Uwielbiam swoją pracę w szczególności wtedy, gdy dzwoni Maciek z Eventur Fishing i pyta, czy nie chciałbym pojechać w „nowe miejsce” i sprawdzić, co tam pływa. Oczywiście istnieje jakieś ryzyko, że pod względem wędkarskim nie będzie to najlepsza wyprawa, ale kilkukrotnie w takich sytuacjach zdarzyło mi się znaleźć na łowiskach niesamowitych, wręczy wybitnych. I co ważne – czasem byłem jednym z pierwszych…
Tym razem propozycja dotyczyła tajemniczego jeziora, w którym podobno pływają olbrzymie okonie. W sumie ciężko ująć słowami to, co widziałem na zdjęciach – wielkie, spasione okoniska, z potężnymi garbami i jeszcze większymi brzuszyskami. Nie potrzebowałem więcej gadania i już następnego dnia Maciek bukował bilety do Hiszpanii. Ruszyliśmy w połowie lutego…
Pierwszego dnia z samego rana spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem nad wodą. Przesympatyczny Hiszpan trochę kulawym angielskim (a trochę po hiszpańsku – którego nie rozumiemy) zaczął opowiadać nam o tym łowisku. Nas jednak kusiła turkusowa, przejrzysta na dwa metry toń. Ponoć ostatnio sporo padało, więc jej przejrzystość spadła dwukrotnie. Moją uwagę dodatkowo rozpraszały dwa kajaki, wyciągnięte do połowy na kamienisty brzeg. Tak, tym czymś mieliśmy się poruszać po jeziorze. Dla mnie łowienie z kajaka to nowość, ponieważ dotychczas – nie licząc dwóch epizodów z canou w Szwecji, łowiłem z mniejszych i większych łodzi czy pontonów. Kajaki miały pedały, więc jeszcze przed wypłynięciem wiedziałem, że zakwasy w nogach będą potężne.
Pierwsze spotkanie z naszym przewodnikiem odbyło się wczesnym rankiem, już nad wodą.
Krótki instruktaż „co do czego” oraz „w jaki sposób”.
Szczerze mówiąc, nie byłem przekonany do mojej nowej jednostki pływającej… To zdjęcie powinienem podpisać „mam pełne gacie”.
Zrobiłem to! I to na trzeźwo!
Po krótkim instruktażu wsadziłem odwłok w całkiem wygodny fotel (co mnie zaskoczyło, bowiem naprawdę siedziało się komfortowo!), odpaliłem echosondę i pełen obaw zacząłem dryfować ku drugiemu brzegowi.
Nasz przewodnik płynął pierwszy, my za nim. Pierwszego dnia miał pokazać nam kilka „swoich” miejscówek, ale przez kolejne trzy dni mieliśmy już radzić sobie sami.
Po przepłynięciu 300 metrów dotarliśmy do ciekawej zatoki. Nasz opiekun postawił dwa niewielkie markery na spadku z 12 na 17 metrów i powiedział, żebyśmy rzucali w kierunku stromych skarp. W pierwszym momencie miejscówkę skojarzyłem z Czorsztynem, tylko tu skarpy zdecydowanie niższe i głębokości mniejsze.
Pierwsza i bardzo ważna zasada obowiązująca na tym jeziorze, to łowienie na odpowiedniej głębokości. Miejscowi przewodnicy przykładają wielką wagę do tego, aby nawet nie próbować łowić głębiej niż na 12 metrach. Podobne zasady stosuje również wielu szwedzkich wędkarzy, którzy równie mocno dbają o swoje wody. Otóż ryba wyholowana z głębokości większej niż 12 metrów bardzo często nie przeżywa, zabija ją dekompresja. Owszem, odpłynie, jednak nie ma większych szans na przeżycie. Nasz hiszpański przewodnik wielokrotnie upewniał się, czy nie próbujemy łowić w głębinach. Dbają, więc mają…
Takich zapisów szukamy, ale głębiej nie łowimy.
Maciek z przewodnikiem zatrzymali się na środku zatoki, a ja trochę po swojemu postanowiłem spróbować „gdzieś obok”, troszkę na uboczu. Pięć czy sześć rzutów w kierunku brzegu nie przyniosło mi brania, w dodatku nieprzyzwyczajony do łowienia z kajaka nie do końca ogarniałem moją nową jednostkę – mimo braku wiatru, troszkę mnie kręciło i zniosło bliżej skarpy. Postanowiłem więc machnąć wzdłuż brzegu i poprowadzić gumę wzdłuż stoku, gdzieś koło 9 – 10 metra pod powierzchnią. Po którymś skoku przynęty, gdy znowu opadała w kierunku dna poczułem wyraźne szarpnięcie – żadne agresywne „pstryknięcie”, ale zdecydowanie dobrze wyczuwalne pociągnięcie. Zawsze łowię na stojąco i nie przywykłem do zacinania na siedząco, więc wyszło mi koślawo. Nastąpiła sekunda ciszy i po chwili poczułem pulsujący ciężar. Jest, pierwsza ryba na nowym łowisku! Krzyczę do Maćka, że coś zaciąłem ale nie walczy zaciekle, choć idzie spokojnie. Na dość delikatnym zestawie (przypon z fluorocarbonu o średnicy 0,25mm) nie spieszyłem się by zobaczyć rybę, ale hol i tak trwał niecałą minutę. Jakieś dwa metry pod powierzchnią zamajaczył mi kształt okonia, po czym zobaczyłem GO wyraźnie… W tym momencie prawie narżnąłem w portki…chociaż na siedząco byłoby to niezłym wyczynem… Wielkie, okrągłe cielsko, przepastny bebzon i piękne, szerokie czarne pasy na bokach. Opadła mi kopara, bo takiego potwora nie widziałem od wielu lat! Miałem ze sobą podbierak, który leżał spokojnie z tyłu kajaka, jednak nie wiedziałem jak mam go sięgnąć. Trochę zaplątałem się w siatkę, jednak po kilku sekundach ryba grzecznie wjechała do podbieraka. Była olbrzymia! Maciek wraz z przewodnikiem już do mnie dopływali, a ja z otwartą paszczą gapiłem się na to, co właśnie zapakowałem w podbierak. Kilka szybkich zdjęć i przyłożenie do miarki, która wskazuje równo 50cm. Przewodnik ocenia masę ryby na około 2,6kg!
To co wjechało do mojego podbieraka nie mieściło się w kategorii „okoń”…
Pierwsza ryba zacięta w toni jeziora gigantów. Ja już mam udany wyjazd.
Potwór wygląda monstrualnie, wręcz nienaturalnie. Dotykam brzucha tego monstrum i wyraźnie czuję jakieś twarde…coś. Okazuje się, że okonie w tej wodzie żerują na rakach i żrą je na potęgę. Duże garbusy powoli przemieszczają się tuż nad dnem i jak odkurzacze wciągają raki. Zostajemy jeszcze kilka minut w tym miejscu, jednak brań więcej nie ma i płyniemy na kolejną miejscówkę. Tam znowu nasz przewodnik stawia markery na dwunastym metrze i prosi, aby nie łowić za tą linią. Rzucamy w kierunku brzegu. Dno szybko opada do pięciu metrów, dalej znajdujemy kolejny spadek na 9 metrów, a potem mamy fajny, twardy blat z pojedynczymi zaczepami. Pierwsze branie mam po kilku minutach, w pierwszym opadzie. Szczerze mówiąc nawet nie zauważyłem, kiedy ryba zaatakowała gumę. Po prostu napiąłem plecionkę i ryba już była. Jest wyraźnie słabsza i walczy krócej, ale również spokojnie. Szybko ląduje w podbieraku i też jest wielka, ale nie tak jak poprzednia. Mierzy 48cm, ale waży „tylko” 1,5-1,6kg (nie mam i nie używam wagi, więc to pomiar „na oko” naszego przewodnika – który ma tu jednak olbrzymie doświadczenie w tym temacie). Maciek pstryka kilka fotek, chociaż według naszego hiszpańskiego opiekuna ta ryba to „normal size”… Opadły mi ręce – jak można nazywać półtorakilogramowego, spasionego okonia „normal size”???!!! Kilka minut później mam kolejne branie (tym razem na spadku na 9 metrów), jednak pudłuję zacięcie i ryba dostaje tylko po zębach. Płyniemy dalej.
Okoń, który wg naszego przewodnika jest „normal size’m”… Bez komentarza…
Następną miejscówką ma być górka, znajdująca się niemal na środku jeziora. Jej stoki opadają stromo na głębokość od 12 do 17 metrów (zależy z której strony podwodnego wzniesienia), ale szczyt znajduje się na 6 metrach i jest płaski, bardzo rozległy. Kilkanaście minut biczowania wody najróżniejszymi ripperami nie przynosi efektów, więc zakładam dziesięciocentymetrową „jaskółkę” w naturalnych barwach. Drugi czy trzeci rzut i mam mocne branie – zacinam trochę jak pipa, bo po pierwsze na siedząco nie umiem inaczej, a po drugie…cienki fluorocarbon. Tym razem ryba jest jeszcze większa i oczami wyobraźni widzę okonisko o masie ponad 3 kilogramów. Wiem, że takie tu są, widziałem zdjęcia! Drapieżnik trzyma się blisko dna i nie odjeżdża na hamulcu więc upewniam się coraz bardziej, że to wielki okoń. Po dwóch minutach bardzo spokojnego holu wynurza się przy burcie kajaku piękny sandacz, pod 70 cm! Ładuję go szybko do podbieraka i nawet nie jestem zdziwiony – sandaczowa „jaskółka”, to i ryba odpowiednia. Maciek tym razem jest zniecierpliwiony, bo nie miał jeszcze nawet brania i znowu musi robić za fotografa. Ja jestem o niego spokojny, bo jak ktoś umie łowić i jest wytrwały (a Jemu nie można tych dwóch cech ująć…), to swoje złowi zawsze. Tak też się stało. Do końca dnia poznajemy jeszcze trzy miejscówki i w każdej coś się dzieje. Ja kończę dzień z pięcioma okoniami (najmniejszy 48cm, największy 52cm!) i dwoma sandaczami, Maciek ma na koncie cztery piękne okonie, a nasz przewodnik pięć podobnych potworów i sandacza „sześćdziesiątaka”.
Przez chwilę miałem nadzieję, że to wielki okoń…
…ale taki sandacz też mnie bardzo cieszy.
Kolejny „normal size” czyli dobre 47cm jak nie lepiej.
Maciek też nie próżnuje i zalicza grubasa.
Drugiego dnia wypływamy z Maćkiem we dwóch. Postanawiamy iść na łatwiznę i ponownie oklepać wczorajsze miejscówki. Nie idzie jednak łatwo, bowiem przez cały dzień łowimy łącznie tylko trzy okonie, ale znowu potężne. Największy przyłożony do miarki miał 51cm, a najmniejszy 47cm i każdy z nich był odpowiednio gruby.
Po spłynięciu do brzegu nasz miejscowy kolega mówi, że w tym okresie łowi się przeciętnie 1-3 ryby dziennie na osobę (czyli jesteśmy „w celu”), jednak za każdym razem są to bardzo grube rybska. Okoni małych nie łowi się tu wcale w tym okresie, gdzieś znikają. Szczerze mówiąc pierwszy dzień nas rozpieścił i liczyliśmy na więcej emocji. Drapieżniki nie są aktywne ze względu na pogodę. Najlepsze warunki to wiatr i pochmurne niebo, a tymczasem my – a jakże! – mamy flautę i pełną lampę, piekielne słońce. Po dwóch dniach dryfowania w kajaku moja glaca jest spalona, kulfon czerwony i czuję, że lada dzień zacznę zrzucać skórę z dyńki. Co prawda nad ranem są przymrozki, jednak w ciągu dnia słońce świeci z pełna mocą. Nawet miejscowi są zaskoczeni, bo to jednak luty i u nich też powinna być zima.
Trzeci dzień naszej wyprawy okazał się jeszcze trudniejszy. Postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda druga część jeziora i ruszyliśmy w nieznane. Bajoro jest piękne, urocze, a ciekawych miejscówek jest tak wiele, że nie starczy pełen rok, aby wszystkie poznać i obłowić – tym bardziej pedałując kajakiem.
Gotowi do wypłynięcia.
Luty, a my trafiliśmy taką piękną pogodę. Glaca opalona.
Woda w jeziorze jest czyściutka choć nasz przewodnik twierdzi, że jest odrobinę zmącona po deszczach.
Piękna, słoneczna pogoda i brak wiatru to nie najlepsza pogoda na drapieżniki, ale co jakiś czas udaje się coś zaciąć i za każdym razem jest grubo.
Tu chyba naprawdę nie ma małych okoni…
Obiecujące stoki z zaczepami i muszlami małży są niemal wszędzie, a sąsiadują z nimi rozległe blaty. Co jakiś czas echosonda rysuje podwodne górki, znajdujemy też zatopione drzewa. Mimo to, nie znajdujemy ryb. Maćkowi spada podczas holu jeden okoń, ja aż do późnego popołudnia jestem bez kontaktu. W końcu znajduję kamienny cypel, a jak wiadomo „co nad wodą, to i pod wodą”. Twardy cypel wżyna się głęboko w jezioro, a jego stoki opadają z 6 na 12 metrów. Coś mi podpowiada, że na szczycie tego cypla musi coś czatować i już w pierwszym dryfie zacinam okonia – ryba dzielnie walczy, jest jakby silniejsza od swoich pobratymców, które łowiliśmy w drugiej części zbiornika. Patrzę na echo i woda jest tu cieplejsza aż o dwa stopnie! Maciek robi fotki i w następnym dryfie zacinam kolejną rybę – tym razem słyszę już głośne przekleństwo. Tak to już jest, jak do jednego uśmiecha się szczęście, a drugiego prześladuje pech. Maciek znowu podpływa, robi mi kilka zdjęć po czym rzuca trochę z uśmiechem, trochę z bezsilnością „a teraz proszę się pierdolić w podarte kalesony” (cytat!!!). I odpływa. Przykładam rybę do miarki, chociaż na kajaku nie jest to łatwe – i wychodzi równe 53cm, a po chwili 54cm. I znowu 53, i znowu 54 – buja w tym kajaku… Kurcze, moja nowa życiówka! Dzień wcześniej dwukrotnie wyrównałem swój rekord sprzed kilku ładnych lat, a teraz poprawiłem go 1cm, a być może 2cm! Przez następną godzinę solidnie opukujemy cypel najróżniejszymi przynętami, jednak nic już się nie dzieje. Do końca dnia nie mamy już kontaktu z rybami i ta trzecia dniówka była zdecydowanie najsłabsza (jeśli chodzi o ilość, bo na jakość narzekać nie mogę).
Chwila odpoczynku – na kajaku też się da!
Kontrola miejscowej „straży rybackiej”. Takie sytuacje są tu bardzo częste i zdarzają się naprawdę regularnie.
No to łowimy dalej.
Tego dnia musieliśmy sobie ryby solidnie wypracować.
Moja życiówka, coś pomiędzy 53, a 54cm. Przewodnik ocenił tę rybę na ponad 2,8kg… Miazga…
Ostatni dzień naszej wyprawy i znowu mamy całkowicie bezchmurne niebo i flautę. Zdążyłem się już przyzwyczaić do kajaka i podejmuję nawet pierwsze próby łowienia na stojąco. Nie czuję się już niepewnie i bez problemu mogę się ubierać czy rozbierać, sięgać po plecak z tyłu czy ustawiać się na miejscówce.
Muszę przyznać, że z kajaka da się łowić i nie jest tak źle, jak sobie początkowo wymyśliłem. Obstawiam, że podczas wiatru i fal byłoby trudniej, ale my mieliśmy cztery dni bezwietrznej pogody. Da się pływać, da się łowić, da się nawet zmieniać pozycję i jak tyłek zdrętwieje (chociaż fotele są naprawdę zaskakująco wygodne), to można przerzucać ciężar ciała z jednego półdupka na drugi.
Jednak odlać się z tego ustrojstwa to jest dopiero sztuka! Możliwości są dwie, stosowałem obie. Pierwsza i łatwiejsza, choć wymagająca więcej zachodu jest taka, że płyniemy do brzegu i wystawiamy fajkę pod drzewem, tradycyjnie. Druga jest szybsza, bo nie trzeba spływać do brzegu, jednak trzeba wstać i umieć zachować równowagę. Lejemy przez burtę. Tu jednak pojawia się pewien problem, bowiem większość „materiału” wysikujemy pod ciśnieniem poza kajak, ale jakaś końcówka, gdy ciśnienie jest już na wykończeniu ląduje wewnątrz kajaka. Pod stopami mamy dziury, więc to szybko spływa poza kajak, jednak świadomość że napompowaliśmy sobie w jednostkę pływającą zostaje z nami na długie minuty. Być może inaczej jest w wypadku szczęściarzy dysponujących „półmetrową lagą”, której koniec można po prostu wywalić za burtę, ale ja do nich nie należę…
Jeśli chodzi o „dwójkę” to nie wyobrażam sobie odwalać takie akrobacje na kajaku i tu już chyba spłynięcie do brzegu jest koniecznością.
Wyobrażacie sobie sikać z czegoś takiego? A jednak można…
Pierwsze dwie bankówki zaliczamy na zero. Zapowiada się powtórka z wczoraj, czyli dużo pływania, mało holowania. Dopiero gdy udaje się nam znaleźć górkę, którą pokazał nam pierwszego dnia przewodnik, coś się zaczyna dziać. Na jej szczycie zacinam okonia i jest to najmniejsza ryba naszej wyprawy – na oko jakieś 36-38 centymetrów, choć też fajnie spasiona ryba. Nawet nie robimy zdjęć, bo na tym jeziorze nie jest to nawet „baby perch” (tak nazwał jedną z ryb nasz przewodnik, choć ta miała 42cm i ważyła około kilograma!). Przez następne minuty nic się nie dzieje, więc ja postanawiam płynąć dalej, a Maciek zostaje. Gdyby coś się działo, mamy się zdzwaniać.
Dopływam do kolejnego miejsca, gdzie dno jest bardzo poszarpane i jest tam sporo skał. Pierwszego dnia mieliśmy tu najlepsze wyniki. W kilku rzutach mam mocne branie, jednak ryba szybko spada – była „ciężka” więc obstawiam, że to sandacz. W ciągu kolejnych 30 minut wyciągam okonia „normal size” i dwa sandacze po około 60cm. Dzwonię po Maćka i okazuje się, że on też złowił swoje – dwa całkiem niezłe okonie! Płynie jednak do mnie i już do końca dnia łowimy razem. To było najlepsze popołudnie z całego wyjazdu. Maciek dzień kończy siedmioma okoniami (największy 50cm), a ja czterema (w tym jeden 51cm) i dwoma sandaczami. Mieliśmy jeszcze trochę brań i kilka spadów.
Siedząc w kajaku, ciężko jest dokładnie zmierzyć złowioną rybę…
…tym bardziej wtedy, gdy ryba jest szersza od naszej jednostki.
Okonie pod wieczór zaczęły naprawdę fajnie współpracować.
Maciek złowił kilka wielkich okoni na małego twisterka z dwoma ogonami.
I kolejny grubas.
Tak grubych okoni nie widziałem nigdy i nigdzie. Dotykając brzucha tych ryb słychać, jak w środku chrzęszczą skorupy raków…
Niewyobrażalne potwory…
Trzeba trochę popływać i poszukać odpowiednich miejscówek, bowiem większość dna wygląda właśnie tak – płasko, nudno, bez szans na ryby.
Gdy słońce powoli zbliżało się do horyzontu, na spadku z 5 na 7 metrów mam mocne, choć „spokojne” branie. Ryba przydzwoniła w dwuogonowego twistera na główce o masie około 4 gramów (około, bo spiłowałem trochę główkę pięciogramową, gdyż chciałem łowić jeszcze wolniej). Od razu wiedziałem, że to ładny sandacz. Dał się podholować pod kajak i cały czas szedł przy dnie, jednak gdy chciałem podnieść zeda do powierzchni, ryba mnie minęła i popłynęła sobie dalej. Sandacz zaczął rosnąć w moich oczach… Co prawda sprzęt nie za mocny, jednak nie żaden „ultralajcik”, a tymczasem zed krąży sobie gdzieś pod kajakiem i nie mogę go dźwignąć do powierzchni. Gdy tylko próbuję to zrobić, odpływa spokojnie na kilka metrów. Czuję też mocne potrząsanie łbem i wiem już, że to na pewno nie potężny karp „kapotnik” – bo i to przeszło mi przez myśl. Zaczynamy się zastanawiać z Maćkiem czy to przypadkiem nie brzana, bo po pierwsze są tu ponoć okazy nawet ośmiokilogramowe, a po drugie taki twister z dwoma ogonami ma imitować raka, a brzany je uwielbiają… Ja jednak coraz bardziej jestem przekonany, że mam na kiju życiowego sandacza i zaczynam się stresować – choć na rybach raczej mi się to już nie zdarza. Jednak życiowy sandacz to nie w kij pierdział więc widzę, że zaczynają mi się telepać kolana. Nie podejrzewam szczupaka, bo powinien już dawno obciąć przypon z fluorocarbonu (a czuję, jak przypon zaczepia o zęby – więc sandacz na bank!), nie ma też długich i szybkich odjazdów. Gdy ryba pokazuje się na powierzchni, tym razem ja klnę. Mój życiowy sandacz okazuje się metrowym i bardzo grubym szczupakiem. Wiem, piękna ryba i naprawdę się cieszę, że ją złowiłem, jednak w tym momencie „straciłem” życiówkę sandacza, którą holowałem przez dobre 10 minut… Nie wiem jak podebrać takie rybsko z kajaka, jednak pięknie wjeżdża w podbierak już za pierwszym podejściem. Przynęta tkwi głęboko w czeluści piekielnej paszczy, a cienki fluorocarbon zahaczony jest w kąciku, w samych „nożyczkach” – dlatego ryba go nie przecięła. Próbujemy fotografować esoxa, jednak nie mamy doświadczenia z takimi rybami na kajakach – fotki wychodzą świetne, jednak ja podczas wyhaczania szczupaka dostanę zębulcami po paluchu i mam przymusową przerwę w łowieniu. Zakrwawiłem siebie, kajak, wędkę, podbierak, echosondę…wszystko dookoła. Biała plecionka na moim kołowrotku jest teraz bladoczerwona, a ja oczywiście nie mam żadnych plastrów (w końcu pojechaliśmy na okonie, a nie szczupaki!), żeby zatamować krwotok. To była moja ostatnia ryba na tym wyjeździe, przysłowiowa wisienka na torcie…
Okoniowy przyłów na plecionce 0,08mm i przyponie z fluorocarbonu o średnicy 0,25mm. Cud, że tego nie przegryzł.
Przyponu nie przegryzł, ale chciał przegryźć mi aortę szyjną…
Zaraz po tym jak złowiłem szczupaka musiałem tamować krwawienie, a w tym czasie Maciek zaszalał z okoniami.
Kolejne okonisko.
Nawet wyhaczanie złowionej ryby jest niezłą zabawą – tym bardziej w kajaku!
To jezioro jest perełką na naszym kontynencie, bowiem nie znam żadnej innej wody, w której można łowić tej wielkości okonie seryjnie. Ktoś pomyśli, że takie ryby pływają przecież w Holandii i w niektórych Szwedzkich jeziorach – owszem, to prawda. Tam też łowi się okoniska podobnej długości, lecz po pierwsze nie tak spasionych (w Hiszpanii te ryby maja lepsze przyrosty ze względu na cieplejszą wodę oraz dietę rakową), a po drugie nie tak często. Magiczna 50ka jest na miarce raz na jakiś czas, a na opisywanym jeziorze nie jest żadnym wyczynem. Tu ryba powyżej 55cm dopiero robi wrażenie. Więc…. wracam w listopadzie.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze