Łowienie troci w morzu można albo pokochać, albo znienawidzić. Obie drogi przeważnie stają się ślepymi uliczkami. W pierwszym wypadku wędkarska dusza tęskni za takimi emocjami i człowiek jest w stanie zrobić wszystko, nawymyślać największe głupoty jako wytłumaczenie, aby tylko wyrwać się nad morze, w drugim wypadku…zawsze znajdzie wymówkę, aby nie wejść do zimnej wody z wędką w ręku. Mój przypadek jest nieuleczalny i oczywiście zaliczam się do pierwszej grupy – oszołomów, którzy wciąż kombinują jak wyrwać się nad morze.
Kiedyś powiedziałem, że poszukiwanie morskich troci jest najbardziej ekstremalnym przeżyciem (zakładam, że morze choć troszkę jest rozkołysane) wędkarskim, jakiego doświadczyłem. Niestety, ale przy brodzeniu wśród fal chowają się sandaczowe „pstryki”, gramolenie się na przykosę na środku Wisły (chociaż akurat to ma w sobie jakąś nieokreśloną magię, której łowienie w morzu nie ma), a nawet kanadyjskie jesiotry. Jedynie atomowe przylutowanie nocnego, Wiślanego sandacza w prowadzonego wzdłuż opaski, w całkowitych ciemnościach woblera, dostarcza podobnego skoku adrenaliny… Jeśli w głowie nie wszystkie klepki są poukładane w równe rządki – a u mnie „bałagan na strychu” solidny, to można jeszcze podnieść poprzeczkę. W jaki sposób? – bardzo prosto. Wystarczy zostać na plaży do całkowitych ciemności i dopiero wtedy zaczyna się prawdziwe rodeo!
Zaczyna się najpiękniejsza pora – kończy się dzień, zaczyna noc.
Czas wracać na posterunek.
Za dnia morze żyje, jednak nie zasypia po zapadnięciu ciemności. Właśnie wtedy sporo ryb podpływa bliżej brzegu i to właśnie po zmroku, wiele z nich zaczyna całkiem nieźle żerować. Należą do nich np. trocie, choć nie tylko. Za dnia przy brzegach (nazwijmy to – w zasięgu rzutu) pojawiają się przeważnie na krótko, a im większa ryba, tym mniej czasu spędza blisko brzegu. To oczywiście zależy od pływów i fal, bowiem załamujące się fale zawsze przyciągają ryby bliżej brzegu, tak samo długa i wysoka, jednak gasnąca (czyli łagodna) fala po kilku dniach wietrznej rozpierduchy. Jednak pod osłoną ciemności pojawiają się tu również ryby nieco większe, które „za widniaka” chętniej trzymają się głębszej wody i bardzo rzadko zjawiają się w zasięgu rzutów.
Łowienie w morzu wśród otaczających nas ciemności to niesamowite przeżycie.
Trocie w nocy naprawdę nieźle biorą.
Sprzętu do łowienia w morzu pod osłoną ciemności opisywał nie będę, bowiem nie różni się niczym od tego, który używam za dnia – a to temat na zupełnie odrębny artykuł. Jedynymi dodatkami są latarka czołowa (warto ją mieć na wszelki wypadek), którą czasem używam podczas wychodzenia z wody – choć tylko wtedy, gdy noc jest naprawdę ciemna i kompletnie nic nie widać, oraz kilka dodatkowych przynęt, którymi raczej nie łowię za dnia. Są to bezsterowe woblery, które albo są zbyt lekkie by daleko poleciały, albo ich środek ciężkości nie jest umiejscowiony na końcu bądź początku przynęty, przez co obracają się w czasie lotu i również nie osiągają dalekich dystansów. Do tego dorzucam kilka wahadełek, które również niezbyt daleko polecą. Pod osłona nocy drapieżniki podpływają bliżej plaży, więc rzuty na 100 metrów nie są koniecznością (choć dalekosiężne przynęty mam ze sobą i używam ich bardzo często). Zarówno wspomniane woblery jak i blaszki mają wspólną cechę – pięknie pracują w opadzie i można pozwalać im opadać nawet przez kilka sekund na wodzie poniżej 1,5 metra głębokości. To ich największa zaleta! Kolor w nocy ma moim zdaniem drugorzędne znaczenie dla ryb i to my – wędkarscy zboczeńcy, potrafimy się bardziej zachwycać kropeczkami czy paseczkami, niż nocne drapieżniki. Nie oszukujmy się jednak – takie brandzlowanie się nad kolorkiem paseczków czy kropeczek też jakiś urok w sobie posiada. Nie wiem jak Wy, ale ja po prostu to lubię…
Do przynęt z miedzianym czy bordowym akcentem mam szczególną słabość.
Opis sprzętu do łowienia morskich troci zostawię sobie na inną okazję, a tym razem wspomnę o czymś, o czym powinniśmy pamiętać szczególnie podczas łowienia w morzu pod osłona ciemności. Porządek i odpowiednie przygotowanie! W nocy nie ma miejsca na przewiązywanie zestawów, dowijanie czy zmianę plecionki, wymianę kotwiczek itp. Sprzęt musimy mieć przygotowany na 100% – żadnego grzebania w przynętach, ostrzenia kotwiczek, przewiązywania węzłów.
W kieszeniach kurtki mam dwa pudełka – w jednym wahadłówki, w drugim woblery. Każda przynęta w osobnej przegródce (żeby kotwiczki się nie czepiały), każda już odpowiednio uzbrojona i gotowa do użycia. W osobnej kieszonce mała paczka agrafek (gdybym urwał przynętę), cążki do plecionki oraz scyzoryk. Zanim zapadnie zmierzch sprawdzam ostatnie metry plecionki i jeśli jest choć trochę uszkodzona, odcinam 2-3 metry i wiążę zestaw od nowa. Sprawdzam też nawinięcie linki na szpulę kołowrotka, czy nie ma luźnych zwojów, które podczas rzutów mogą „przerodzić się” w supeł. Naszego sprzętu musimy być pewni, ponieważ pod osłoną ciemności nie ma szans na prowizorkę. Latarkę czołową zapalam wyłącznie wtedy, gdy naprawdę jest to konieczne (np. muszę przewiązać agrafkę i jest na tyle ciemno, że nic nie widać) i jeśli już to robię, to absolutnie zawsze odwracam się plecami do wody aby na nią nie świecić.
Zanim nastaną ciemności zawsze sprawdzam, czy na szpuli kołowrotka nie mam luźnych zwojów plecionki.
Na upatrzoną miejscówkę wchodzę jeszcze przed szarówką.
Zbliża się najlepsza pora.
Działo się!
Brodzenie nocą w morzu jest naprawdę niebezpieczne i jeśli już się na to zdecydujecie, polecam abyście znaleźli takiego samego wariata i we dwóch ruszyli w mrok. Woda faluje, pod jej powierzchnią znajdują się śliskie kamulce, w dnie wymyte są głęboczki…można złamać nogę, rękę, wybić sobie kilka zębów lub po prostu zaliczyć wlewkę – która może być najmniejszym złem, jakie na nas czeka. Nigdy na taką wyprawę nie idźcie samemu! We dwóch nie tylko raźniej, ale przede wszystkim bezpieczniej! Pamiętajcie też o tym, że rutyna bywa zgubna, a brawura jest głupotą. Po zmroku pomnóżcie to przez 10.
Łowiąc w morzu pod osłoną ciemności postępuję trochę podobnie, jak podczas nocnego łowienia sandaczy na kamiennych opaskach. Nad wodą zjawiam się jeszcze za dnia i wybieram sobie stanowisko. Zarówno w wypadku morskich troci jak i rzecznych sandaczy jest to…a jakże – kamień. Z tą jednak różnicą, że nad rzeką na nim siedzę, a w morzu na nim stoję. Wybieram sobie duży kamulec, na którym można wygodnie stanąć jednak taki, który leży w wodzie nie głębszej niż do pasa. Moim zdaniem to bezpieczna głębokość, jeśli chodzi o brodzenie pod gwiazdami, a i tak dostarcza niemały dreszczyk emocji. Swojego stanowiska staram się nie zmieniać po ciemku, więc wybór nie powinien być przypadkowy.
Złote godziny to czas, kiedy powinniśmy zacząć włazić na upatrzony wcześniej kamień.
Jeśli wejdziemy zbyt wcześnie, może dopaść nas głupawka…. Z nudów.
Nudę można przerwać w jeden sposób – i często dzieje się to jeszcze zanim zajdzie słońce.
Jest też wersja „soft”, o jeden level niższa i na pewno bezpieczniejsza – można łowić z brzegu, nie wchodząc nawet do wody. Ryby potrafią podpływać naprawdę blisko brzegu i sam kilkukrotnie spotkałem wędkarza w zaawansowanym wieku, który łowił bez spodniobutów. Stał w zwykłych kaloszach po kostki w wodzie i też miał wyniki!
Ja przeważnie wybieram pierwsze rozwiązanie, czyli staram się wejść dość daleko – w granicach rozsądku oczywiście. Niestety nie umiem wygonić z głowy myśli, że „drugi brzeg jest zawsze lepszy” i choć wchodzę daleko, to zdarza mi się czasem odwrócić przodem do plaży i rzucić w jej kierunku. Wierzcie lub nie, ale złowiłem kilka ryb, które podeszły tak blisko plaży, że pływały pomiędzy „moim” kamieniem na którym akurat stałem, a brzegiem.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego staram się wejść dość daleko od brzegu. Gdzieś tam z tyłu pod czapką mam myśl, że naprawdę duża ryba zbliży się do płytszej wody, ale nie wpłynie na metrową płyciznę i będzie trzymała się w nieco większej odległości. Tak sobie wymyśliłem i staram się tego trzymać tym bardziej, że zdecydowaną większość przyzwoitych troci (powiedzmy, powyżej 70 centymetrów długości) zaciąłem po rzucie w kierunku otwartego morza, a nie plaży. Ale…jest coś jeszcze. Pod osłoną ciemności na płytszej wodzie (płytszej, ale nie metrowej) pojawiają się również inne, poza trociami drapieżniki, a jeszcze inne – jak np. flądry, zaczynają żerować intensywniej i odważniej niż za dnia. Szczególną atrakcją bywają…dorsze z płytkiej wody. Złowiłem ich zaledwie kilka, ale żadnego za dnia. Brania cętkowanych lampartów zaczynały się albo tuż po zachodzie słońca, gdy panowała mocna szarówka, albo już po zapadnięciu całkowitych ciemności. Jestem przekonany w 100%, że wątłusze podpływały w zasięg rzutów zachęcone zmniejszającą się ilością światła. Nie od dziś też wiadomo, że te ryby naprawdę lubią żerować w nocy. Pięknie tłukły w opadającą przynętę (dlatego tak ważne jest to, aby wahadełka lub woblery opadały wolno, jednak pracowały w trakcie opadu) i walczyły dzielniej, niż trocie! Taki przyłów, choć może i niezbyt imponujący wielkościowo, na pewno jest miłym urozmaiceniem nocnej eskapady.
Gdy zrobi się naprawdę ciemno, pod brzegi podpływają również dorsze. Nie zawsze duże…a nawet inaczej – przeważnie małe.
Mój pierwszy dorsz złowiony po zachodzie słońca na spinning bardzo mnie zaskoczył. Gdy wahadełko opadało poczułem mocne „pstryknięcie” (zupełnie jak sandaczowe!) i po zacięciu byłem przekonany, że mam na kiju ładną troć. Małe trotki bardzo szybko zaczynają chlapać po powierzchni, a te większe idą spokojnie nie pokazując się nad wodą. Tu nie było żadnego chlapania i ryba uparcie trzymała się dna. Stałam na dużym kamieniu, jakieś 70 metrów od brzegu – tym razem na dość głębokiej wodzie, ponieważ krok za „moim” kamieniem głębokość wynosiła…do nosa, czyli ponad 1,5 metra. Była już szarówka i nie widziałem ryby aż do momentu, gdy żabowaty łeb wynurzył się przy moich nogach… To był mój pierwszy dorsz złowiony na spinning z plaży (czyt. – z kamienia), a nie z kutra czy łódki. Od tego czasu złowiłem kilka dorszy i choć można je policzyć na palcach jednej ręki zauważyłem, że wszystkie wątłusze brały w dołkach czy przegłębieniach za rewami. Troć z chęcią wpływa na bardzo płytką wodę, jednak dorsz pewniej czuje się na wodzie odrobinę głębszej. Bierze jednak na te same przynęty i w taki sam sposób prowadzone.
Mój pierwszy dorsz złowiony z kamienia. Fajna ryba, strasznie mnie ucieszyła.
Staram się nie rzucać w jedno miejsce, bowiem trocie cały czas pływają, przemieszczają się i szybciej je znajdziemy rzucając w różnych kierunkach. Machnę przed siebie, w kierunku otwartego morza, a zaraz potem w lewo czy prawo wzdłuż brzegu. Staram się spenetrować możliwie duży obszar wody, nie zmieniając swojego stanowiska.
Pamiętajcie, że trocie łowimy nie tylko wśród kamieni i podwodnych raf. Wiele z nich – zwłaszcza w nocy! – zapędza się na piaszczyste płycizny, w poszukiwaniu…tubisów! Na piaszczystych połaciach dna trocie przemieszczają się bardzo szybko, więc przeważnie po jednym braniu mamy szanse na kolejną rybę i tak szybko jak się zaczęło, tak szybko się kończy. Warto jednak wracać w takie miejsca lub zostać dłużej, chociaż biczowanie „równej wody” jest nudne – ale czasem przynosi niezłe efekty.
Pojedyncze kamienie na plaży, a w wodzie wielkie połacie piasku. Trocie wpadają tu polować na tubisy.
Czasem również duże ryby patrolują płytką wodę.
Nocą nie zawsze jest fajnie. Czasem wieje, pada, jest zimno. Znałem tylko jednego wariata, który nie zważając na ciemności i nocne niewygody gotów był łowić tak długo, aż siadały nam baterie…
Jeśli ktoś cierpi na bezsenność, warto w takich miejscach pojawić się grubo przed świtem. Z moich doświadczeń wynika, że największa aktywność troci przypada na zachód słońca i 2-3 godziny po tym czasie (dwie godziny przed zachodem też są świetne i nie wolno ich odpuścić!) oraz na bardzo wczesny ranek – godzinka przed świtem i aż do godziny czy dwóch po wschodzie słońca. Jeśli uczciwie przepracowaliście późny wieczór i wczesny ranek, można z czystym sumieniem odespać kilka godzin, by późnym popołudniem znowu zameldować się na miejscówce.
Pisząc ten tekst pomyślałem, że fajnie byłoby zaliczyć całą noc na plaży. Moje doświadczenia w nocnym łowieniu w morzu opierają się na dwóch, maksymalnie trzech godzinach po nastaniu nocy, a jednak noc trwa aż do wschodu słońca… Co prawda kwietniowe noce są nie tylko zimne, ale bardzo długie, jednak…chyba spróbuję wytrzymać kilka takich eksperymentów i zobaczymy, co się wydarzy.
Przygotowania do nocki…
Słońce zachodzi, a ja już na posterunku. Tym razem wszedłem dość daleko.
Zdecydowanie opłaca się zarwać nockę czy dwie. Ryby nieźle biorą pod wieczór i potem przed świtem.
Czasem nie trzeba wchodzić daleko i głęboko.
P.S. Przeważnie staram się nie mądralować na tematy „pamiętaj, żeby zabrać”. Każdy wie, że idąc na ryby warto zabrać kurtkę czy inną pelerynę przeciwdeszczową albo ciepłe buty. Jednak podczas łowienia w morzu – zwłaszcza nocą, ten temat jest niezwykle istotny. Do odpowiednich ciuchów na sobie, powinniśmy doliczyć wodoszczelny plecak, który zostawiamy na brzegu (najlepiej gdzieś „pod kamieniem”, aby zbyt łatwo nie zmienił właściciela), a w którym upchniemy: aparat fotograficzny, kluczyki od samochodu, zapasową parę rękawiczek, zapasowe skarpety i bluzę (to wszystko na wypadek wlewki zimnej wody), drugą latarkę (gdyby czołówka nam padła, a jakoś wrócić przecież trzeba) oraz termos z gorącą kawą czy innym płynem bez rozweselających bąbelków czy procentowych diabełków. Napoje z woltażem nie idą w parze z wędkowaniem, a już na pewno nie w takich warunkach…
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze