Czorsztyn 2019

Do zbiornika Czorsztyńskiego mam wielki sentyment i staram się tu wracać co roku. Niesamowite widoki – Tatry skąpane we mgłach, parujący po deszczu las tuż nad samą linią wody, strome skały, tonące w przepastnej toni zbiornika… to tylko namiastka tego, co otacza człowieka, gdy pływa po tej zaporówce. Do tego uczynni i dobroduszni ludzie (choć jeśli góralowi zajdziesz za skórę, to ciupaga w czole nikogo dziwić nie powinna…), codzienne odgłosy dzwonków uwieszonych na szyjach baranów, stada beczących owiec, oscypki, kwaśnica oraz góralska gwara, którą najlepiej słychać pod miejscowym sklepem spożywczym. To wszystko składa się na klimat, którego próżno szukać gdzie indziej, a dla mnie – rasowego mieszczucha (ze względu na miejsce urodzenia, bo na pewno nie na charakter) jest to tak wspaniałe i urocze, że pod owym sklepem mógłbym stać godzinami. Stać i słuchać.
Jeśli do tego wszystkiego dołożymy fakt, iż zalew Czorsztyński jest zamieszkiwany przez sandacze oraz to, iż moi koledzy (Konrad i Krzysiek) otworzyli bazę wędkarską to wiadomo, że raz na czas jakiś zjawić się tam muszę. Ryby rybami, ale ów klimat i ludzie powodują, że co roku trzaskam 400km w jedną stronę i to czasem kilkukrotnie.

Tym razem w drogę ruszył ze mną Tomek, który nigdy tam nie wędkował. Mieszka na północy Polski, niemal pod Szczecinem więc dla niego była to naprawdę daleka wyprawa. Gdy przyjechał do Warszawy wsiedliśmy w moje autko i pognaliśmy w góry – tradycyjnie do bazy wędkarskiej Czort. Gdy ruszaliśmy ze stolicy, termometr pokazywał 27 stopni Celsjusza i jakieś było nasze zdziwienie, gdy po dotarciu na miejsce w środku nocy, na termometrze w aucie zobaczyłem to……

Temperatura niższa o 20 stopni!!!

Z samego rana – widok na przystań i Tatry we mgle.

Chcieliśmy odespać podróż jednak rano obudził nas harmider. Okazało się, że to bosman walczy z pomostem – woda w ciągu nocy podniosła się o ponad 2 metry. Dzień wcześniej srogo padało w górach i zbiornik przyjął sporo wody. Teoretycznie dobrze jest, gdy woda się podnosi bo sandacze często dostają szału i żerują w najlepsze, jednak nie wiedziałem, czy aż tak gwałtowny skok wody nie będzie zbyt duży.
Wypłynęliśmy dopiero po południu. Wiecie jak to jest – trzeba odespać, zjeść śniadanie, przygotować sprzęt, kupić zezwolenia (na szczęście można to zrobić na miejscu, u bosmana w Czorcie), zainstalować się na łódce.
Tego popołudnia Konrad zaprosił nas na swoją łódkę, a z takim przewodnikiem szanse na udane łowy rosną niemiłosiernie. Szybko obskoczyliśmy kilka znanych nam miejscówek, jednak sandacze nie chciały współpracować. Przepłynęliśmy kawałek w trollu którego nie lubię, jednak bywa piekielnie skuteczny…i też nic. Już się bałem, że skoki temperatury powietrza oraz poziomu wody całkowicie wyeliminują nas z gry, ale Kondzio przypomniał sobie o pewnej miejscówce, którą namierzył jakiś czas temu. Ostry kant, schodzący z 7 na 16 metrów, z licznymi zaczepami. Ustawił łódkę tuż przy stromym spadku dna i pokazał, gdzie mamy rzucać. Branie miałem chyba w pierwszym czy drugim przeprowadzeniu gumy – rybsko tak przywaliło w przynętę, że niemal wyrwało mi wędkę z ręki. Jak to bywa, tradycyjnie przy tak mocnych braniach ryby nie zaciąłem, ponieważ przywaliła prosto w główkę jigową. Na ołowiu zostały tylko ślady solidnych zębów. Za to po chwili Tomek mocno zacina i kij pięknie pracuje pod rybą. Na powierzchni pojawia się naprawdę przyzwoity sandacz, na oko pod 70cm. Pierwsza ryba Tomcia z Czorsztyna! Robimy szybką sesję zdjęciową i po chwili znowu mam potężna branie – ponownie rybsko zostawia ślad zębów na główce jigowej. Starałem się łowić większą gumą, ale skoro sandacze nie łykają przynęt głęboko, zakładam killera na takie sytuacje – „jaskółkę” na leciusieńkiej główce. Pierwszy rzut, poprowadzenie po samym kancie i wcinam zeda, na oko identycznego jak ten Tomkowy. Kondzio również doławia rybę, po czym brania ustają. Na sam wieczór lecimy na jakąś górkę, która według naszego przewodnika jest odwiedzana wieczorami przez zedy. Na Czorsztynie można łowić do godziny po zachodzie słońca, więc mamy czas do 20:50. Brania zaczynają się dosłownie 20 minut przed końcem dniówki – Kondzio wyjmuje dwa czy trzy sandacze, po czym Tomek też doławia przyzwoitego sandacza. Ja pudłuję dwa brania…

Pierwszy czorsztyński sandacz Tomka – i od razu w przyzwoitym rozmiarze.

Po chwili i ja mam swojego zeda – pierwszy w tym roku z tej wody.

Już po ciemku, ale jeszcze przed godziną po zachodzie słońca Tomek zacina kolejną piękną rybę. Oczywiście „pomagam” mu zrobić poważną sesję zdjęciową…

W takim towarzystwie nie może być smutno. Kilka zdjęć i koniec łowienia na dziś.

Kolejne dwa dni mamy pogodowy armagedon. Co prawda nie wieje i to dla nas jest najważniejsze, ale nad ranem marzniemy w namiotach, bowiem temperatura spada do 5 stopni, a w dzień nie da się wysiedzieć na słońcu – taki żar leje się z nieba. Rano chmury, w dzień upały, na wieczór burza tak potężna, że wszyscy uciekają z wody, a na stromych zboczach pojawiają się wodospady z deszczówki. Pozostaje nam grillowanie pod obszerną wiatą i słuchanie nie tylko wędkarskich opowieści.
To, że lało – raz deszczem, raz żarem z nieba, nie przeszkadzało nam w łowieniu, choć mocno ograniczyło godziny spędzone na wodzie. Kondzio nie mógł nam towarzyszyć ale podpowiedział, gdzie pływać i w którym kierunku rzucać. Powtarzaliśmy schemat z dnia pierwszego – w dzień kręciliśmy się po stromych spadkach, a na sam wieczór kotwiczyliśmy na konkretnej górce i mieliśmy nadzieję, że sandacze pojawią się na niej przed godziną 20:50.
I ta strategia się sprawdziła! Nie wstaliśmy ani razu z samego rana, ale ryby i tak brały całkiem nieźle – Tomek dołowił kilka niezłych sandaczy, mi też coś wpadło i to na gumę, którą postanowiłem katować w tym sezonie do upadłego. Pusty w środku ripperek o długości 15cm dał mi sporo ryb na poprzedniej wyprawie do Szwecji (odsyłam Was do wcześniejszego tekstu o jeziorze Storsjön) i wiedziałem, że skoro tam działał to i tu powinien. Tomek z kolei kombinował z przynętami i gdy zedy nie chciały atakować silikonów, posyłał do wody własnoręcznie zrobione koguty – i też działało!

Hollow Belly o długości 15cm zaskakuje mnie coraz częściej. Chyba czas sprawdzić go na Wiśle.

Piekielny upał i flauta, ale ryby biorą – o ile uda się ja namierzyć.

Tym razem na koguta własnej roboty.

Jak można nie kochać takich widoków….

Ten wyjazd miał być z założenia wypoczynkiem. Ja chciałem odwiedzić Konrada i Krzyśka i przy okazji zobaczyć, co nowego wymyślili na terenie Czorta, Tomek chciał poznać nową wodę i złowić tam rybę, ale głównym naszym celem była ucieczka od codzienności. Chcieliśmy wypocząć, zrelaksować się, posiedzieć przy ognisku i bezstresowo spędzić weekend. Udało się to w 100%, chociaż sam powrót do Warszawy pod koniec „długiego weekendu” trwał aż 11 godzin. Jednak było warto, jak zawsze.
Wielkie podziękowania dla Kondzia za zaproszenie do Czorta i za to, że dzielnie znosił nasze towarzystwo, podziękowania dla Pana bosmana i Jego małżonki za wyrozumiałość i życzliwość (jesteście wspaniali!!!) oraz dla Tomcia, że jest sobą. Coraz więcej mam znajomych, jednak jednocześnie coraz mniej takich właśnie osób jak Wy panowie. Szczerych, uczciwych i przede wszystkim bezinteresownych. Takich ludzi jest coraz mniej na świecie i dlatego tak bardzo Was cenię. Nie za to kim jesteście, ale za to jacy jesteście…
Podziękowania również dla Pana burmistrza – mam nadzieję, że za kilka lat to przeczyta 😉

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze