i metoda „na Jana”.

Zadzwonił Konrad i zapytał, co robię w połowie czerwca. „Pytasz, jakbyś miał wątpliwości” – pomyślałem. Chłop wraz ze swoim bratem Remikiem zarazili mnie kilka lat temu Czorsztynem i chyba mają radochę z tego, że teraz parę razy w sezonie muszę targać swój odwłok przez 450km w jedną stronę, stojąc w korkach w Krakowie czy na Zakopiance. Kilka lat wstecz zaprosili mnie „do siebie” i wtedy po raz pierwszy ujrzałem toń zalewu Czorsztyńskiego. Tak się ludzie bawią, tak ludzie mieszkają! Piękne, górskie widoki, wspaniały klimat (choć akurat halny czasem mnie irytuje, bo nie da się wędkować…), pyszne oscypki i inne przysmaki, a do tego gwara, którą po prostu uwielbiam. Słychać ją wszędzie – na stacji benzynowej, w sklepie (a zwłaszcza pod sklepem), nad wodą. Największą dla mnie „egzotyką” tego miejsca jest beczenie baranów, połączone ze specyficznym dzwonieniem dzwonków, które mają zawieszone u szyi – to jest coś, co przyprawia mnie o ciary na plecach. Nie usłyszysz chłopie takich odgłosów w wielkim mieście, nie nakarmisz oczu takimi widokami, nie wciągniesz w płuca takiego powietrza… Chłopaki zabrali mnie kilka razy na wodę, pokazali jak złowić tu sandacza i teraz Kondzio głupio się mnie pyta, co robię 16 czerwca. Przecież obaj dobrze wiemy, że od tego dnia rusza sezon sandaczowy na Czorsztynie, więc kurcze – no gdzie mogę być?

Zamek Czorsztyn. Piękne miejsce, prawda?

W krótkiej rozmowie okazało się, że Konrad wraz ze swoim kolegą Krzyśkiem otwierają bazę wędkarską. Tuż nad samą wodą! Będą domki, będzie pomost, będzie slip i łódki. Będzie też Kondzio i Remik. Mnie na takie atrakcje długo namawiać nie trzeba tym bardziej, że Konrad powiedział żebym zabierał Janeczka oraz Rafała czyli gości, z którymi i tak miałem tam jechać. Co więcej! – powiedział też, żebym nie targał ze sobą swojej łódki, bo do dyspozycji odda nam swoją krypę. Okazja była podwójna, bowiem oprócz rozpoczęcia sezonu sandaczowego, chłopaki planowali nieoficjalne otwarcie swojej bazy wędkarskiej CZORT. Od razu zaświeciła mi myśl, iż jeśli dwóch zapalonych łowców sandaczy otwiera przystań, stawia domki i buduje slip, to będzie grubo. Bo kto zrobi to lepiej niż prawdziwi pasjonaci? Tylko tacy ludzie wiedzą, czego do szczęścia trzeba innym, takim samym oszołomom…
Skoro otwarcie bazy, to musi być z przytupem. Chłopaki zaprosili więcej osób, więc towarzystwo było zacne – i na wodzie, i wieczorem po łowieniu. Było z kim pogadać, pośmiać się, wypić wieczornego drinka (Sławek! – to nawet nie miało koloru CocaColi!!!) i powędkować.
Tym razem jednak ryby sprawiły małego psikusa….


Rzut oka na zalew Czorsztyński.


Pierwszego dnia wypłynęliśmy jak po swoje. Znam trochę miejscówek, a w ubiegłym roku Remik zabrał mnie na 5 dni na swój pokład i tak dupsko złoił, że aż świszczało. Ale nauka nie idzie w las, wiedziałem więc gdzie, jak, kiedy i na co łowić. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Spotkani na wodzie wędkarze narzekali. Niby jakieś ryby z wody wyjeżdżały, jednak brań było niewiele. Najpierw popłynęliśmy na blaty, bowiem sandacze co jakiś czas wychodzą na nie w poszukiwaniu białorybu. Połowiliśmy trochę w dryfie, trochę poustawialiśmy się na konkretnych zaczepach, potem trochę na kantach. Bez brań. Ja nawet nie kombinowałem z przynętami, bowiem perłowy Grass Pig w większym rozmiarze robi tu robotę zawsze. Janek i inni koledzy trochę ekperymentowali, zmieniali przynęty, obciążenie gum, jednak wszyscy mieliśmy takie same rezultaty. Poza dwoma Jankowymi króciakami zaciętymi przy brzegu i jakimś marnym szczupaczkiem, nic się nie zadziało. Do bazy wróciłem z koparą na pokładzie Kondziowej łódki, bowiem dokładnie rok wcześniej w jeden dzień z Remikiem we dwóch złowiliśmy około 50 sandaczy! Tak, to nie żart, nie przejęzyczenie – około pięćdziesięciu sandaczy, przy czym liczę ryby, które trzeba było wyhaczyć i wypuścić, a nie takie, które spadały podczas holu. Okazało się, że nie tylko my tego dnia skończyliśmy niemal na zero. Mało kto mógł się pochwalić ładną rybą…
Drugiego dnia nie było lepiej. Znowu postanowiliśmy poszukać ryb na blatach, jednak znowu bez większych efektów. Znalazłem na echu ładny zapis ryby, jednak był zawieszony metr nad dnem więc podejrzewałem, że to zębaty. W drugim rzucie niewielką gumką w naturalnych barwach ucapiłem średniej wielkości szczupaczka, jednak pozostawał niedosyt – gdzie te sandacze?

Cieszy mnie każda ryba, jednak szczupak zamiast sandacza jest troszkę…rozczarowaniem. Dobrze, że trochę powalczył.

Skoro zeszłoroczna taktyka zawiodła, postanowiliśmy spróbować innych sposobów na mętnookie. Opuściliśmy blaty i krzaki, a zaczęliśmy obławiać okolice stromych brzegów. Dzień wcześniej Janek złowił dwa małe sandaczyki i oba kłapnęły niewielką gumkę w pierwszym opadzie blisko brzegu. Może ryby są w toni, a łowienie „z podłogi” po prostu nie ma sensu? Ciężko było zobaczyć echa większych drapieżników na sondzie, ponieważ w toni pływało tak dużo białorybu, że ich odbicia zasłaniały inne zapisy. Tylko kilka razy zauważyłem dużą rybę na ekranie, bo wszędzie w toni był „dywan” ryb spokojnego żeru – zaczynał się na 10 metrach głębokości, kończył na 15.
Zaczęliśmy dryfować przy brzegach, obławiając strome stoki i wąskie półki skalne. Po dwóch małych szczupaczkach zaliczyłem wreszcie mocniejsze branie i po krótkim holu przy powierzchni pokazuje się ryba, na którą polowaliśmy – przyzwoity sandacz! Ryba była trochę wychudzona, ale w niezłej kondycji. Wzięła na sam wieczór i zaatakowała niewielką (8cm) gumkę Svartzonker McPerch Curly – tę samą, na którą rano złowiłem szczupaka.

Dłubanina przy brzegach z nadzieją, że znajdziemy żerującego drapieżnika.

Wreszcie mocniejsze branie i na pokładzie melduje się całkiem przyzwoity sandaczyk.

Po spłynięciu do bazy okazało się, że nasi znajomi złowili kilka pięknych sandaczy na duże gumy w trollingu. Ani ja, ani Janek, ani Rafał nie jesteśmy fanami tej metody – pewnie ze względu, że po prostu nie umiemy tego robić i w moim odczucie jest to piekielnie nudne zajęcie. Ja w dodatku uwielbiam łowić sandacze z jednego powodu – moment brania. Mocne, krótkie kopnięcie w kij jest niesamowite, a podczas targania przynęty za rufą łódki przeważnie pozbawiam się tej przyjemności, choć zawsze podkreślałem, że trolling jest bardzo skuteczny. Mimo to następnego ranka znowu próbowaliśmy łowić z rzutu. Aż do późnych godzin popołudniowych złowiłem dwa sandacze (jeden „możliwy”, drugi…szkoda gadać) i zaliczyłem dwie obcinki szczupaków, a Jankowi spadł jeden szczupak przy burcie łodzi. Wszystkie ryby wzięły w pierwszym opadzie, czyli…w toni. Tymczasem nasi znajomi znowu narozrabiali i złowili ładne ryby z trola. Nie było wyboru i musieliśmy się przeprosić z trollingiem. Na wyjazd nie zabraliśmy ze sobą mocniejszego sprzętu, ale na szczęście Konrad poratował nas wędkami, kołowrotkami i przynętami. Ja od razu złapałem za mojego ulubionego Fenwicka HMG (niestety do castingu, ale co zrobić…?), a Jankowi przypadł nowy Aetos – również z multikiem. Wypłynęliśmy na wieczorną sesję i worek z sandaczami się rozwiązał…
Jako totalni laicy nie za bardzo wiedzieliśmy ile wypuścić plecionki, z jaką prędkością pływać i jak dociążyć gumy. Janek wygrzebał z Kondziowych pudełek jakiegoś woblera, a ja perłowego Slim Shada o długości 15cm nadziałem na główkę o masie 60 gram i doczepiłem dozbrojkę. Ruszyliśmy w nieznane…
Po 10 minutach coś zawisło na moim zestawie i wyraźnie żarło gumę. Zaciąłem i po długim (bo wypuściłem pewnie około 70 metrów plecionki) holu podebrałem zeda. Rybka nażarta, brzucholec wypchany i sandacz w przyzwoitym rozmiarze. Po kilkunastu minutach mam następnego, a zaraz potem Janek zamienił woblera na taką samą gumę jaką ja łowiłem i już holuje kolejną rybę! Czyli są i żrą, tylko w toni!

Jako trollingowy laik, bardzo się ucieszyłem z tej ryby.

Po kilkudziesięciu minutach Janek tez podbiera rybę…

…po czym prezentuje ją do zdjęcia.

Wtorek był przerąbany. Upał i zero wiatru dawało nam się we znaki, wytrzymaliśmy więc tylko kilka godzin na słońcu. Ryby brały raz lepiej raz gorzej, jednak kilka udało się wyholować. Mi ciężko było dobrać odpowiednią długość plecionki, którą wypuszczałem z multika, ale Janek wstrzelił się idealnie. Wypuszczał całą plećkę aż do podkładu, po czym robił pięć obrotów korbką i tak łowił – metoda „na Jana”. Natrzaskał sandaczy chyba jak nigdy, podczas gdy ja łowiłem raczej…równo – czyli zdecydowanie mniej niż on. Przegiął jednak w środę, gdy wypłynęliśmy „na chwilkę” przed drogą powrotną. Ja zaliczyłem jedno branie, po którym ryba spadła kilka sekund później, a Janeczek wymięsiarzył chyba 5 czy 6 sandaczy, zaliczył dwa sandaczowe spady i poprawił szczupakiem. Oczywiście metodą „na Jana”, czyli wypuszczał plećkę do supełka, pięć obrotów korbką i gapienie się w telefon. Co kilkanaście minut rzucał od niechcenia „następny”, odkładał telefonik i zaczynał sobie holować… Takie oto trollingowe bydlę wyrosło z naszego Janeczka! Łowne okrutnie!

Kolejna ryba Janka, który okazał się być trollingowym potworem!

Ja łowiłem równo, czyli zdecydowanie mniej niż mój kompan. Brawo Janeczku!

Chyba żadna z naszych ryb nie przekroczyła 70cm długości, ale każda sprawiła nam mnóstwo radochy.

Metoda „na Jana” – wypuszczenie aż do supełka, pięć obrotów korbką, telefon i facebook…. Masakra…

Czy ktoś może już go zabrać z pokładu łódki???

Jedyną zasługę którą mogę sobie przypisać było to, iż metoda prób i błędów udało mi się ustalić „dobrą” prędkość prowadzenia łódki. Najwięcej kontaktów z rybami mieliśmy, gdy płynęliśmy z prędkością 2,4-2,6km/h. Ta moja „zasługa” to bardziej przypadek, ale skoro dostałem sromotny łomot w ilości ryb od Janka, to niech i ja mam odrobinę wkładu w ten jego sukces 😉

W międzyczasie próbowaliśmy spinningować w toni w dryfie, bo kilkukrotnie – broniąc się przed trollingiem połowiłem tak szczupaków i sandaczy, jednak po 30 minutach mój kompan stwierdził, że jest to jeszcze nudniejsze od trolla i woli już ciągać przynętę za łódką, bo przynajmniej krajobraz trochę się zmienia.

Po skończonym łowieniu rozmawialiśmy z Konradem, Remikiem i Krzyśkiem czyli gośćmi, którzy naprawdę doskonale znają zwyczaje czorsztyńskich sandaczy. Padały teorie o termoklinie, przez którą ryby stoją w toni, o braku wiatru (który nie sprzyja tu żerowaniu sandaczy), o wysokiej temperaturze wody, sięgającej aż 22 stopni. Chłopaki doszli do wspólnego wniosku, że ryby się ruszą jak zacznie wiać i trochę popada. My wyjeżdżaliśmy w środę, a zmianę pogody zapowiadali na kiedy? – na piątek… Jak ktoś ma pecha, to i palec w du…ie złamie!

Ryby żarły doskonale, jednak w toni. Tak zżerały Slim Shada w rozmiarze 15 centymetrów!

Ostatniego dnia brania były zdecydowanie delikatniejsze, więc dozbrojka była obowiązkowa.

Jeśli planujecie wędkowanie nad zalewem Czorsztyńskim, to z czystym sumieniem mogę polecić Wam bazę wędkarską CZORT – www.czort.eu

Doskonała lokalizacja (blisko dobrych, sandaczowych miejscówek), bezpośrednio położona na brzegu zbiornika, własny slip do wodowania łodzi, duży i bezpieczny pomost (w planach chłopaki mają założenie monitoringu) z dostępem do prądu oraz wygodne domki holenderskie 50 metrów od wody. Jeśli nie chcecie targać ze sobą łódki, możecie wypożyczyć na miejscu wygodne łodzie Skylla 370 (dwie osoby łowią komfortowo i co najważniejsze – bezpiecznie!) z mocnymi silnikami elektrycznymi (na jeziorze Czorsztyńskim nie wolno pływać na silnikach spalinowych) i dobrymi akumulatorami. Gospodarze podpowiedzą Wam trochę o miejscach, w których trzeba aktualnie szukać sandaczy (bowiem ryby różnie reagują w poszczególnych porach roku), na co łowić i w jakich porach. Chłopaki umieją łowić mętnookie drapieżniki, więc informacje „z pierwszej ręki” są na wagę złota. W bazie wędkarskiej CZORT znajdziecie wszystko, czego wędkarz potrzebuje do szczęścia. A jeśli zabierzecie ze sobą rodzinę, oni też nie będą się nudzić.

Do dyspozycji gości są bezpieczne łodzie aluminiowe Skylla 370….

…z pokładu których dwóch wędkarzy łowi komfortowo.

Rzut oka na pomost…

…oraz na same domki i slip, który jest właśnie w budowie (na dzień 17 czerwca 2018)

Jest jeszcze jedna rzecz, o której po prostu muszę napisać. Gospodarze bazy, wraz ze swoimi kolegami, znajomymi i przy wsparciu zarządców terenów położonych nad wodą, a także we współpracy z okręgiem PZW Nowy Sącz, postawili krześliska dla sandaczy. Jak widać są to ludzie, którzy rozumieją jak ważna jest inwestycja w przyszłość – i nie chodzi o pieniądze, a o populację ryb w „ich” zbiorniku. Sam zbiornik jest piękny, jednak jego największy potencjał ukryty jest zarówno pod powierzchnią wody (czyli bogaty rybostan), ale też nad nią (wspaniałe widoki, niepowtarzalny klimat oraz uczynni ludzie). Przy brzegu, w okolicy zatopionych krześlisk kręcą się miliony drobnych sandaczyków – to znak, że budowanie i ochrona tarlisk ma sens i jest niezbędna. Życzyłbym każdemu z nas, aby wszyscy wędkarze to zrozumieli. To inwestycja w przyszłość, dla wszystkich. Zalew Czorsztyński jest wspaniałym, rybnym łowiskiem i byłoby idealnie, gdyby nim został na długie, długie lata. Niech nim będzie nawet wtedy, gdy nasz czas przeminie. Jeśli tego nie docenimy, to za kilka lat rzeczywiście może nie być gdzie łowić… Zbiornik Czorsztyński jest niepowtarzalny, unikatowy – i niech tak zostanie.
Ja na pewno tu wrócę i to nie raz, nie dwa, nie dziesięć. Trudno, będę się wkurzał na korki w Krakowie, na długą drogę, na koleiny…bo jest warto!

Oby takich miejsc było więcej, nie tylko na zalewie Czorsztyńskim!!!

Krześliska sandaczowe oznaczone są styropianami oraz specjalnymi tabliczkami informującymi o tarliskach.

Takich miejsc nie jest zbyt wiele i nie przeszkadzają w wędkowaniu.

Kondziu i Krzychu – odwaliliście niesamowity kawał doskonałej roboty. Wasza baza to miejsce, którego bardzo brakowało wędkarzom. Pracy przed Wami jeszcze dużo jednak wiem, że akurat Wy dacie radę! Macie wspaniałych przyjaciół na miejscu, którzy Wam pomagają, macie też życzliwe wsparcie osób, które mieszkają daleko. Nie tylko dlatego co robicie ale również dlatego, jakimi ludźmi jesteście. Więcej nic dodawać nie trzeba. Do zobaczenie wkrótce!

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Na koniec dorzucam kilka zdjęć, prezentujących piękno zbiornika Czorsztyńskiego oraz samego Podhala. Fotki „z lotu ptaka” wykonał Robert, któremu bardzo dziękuję za świetne ujęcia.

Komentarze