czyli i tak umrę głupi…

Każde wyjście nad wodę jest nauką. Nauką bezcenną. Z każdej wyprawy trzeba wyciągać wnioski i wciąż się uczyć. Co roku w maju łowię rapy blisko brzegu, bowiem w maju nie mają czego szukać na środku rzeki. Czy aby na pewno? – właśnie się okazało, że tak jak głupi jestem teraz, tak samo głupi umrę. Przyroda jest wspaniała, nieodgadniona i lubi pokazać człowiekowi, kto tu „rządzi”. Nie trzyma się schematów i jesli wędkarz będzie działał schematycznie – polegnie. Gdybyśmy poznali wszystkie Jej tajemnice, nasza pasja stałaby się nudna, przewidywalna. Natura nie przestaje mnie zadziwiać i mam nadzieję, że nigdy nie poznam Jej tajników do końca. Chcę umrzeć głupi.
Posłuchajcie…

W tym roku nie zacząłem sezonu boleniowego na Wiśle. Akurat buszowałem w Szwecji w poszukiwaniu szczupaków i nad brzeg Królowej zawitałem dopiero w drugim tygodniu maja. Wieści od kolegów nie były dobre – łowili tylko pojedyncze rapy, w dodatku przeważnie niewielkich rozmiarów. Trafiały się ryby po 40 – 50 centymetrów, a większe były niechętne do współpracy i stanowiły zdecydowaną mniejszość łowionych ryb.

Dzika burta z leniwym nurtem. Miejscówka, w której co roku łowię majowe bolenie.

Nie zdążyłem się nawet rozpakować i po prostu musiałem śmignąć nad Wisłę. Kocham tę rzekę i dwutygodniowa rozłąka (wiem, Szwecja też jest piękna ale…Wisła jest jedyna!) dała mi się we znaki – po prostu tęskniłem za wiślanym błotkiem, mętnym nurtem, a nawet za wrednymi meszkami.
Odwiedziłem trzy znane mi miejscówki – rząd kamiennych ostróg, starą opaskę z leniwym nurtem i dziką burtę. W poprzednich sezonach te miejscówki dawały mi ryby w maju.
Wisła ma to do siebie, że „odpala się” później. Koledzy na Odrze łowią w najlepsze, wkurzając wiślaków zdjęciami na Facebooku. My musimy trochę poczekać, bowiem wielkie, boleniowe żarcie zaczyna się z reguły w czerwcu, ewentualnie pod koniec maja. Na początku boleniowego sezonu rap łowi się niewiele i na „seryjne” ataki na powierzchni wody musimy przeważnie trochę poczekać. Wiele boleni kręci się teraz w pobliżu brzegów, bowiem tu też pływa drobnica. Czas łowienia na środku rzeki i na przykosach nadejdzie dopiero w czerwcu i lipcu.

Trzymając się tej teorii (która sprawdzała mi się przez wiele, wiele lat łowienia na Wiśle) przez dwa dni szukałem boleni przy kamieniach opasek, przy burtach, poniżej ostróg. Nie dość, że nie zaliczyłem nawet brania to wszystkie spławy które widziałem (i ja i moi koledzy), to spławy małych ryb, nie większych niż 50cm. Pewnie dalej dłubałbym w takich majowych miejscówkach gdyby nie coś, co irytuje mnie najbardziej – kwitnąca topola lub inna wierzba. Białe, latające tatałajstwo osiada na powierzchni wody i niesione rzecznym nurtem z niesamowitą wręcz zwinnością czepia się plecionki, oblepia woblera, zapycha przelotki. Osz rany, ależ ja nienawidzę tych wrednych pyłków! Kocham Przyrodę i wiem, że jest to częścią natury, ale….komary też, a ich nie lubię równie mocno!
Nurt i wiatr spychały białe świństwo w miejsca z wolniejszym nurtem, w mini-zatoczki, odkosy i małe cofki. Po każdym rzucie musiałem czyścić krętlik (tak, tym razem nie sięgnąłem po same agrafki, ale po agrafki z krętlikiem – po prostu nie mogłem namierzyć w moim wędkarskim bajzlu pudełka z samymi agrafkami, ratowałem się więc tym co pod ręką…), a wobler już w połowie drogi do szczytówki mojej wędki był przyozdobiony tak bardzo, że nawet ślepy boleń zwąchałby podstęp. Doprowadzało mnie to do szału…

Pomacałem też wodę przy opaskach i główkach, jednak tu też nie doczekałem się brania.

Niewielkie zatoczki ze spokojniejszą, kręcącą wodą napchane były białym świństwem z topoli…

Naprawdę nie dawało się tu łowić.

W sobotę postanowiłem coś zmienić. Skoro przy brzegu kręcą się małe ryby, a w dodatku po kilku rzutach i męczarni z topolowym tatałajstwem mam dość, to może…spróbować inaczej? Wędkarstwo polega na ciągłych kombinacjach i szukaniu „sposobów” na przechytrzenie ryby. Postanowiłem więc poszukać ryb na przykosach. Woda niska, ustabilizowana od pewnego czasu, przykosy są więc na pewno uformowane i utwardzone przez nurt. Dość łatwo znalazłem miejsce z kilkoma ciekawymi przykosami, choć woda płynęła po nich dość szybko jak na maj. Tu jednak białego syfu płynęło zdecydowanie mniej i po wejściu do wody na głębokość do połowy ud, mogłem spokojnie pomachać.
Trzeci rzut na sam szczyt przykosy (wlazłem daleko, aż do połowy szerokości Wisły) i mocne branie – siedzi! Pierwszy majowy boleń sezonu zeżarł głęboko całego woblera. Chwilę pochlapał i dał się wylądować. Rybka średnich rozmiarów, ale już z takich, którym warto przywalić fleszem aparatu po oczach – tym bardziej na początku sezonu. Choć w dobrej kondycji, to wciąż widać na obu bokach ryby ślady po odbytym tarle – już zabliźnione, ale wciąż wyraźne obtarcia.

Pierwszy boleń w sezonie. Rozmiarowo niezbyt imponujący, ale mnie cieszy każda ryba.

Po uwolnieniu rapki dałem chwilę odpocząć wodzie i znowu wlazłem na przykosę, aby mieć jej szczyt w zasięgu rzutu. Po kilkunastu minutach machania znowu mocne branie kilka metrów od przykosy, w samych zwarach. Ryba walczy dzielniej niż poprzedniczka, jednak rozmiar podobny, a nawet nieco skromniejszy – średniaczek w niezłej kondycji. Tego bolenia również fotografuję i szybko uwalniam. Kilkanaście minut później mam kolejne branie, jednak ryba się nie wcina. Coraz donośniejsze odgłosy z mojego brzucha przypominają mi, że już chyba czas zmykać do domu i coś zjeść. Na dziś to koniec.
Człapiąc po przykosie w stronę brzegu słyszę za moimi plecami atak rapy. Nawet się nie odwracam, wrócę po nią jutro…

Kolejna niewielka rapa z tej samej miejscówki.

W niedzielę po południu znowu melduję się na przykosie odchodzącej od niewielkiej wyspy. Woda zdecydowanie przybrała – nie chodzi o ilość centymetrów w pionie bo te nie są duże, a o zmiany w nurcie. Wchodząc na „moją” przykosę mam niewiele głębiej, ale uciąg jest znacznie mocniejszy, niemal zwala z nóg. Wczoraj poniżej mojej miejscówki woda lekko kręciła, dziś szybko płynie. Szczyt przykosy zaznaczony był wyraźnymi zwarami, dziś pędzi tu główny nurt z pełna szybkością. To najlepszy przykład na to, jak Wisła się zmienia – i to w ciągu niecałej doby!
Zaczynam powątpiewać w dzisiejszy sukces, bo miejscówka wygląda teraz na lipcową lub sierpniową, a nie majową. Skoro jednak już się tu wgramoliłem, postanawiam porzucać. Nawet nie próbuję łowić na szczycie przykosy, bo jest tam zdecydowanie za szybko. Staram się prowadzić woblera wzdłuż samej kosy, w największych zwarach. Po kilku minutach, gdy przynęta zbliżyła się do kantu przykosy następuje mocny strzał – siedzi! Kolejny boleń z przykosy! Na krótkim , mięsistym kiju (o którym napiszę innym razem ale tak – ZNOWU łowię krótkim kijem!) i plecionce boleń nie walczy zbyt długo i szybko daje się podebrać chwytem za kark. Szybka sesja zdjęciowa, uwolnienie ryby i kolejna próba wejścia na szybką przykosę.

Woda idzie w górę i łowienie staje się coraz trudniejsze.

Przez następną godzinę nic się nie dzieje, a woda powoli przybiera. Na szczęście nie gwałtownie, więc nie płyną trawy i patyki, a nurt jest wciąż przejrzysty. Postanawiam zrobić odwrót, bo czeka mnie kilkaset metrów przeprawy po piaskach, łachach i płytkich przykosach…
Jutro woda ma skoczyć kilkanaście centymetrów w górę. Już tu nie dojdę…

Maj nad Wisłą to trudny okres, bowiem bolenie są jeszcze mocno rozproszone i ciężko namierzyć większe sztuki. W tym okresie zawsze szukam ich przy brzegach, w spowolnieniach nurtów czyli tam, gdzie grupuje się drobnica. Znowu się przekonałem, że nie można działać schematycznie i za każdym razem trzeba szukać, kombinować, próbować, odkrywać. Tym razem znalazłem ryby w miejscu, gdzie bym się ich nie spodziewał. Nie w maju. Nie w Wiśle…

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Jeśli nie widziałeś filmu o łowieniu na wiślanych przykosach, to zapraszam TUTAJ:

 

Komentarze