba wbić pazury w pokład łodzi, aby nie zaliczyć gleby. Nawet mała ryba oceaniczna walczy tak zaciekle, że metrowe szczupaki czy łososie wydają się być zwykłymi słabiakami. Siłę metrowego szczupala mógłbym porównać do oceanicznej rybki o długości 40, może 50 centymetrów.

Nie ma miękkiej gry, a oceaniczny popping to naprawdę wyczerpująca dyscyplina…

Łowimy kolejne GT.

Trafiają się dublety i im dalej od portu, tym są one częstsze.

Łukasz łowi pięknego red bassa.

Felo z kolejną rybą.

KROKODYLE
Na zdjęciach poniżej widzicie piękną plażę, prawda? Mięciutki piaseczek, cieplutka woda, dżungla za plecami, a jednak strach tu włazić. Na Andamanach spotkać można słonowodnego krokodyla różańcowego, który mały nie jest – może ważyć ponad tonę i mierzyć ponad 6 metrów. Czym się różni taka bestia od innych krokodyli? – oprócz tego, że doskonale radzi sobie w słonej wodzie i zdarza się, że można go spotkać nawet na otwartym oceanie, to w dodatku….ma zapędy, aby specjalnie polować na ludzi. Dla niego człowiek może stać się nie tylko przypadkowym łupem, ale zwierzyną łowną. Jeśli taki kroko przytnie cię w jednym miejscu raz i drugi, to trzeciego dnia będzie już tam specjalnie na ciebie czekał… Jak to powiedział nasz przewodnik – „they hunting people…”. Jest się czego bać i wierzcie mi, że nikt – absolutnie nikt nie kąpie się w oceanie w takich miejscach…

Piękna plaża, jednak niech Was nie zwiedzie ciepła woda i mięciutki piasek. W tej wodzie może czaić się zło!

Napiszę kilka słów o Małym Andamanie, bowiem jest to niezwykle urokliwe miejsce. Nasłuchałem się opowieści o tej wyspie, że ponoć nie ma tam prądu, cywilizacji jest nie za wiele i oczyma wyobraźni już widziałem, jak śpimy na plaży w hamakach rozwieszonych pomiędzy palmami. Rzeczywistość okazała się nieco inna. Prąd i cywilizacja jest, są nawet sklepy (oczywiście nie takie jakie znamy z Europy). Mieszkaliśmy w jakimś prywatnym przybytku, składającym się z kilku maleńkich, jednoosobowych domków (coś na kształt bungalowów), kuchni oraz małego sklepiku. Pani właścicielka przygotowywała nam pyszne kolacje (jedzenie na Andamanach jest przepyszne, ale to Indie – trzeba wiedzieć gdzie można jeść, a gdzie lepiej nawet nie próbować – sraczka murowana!), choć ich przygotowanie trwało czasem dobrze ponad godzinę…

Sklep ogólnospożywczy. Chyba największy jaki znaleźliśmy na Małym Andamanie…

Tu czas płynie inaczej…

Krowa i sterty śmieci. Indie…

Ludzi sporo, jednak nikt nigdzie się nie spieszy.

Wyspa jest bardzo ładna, jednak niestety strasznie zaśmiecona…

Wejście do naszej bazy na Małym Andamanie.

Każdy z nas połowił do piekielnego bólu ramion i sporej zadyszki, a po holach ryb większych niż 15kg pojawiał się spory dług tlenowy w mózgu. Zawiodły trochę duże ryby, ponieważ ja i Marcin ucapiliśmy GT w granicach 20kg (mój był mniejszy, obstawiam, że nie miał więcej niż 18kg) a Remik przyładował robsko pod 30kg i poprawił potężną barrakudą (miał na kiju jeszcze większą, ale jednym kłapnięciem potężnej paszczy obcięła gruby przypon i zeżarła poppera). Były za to momenty, gdy holowaliśmy ryby w pięciu na raz lub takie, gdy w trzech rzutach pod rząd, łowiliśmy trzy ryby. Niestety nie udało się zaciąć naprawdę dużego GT powyżej 40kg, ale za to Łukasz miał dwie próby walki z dużymi tuńczykami psimi – niestety obie walki przegrał. Udało mu się wyholować jednego, niewielkiego tuńczyka, a dwa potwory spadły z haka.

Mój największy GT. Przewodnik powiedział, że ryba ważyła około 20kg, ale ja dałbym mu trochę mniej.

Marcin walczy z dużym GT – sapie, stęka, ale nie daje za wygraną.

GT o masie 20kg! Jest moc!!!

Portret potężnego GT.

Siedmiokrotnie wzmacniane kotwice, jedne z najmocniejszych na świecie, zaraz po holu Marcina.

Remik z rybą wyjazdu, GT o masie blisko 30kg! Brawo!

Potężna barakuda okazała się fajnym urozmaiceniem.

Przy takiej rybie trzeba bardzo uważać na zębiska.

Gdy zdryfowaliśmy na płytszą wodę, na mniejszego Stick Shada złowiłem fajnego bluefina.

Felo postanowił, że zrobi nam na pokładzie sashimi ze świeżej ryby.

Ale zanim potrawa się schłodziła, złowił sobie kilka GT.

Sam atak GT na poppera jest czymś niesamowitym. Wielkie rybsko pędzi z rozdziawioną paszczą i wybałuszonymi gałami, próbując za wszelką cenę pożreć chlapiącą po powierzchni przynętę. Jak nie trafi, to poprawia, wyrzucając w powietrze gejzery wody. Takiej agresji i dynamiki nie widziałem u żadnych innych ryb. Przewodnik powiedział bardzo trafne słowa – „ta ryba bardziej chce Twojego poppera, niż ty chcesz tę rybę”. Jednak sztuką nie jest sprowokować GT do brania lub je wyholować – sztuką jest zaciąć. To nic, że mamy mocarny kij, grubą plecionkę i hamulec w mocnym kołowrotku dokręcony „na beton”. To nic, że rybsko atakuje z niebywałą furią – musimy jeszcze odpowiednio zaciąć. Zaciąć mocno, z całej siły, najlepiej na wstecznym (czyli zaciąć i jednocześnie zrobić krok lub dwa do tyłu) i poprawić kilka razy, minimum trzykrotnie (ja docinałem nawet 5 razy!). Zdarza się, że nawet po takim wstępie do wojny przegrywamy bitwę, bowiem zacięliśmy…zbyt słabo – a robimy to z całej siły! Tu naprawdę nie ma miejsca na finezję i trzeba przywalić kilkukrotnie z całej siły!
Jazda, która zaczyna się po zacięciu oceanicznego drapieżnika powyżej 15kg jest nie do opisania. Wędkarz chce dociągnąć rybę do łódki, a ryba chce wędkarza z tej łódki wysadzić. Przy większych okazach przewodnik staje za plecami holującego i go asekuruje, bowiem jak pęknie plecionka, wędkarz automatycznie zalicza salto w tył.

Wstaje słońce, a my już jesteśmy w porcie i witamy kolejny dzień.

Miejscowa flotylla.

My pływamy na jednej z takich jednostek. Pełen profesjonalizm.

Wypływamy.

Dość szybko pojawiają się pierwsze ryby.

Coraz więcej GT.

I jeszcze więcej…

Marcin z kolejnym pięknym GT.

Znowu pojawiają się dublety…

…a nawet tryplety.

Trwa istne szaleństwo.

Marcinowi trafiają się te większe ryby…

Remikowi też.

No dobra, łowi każdy z nas!

Felcio też nie odpuszcza.

Portret z kolejnym GT.

I jeszcze jeden dublet.

Co jakiś czas próbujemy jigować. Marcin próbuje różnych przynęt.

Nie mam pojęcia co to za gatunek, ale branie miałem na 70 metrach głębokości.

Trwa szaleństwo, jesteśmy w wędkarskim raju!

Były momenty, że holowaliśmy wszyscy jednocześnie!

Zatnij, wyholuj, wypuść – i tak do usranej…

Wpadliśmy chyba w jakiś trans, szał bojowy…

Zmęczenie widać na twarzach, ale również pełnię szczęścia.

Spłynęliśmy, wędkarski Armagedon skończony.

Muszę jeszcze napisać kilka słów o tym piekielnym speed jiggingu. Nie znam gorszego sposobu na spalenie mięśni, nie ma gorszych tortur, ale nie ma też lepszego sposobu na złowienie wielu wspaniałych gatunków ryb, żyjących w oceanie. Ja z kolegami zdychaliśmy walcząc z upałem, kołowrotkami i pilkerami po 300gr, kręcąc mocarną korbą potężnego Slammera, a tymczasem pomysłowy Felo jednym palcem naciskał dźwignię swojego elektrycznego kręciołka, siedząc wygodnie na miękkiej kanapie. Zrzedły nam miny, bowiem przez kilka tygodni przed wyjazdem darliśmy łacha z pomysłu targania samolotem elektrycznego kołowrotka, kabli i…akumulatora, a tymczasem my się męczymy, a Tomek z miną zwycięzcy robi to na siedząco i jednym palcem. Ku (naszemu) pokrzepieniu celnicy na lotnisku zadecydowali, że akumulator nie leci z nami i zostaje w Indiach, więc starcie kołowrotkowe możemy uznać za zakończone remisem. Tak czy inaczej muszę przyznać, że elektryczny wynalazek przytargany na Andamany przez Tomka ma szanse zdać egzamin na tych wodach, chociaż ja zwolennikiem takich urządzeń nie jestem i chyba nie przekonam się do nich nigdy. Ale najważniejsze, żeby każdy łowił tak jak mu wygodnie.

Czasem ludzie pytają mnie, po co wydaję tyle pieniędzy na podróże. Uważam, że na starość zostaną nam wspomnienia i zapamiętane obrazki, zapachy, odgłosy. Nic tak nie kształci, nie daje tylu doświadczeń co podróże – i te bliższe, i te dalsze. Jeśli dożyję starości i nic mnie wcześniej nie zeżre, chciałbym móc siedząc w fotelu spojrzeć w lustro i pomyśleć, że było warto. Gdy będę kiedyś opuszczał ten świat nie będzie dla mnie ważne jaki samochód stoi w garażu, jak ciężki mam portfel czy ile cali ma echo na pokładzie mojej łódki. Te rzeczy stają się całkowicie zbędne, nie zabiorę ich za sobą. Ale tego co zobaczyłem, przeżyłem i poznałem, nikt mi nie odbierze. Nawet baba z kosą w łapie.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Na koniec podrzucam Wam kilka obrazków i widoczków.

Porcik na Małym Andamanie.

Może i ładna, tylko trochę daleko…

Na Małym Andamanie znaleźliśmy nawet sklep z alkoholem.

Felo, cały w kwiatach.

Przyroda na Małym Andamanie.

Egzotyka dosłownie jadła nam z ręki…

Wystarczy porzucić coś na kilka lat, a natura już się za to zabiera.

Kolejny przykład na to, kto rządzi na tym świecie.

Świątynia, magiczne miejsce…

Religia w Indiach jest bardzo istotnym elementem kultury.

Szczyt świątyni.

Indie. Po prostu.

Oprócz krów i psiaków, w Port Blair jest też sporo kotów.

Globtroter z wędkami.

Budynek choć wciąż kolorowy, to nadgryziony zębem czasu…

Motocykl, to – obok słynnego tuk tuka – jeden z najpopularniejszych środków transportu.

Dzień dobry.

Święta krowa wlazła w szkodę…

Indyjska waluta, czyli Rupie.

Komentarze