Kenia / Malindi 2018

Po zeszłorocznej, marcowej wyprawie do Kenii wiedziałem, że mam po co wracać. Ponoć jesień to najlepszy okres na złowienie żaglicy, a w dodatku można spróbować zapolować na rekina. Doskonale biorą też pozostałe gatunki ryb i na pewno nie będzie temperatur takich, jak w Polsce w listopadzie. Cóż więc było robić…?

Tym razem nie planowaliśmy safari. Od razu po wylądowaniu w Nairobi (lot z Paryża, aż osiem i pół godziny) nadaliśmy bagaże do Malindi. Od razu też przypomniałem sobie, że jesteśmy już w Afryce. Przemiły Pan siedzący w okienku z napisem „Tourist Information” po zerknięciu na nasze bilety na lot Kenijskimi liniami lotniczymi skierował nas na terminal D1. Po kilkuminutowym spacerze z tobołami, inny przemiły Pan pilnujący wejścia na ten terminal, zerkając na nasze bilety skierował nas jeszcze gdzie indziej, a panowie z ochrony (uzbrojeni w olbrzymie karabiny maszynowe… – wiadomo, Afryka) kazali nam wsiąść do autobusu, który zawiózł nas jeszcze zupełnie gdzie indziej – na terminal 2. Tak właśnie zaczęła się nasza Kenijska przygoda…
Po wylądowaniu w Malindi od razu pojechaliśmy do hotelu, ponieważ 24 godzinna podróż każdemu dała popalić. Ja padłem na łóżko i obudziłem się dopiero wieczorem.

Podczas lotu mogliśmy na bieżąco obserwować trasę naszego samolotu. Jakby nie patrzeć, to przelecieliśmy kawał świata.

Kenijskie linie lotnicze i….chyba instrukcja obsługi – nie wiem jednak czy fotela, czy drzwi ewakuacyjnych czy innego ustrojstwa. Chyba trzeba zacząć uczyć się języka Suahili…

Wypływając na ocean zawsze trzeba mieć plan. Kapitan musi dokładnie wiedzieć jakich ryb ma szukać, ponieważ od tego często zależy kierunek rejsu. Pierwszego dnia postanowiliśmy złowić „cokolwiek”, co w okolicach Malindi oznacza przeważnie mahi-mahi, barrakudy, kingfishe, wahoo, bonito i przy odrobinie szczęścia inne gatunki. Można liczyć na żaglice, a jeśli szczęście naprawdę dopisze, możemy dostać szanse na spotkanie z marlinem (czarnym, błękitnym lub striped).
O godzinie 6:30 rano pod hotelem czekała na nas taksówka, którą od razu pojechaliśmy w kierunku plaży. Tam już przygotowana była niewielka łódka, która dowozi wędkarzy na pokład dużych, trollingowych łodzi. Jeszcze przed godziną 7 wdychając spaliny dwóch, wysłużonych silników diesla patrzyliśmy na oddalający się brzeg…

Plaża w Malindi. W oddali czekają na nas zacumowane duże łodzie trollingowe.

Od brzegu odbijamy na niewielkich łódeczkach, które transportują nas na pokład większych jednostek.

Oddalający się brzeg Malindi. Szczerze mówiąc, to trochę podziwiam odwagę miejscowych rybaków, którzy takimi łódeczkami wypływają na otwarty ocean.

Wędki rozstawione. Teraz czekamy na pierwsze brania.

Zanim cokolwiek złowiliśmy, na równe nogi zerwały nas krzyki kapitana. Abudi (bo tak miał na imię) darł się ile sił w gardle, ponieważ przed nami nad powierzchnię wody wyskoczył…olbrzymi rekin wielorybi! Ależ widok! Potężne zwierzę skakało wysoko aż osiem razy, tworząc przy okazji niemałe fale.
Tine, która pływała tego dnia z nami zerknęła w swoje notatki i powiedziała, że brania przeważnie zaczynają się o godzinie 9 rano. Pomyliła się o 15 minut… Kapitan, siedzący na górnym pokładzie zaczął się wydzierać w niebogłosy. Marcin, który tego dnia miał zacinać jako pierwszy skoczył do wyginającej się wędki i zaciął energicznie. Dwóch członków załogi już stało koło niego i zwijało najbliższe zestawy. Kilkanaście metrów za rufą łodzi zobaczyliśmy wyskakującą z wody piękną, żółtozielono rybę – mahi mahi! Ponadmetrowa koryfena dwa razy odjechała parę metrów, kilka razy skoczyła i po chwili była przy burcie. Krótka szamotanina i wylądowała na pokładzie naszej łódki.


Muszę napisać kilka słów o podbieraniu ryby i prezentacji do zdjęcia…
Jesteśmy przyzwyczajeni do dyskusji o „catch&release” i coraz częściej osoby, które zabrały złowioną rybę są wyszydzane na portalach społecznościowych czy forach hobbystycznych. Pomijam w tej chwili to, czy jest to słuszne czy nie – to temat na zupełnie inny wpis. Jednak w Kenii i wielu innych krajach podejście do tematu „no kill” jest…zupełnie inne niż u nas. Zacięta ryba podbierana jest osęką i nie jest to tu niczym dziwnym. Złowione przez wędkarzy ryby są sprzedawane na lądzie, a jakaś część z nich zostaje dla załogi, na obiad. Tu zabija się ryby po to, aby mieć co jeść, aby przeżyć. Zdecydowana większość gatunków po złowieniu ląduje w pojemniku z lodem, a potem na stole, w przysłowiowej murzyńskiej chacie. Wyjątkiem są żaglice, marliny oraz GT, które kapitan i załoga z dużą ostrożnością starają się wypuścić, choć nie zawsze się to udaje. Nie wiem czy dotyczy to również rekinów, ponieważ żadnego nie złowiliśmy.
Jeśli ktoś z Was chciałby obfotografować się ze złowioną mahi-mahi lub inna barrakudą, a następnie zwrócić jej wolność – możecie o tym zapomnieć! Te ryby mają taką siłę i dynamikę, że nawet jeśli macie prawdziwe imadło w rękach, nie dacie rady ich utrzymać! Nawet niewielka mahi-mahi jednym szarpnięciem wyrwie się Wam z objęć, a średniej wielkości koryfena potrafi nieźle narozrabiać na pokładzie – poczynając od solidnych siniaków, a na wybitych zębach czy nawet złamanych kończynach kończąc. Z tymi rybami nie ma żartów! Z kolei wahoo czy kingfish, nie wspominając o barrakudzie mają tak ostre zęby, że załoga nie pozwoli Wam wziąć do ręki żywej ryby. Jedno kłapnięcie paszczą i nierozważny wędkarz traci palce. Niestety ale prawda jest taka, że zanim zrobicie sobie zdjęcie z taką rybą, załoga pozbawi ją życia. A potem zje ze smakiem…

Koniec holu sporej wahoo. Za każdym razem kończy się podebraniem osęką.

Standard podczas wypraw big-game…

Zanim Marcin zdążył odpiąć pas, kolejna wędka wygina się w pałąk. Tym razem moja kolej, zrywam się więc do kija i po sekundzie widzę wyskakującą w oddali kolejną koryfenę. Kilka minut holu i mam na pokładzie swoją pierwszą w tym sezonie mahi-mahi. W następnej minucie Tine zacina i holuje kolejną rybę, również żółtozieloną mahi-mahi.

Zaczęło się szaleństwo z mahi-mahi i brania następują jedno po drugim. Piękne i waleczne rybska!

Każdy z nas zalicza po dwie niemałe koryfeny. Łapy zaczynają boleć!

Tego dnia zacinamy siedem koryfen i każda jest spora. Są zdecydowanie większe niż te, które łowiliśmy w marcu 2017 jednak nie mam pojęcia, czy to ze względu na odmienne pory roku, czy jest to po prostu przypadek.
Ryby brały w dwóch „turach” – cztery sztuki zacięliśmy około godziny 9 rano, a potem po dwóch godzinach przestoju, w ciągu kolejnej godziny wyholowaliśmy jeszcze trzy mahi-mahi i dołowiłem fajne bonito.


Mieszkańcy Kenii dzielą bonito na dwa rodzaje. Małe bonito jest po prostu….bonito, jednak duże egzemplarze tego gatunku nazywane są przez miejscowych „kaua-kaua”. Nie mam pojęcia gdzie jest granica pomiędzy małym, a dużym bonito, ale złowiona przeze mnie ryba została określona jako „kaua-kaua”.

„Kaua-kaua”, czyli duże bonito.

Od 11ej nic się nie działo. Zacząłem przypominać sobie, jak bardzo nudnym zajęciem jest trolling… Naprawdę nie umiem spać na rybach, a tym razem – mimo, iż zmęczony nie byłem, po prostu mi się na chwilę kimnęło. Nasza załoga co jakiś czas sprawdzała przynęty i zmieniała je na inne, jednak kompletnie nic się nie działo. Koło południa z letargu wyrwały nas krzyki kapitana, który darł się w niebogłosy, bowiem zobaczył płynącą za przynętą żaglicę. Kapitan, siedzący na górnym pokładzie bardzo często jest w stanie dostrzec żaglicę lub marlina, który płynie za przynętą. Widzi zdecydowanie więcej niż my, siedzący niżej. W pewnym momencie jedna z wędek mocno się wygięła, a potężny kołowrotek zaczął oddawać żyłkę. Tym razem miała zacinać Tine, jednak zanim doskoczyła do gnącego się kija, kapitan sam chciał dociąć rybę. Gwałtownie przyspieszył łodzią, aby hak pewnie wbił się w długi nochal żaglicy, jednak hamulec był chyba zbyt mocno dokręcony, bowiem w tym momencie pękł mocny przypon skręcony ze stalowej linki…
Przez ostatnie dwie godziny pływaliśmy po najbliższej okolicy. Kapitan był przekonany, iż jeśli była tu jedna żaglica to są duże szanse na to, że w pobliżu kręcą się kolejne. Przez dwie godziny nic się nie działo i znowu zacząłem sobie uświadamiać, jak bardzo „pasjonujący” jest trolling…

Przynęty na miejscowe ryby. Połączenie silikonowych „ośmiorniczek”, z metalowymi i plastikowymi „główkami” oraz kawałkami mięsa, wyciętymi z brzuchów ryb – wszystko to owinięte nicią na zestawie skręconym ze stalowej linki i dwóch dużych haków.

Nie znam nazwy tego ustrojstwa, ale ja nazywam to „chlapaczami”. Specjalne drewniane „rybki”, które ciągnięte za łodzią specyficznie chlapią po powierzchni wody, zwracając tym samym uwagę drapieżników.

Tak wygląda „chlapacz” w bliska.

Łowienie mieliśmy zakończyć około godziny 16ej i zanosiło się na „średni” dzień. Siedem mahi-mahi oraz jedno bonito to nie jest wynik, po który jeździ się do Kenii. Jednak to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to tylko ryby, to tylko wędkarstwo i nawet w najlepszym miejscu na świecie, z najlepszym kapitanem można nie połowić.
Dziesięć minut przed końcem łowienia kapitan rozkazał załodze zmienić przynęty na świeże. Dosłownie na dwie minuty przed końcem łowienia stało się coś, czego nie spodziewałbym się nigdy, przenigdy. Nagle, znikąd, na raz….na wędkach zameldowało się aż pięć żaglic! W jednym momencie, w jednej sekundzie wygięło się aż pięć z siedmiu wędek! I oczywiście w jednej sekundzie wszystkie siedem zestawów porządnie się splątało, ponieważ wszystkie żaglice nie dość, że zaczęły walczyć jak opętane uciekając na boki, to w dodatku przeskakiwały siebie nawzajem. Marcinowi pierwsza ryba spadła krótko po zacięciu, ale już po chwili trzymał wędkę z drugą żaglicą na haku. Tine też zgubiła pierwszą rybę (pękła żyłka podczas wyskoku), ale już trzymała w rękach kij z kolejną rybą na końcu. Moje rybsko dobrze się wcięło i po pięciu minutach walki z poplątanymi zestawami oraz kolejnych pięciu walki z rybą, załoga podbiera moją żaglicę. Jeden z chłopaków pewnym chwytem łapie rybę za dziób i stara się ją wyhaczyć w wodzie, jednak kapitan z góry krzyczy, żeby wciągać ją na pokład bo zdechnie. Nie mam pojęcia skąd taki wniosek, ale ryba ląduje w łodzi… Po dwóch minutach Tine doholowuje do burty swoją żaglicę – załoga pyta się czy wciągać ją na pokład, czy odhaczyć w wodzie. Skoro mamy już jedną rybę na pokładzie, prosimy ich o wyhaczenie żaglicy bez odwiedzin na pokładzie i ryba po chwili odpływa w głębiny. Tymczasem Marcin wciąż walczy ze swoją zdobyczą. Ta wędka była wypuszczona najdalej, a w dodatku rybsko ma naprawdę sporo siły i kapitan musi „wrzucić wsteczny”, aby pomóc Marcinowi w wysiłku. Tej ryby również nie wciągamy na pokład, aby niepotrzebnie jej nie męczyć. Wszystkie wyholowane żaglice są podobnych rozmiarów, każdy z nas wyholował szczęśliwie swoją rybę, więc postanawiamy zrobić sobie zdjęcia tylko z jedną rybą, która (naprawdę nie wiem czemu…) nie przeżyła holu. Zdjęcia zdjęciami, ale nie mogą być cenniejsze niż życie – obie ryby odpływają bezpiecznie…

Moja pierwsza w życiu żaglica i od razu nie mała. Miarka wskazała dokładnie 225cm!

Skoro ryba została uśmiercona, robimy sobie z nią dłuższą sesję zdjęciową.

Kolejny raz życie mi udowadnia, że zawsze trzeba walczyć do końca i nigdy nie wolno się poddawać. Gdyby to zależało ode mnie lub Marcina, to wrócilibyśmy do brzegu już godzinę temu. Ryby nie współpracowały, nic się nie działo, przysypialiśmy z nudów – kapitan jednak nie odpuścił i wierzył w sukces do ostatnich minut. Tylko dzięki niemu ja i Marcin złowiliśmy swoje pierwsze żaglice w życiu. Tine ma ich na rozkładzie wiele, bardzo wiele…
Nasi koledzy z drugiej łódki nie mieli tyle szczęścia co my – każdy z nich złowił po dwie ryby: mieli pięć mahi-mahi oraz jednego kingfisha.


Na łódkach, którymi pływaliśmy w Malindi jest możliwość zjedzenia złowionej ryby. Załoga szybko filetuje jedną z ryb, po czym wyciąga z czeluści kabiny wielką butlę z gazem, patelnie, olei i przyprawy. Kilkanaście minut roboty i mamy na talerzach pyszną i świeżą rybę.
Jeśli będziecie mieli okazję, szczególnie polecam mahi-mahi. Ponoć jest to jedna z najsmaczniejszych ryb na świecie i muszę przyznać, że rzeczywiście jest pyszna. Z mieszanką miejscowych przypraw oraz papryczkami piri-piri naprawdę robi rozpierduchę w kubkach smakowych! Próbowaliśmy także barrakudę i ku mojemu zaskoczeniu, również była niezła (choć słyszałem odmienne opinie o tej rybie). Najsłabszy w smaku był kingfish, choć osobiście uważam, że również wart jest spróbowania – pod warunkiem, że nie uda się złowić mahi-mahi.

Szybkie filetowanie maczetą złowionej ryby. Nie da się kupić tak świeżej ryby.

Gotowe danie. Kawałki mahi-mahi z ziemniakami, papryczkami piri-piri i miejscowymi przyprawami.

Drugi dzień zaczął się ciekawiej, choć skończył zdecydowanie słabiej.
Dosłownie 10 minut po rozpoczęciu trollingowania, Tine (bo dziś ona jako pierwsza zacinała) łowi metrową barrakudę. Ryba zaatakowała czerwonobiałego woblera około 12 metrów pod powierzchnią wody. Przez dwie godziny kręcimy się w okolicy, gdzie wczoraj złowiliśmy żaglice ale nie mamy więcej brań.
Na dziś plan był taki, aby pół dnia trollingować, a drugie pół dnia spróbować łowić na jigi (speed jigging lub tradycyjnie, po naszemu – dorsz jigging w pobliżu dna) oraz zaliczyć łowienie na grunt, czyli bottomfishing.
Abudi wpływa w miejsce, gdzie wg niego powinna być płaska rafa na dnie. Łowimy na zmianę, ponieważ na pokładzie łódki jest nas czwórka, a wędki mamy tylko dwie. Na jigi nie łowimy nic, chociaż ja zaliczam dwa brania – ryb jednak nie udaje się zaciąć.
Następnie załoga wiąże zestawy ze sporym ciężarkiem i trzema hakami na końcu, a przynętą są kawałki kalmarów. Najpierw Tine łowi jakiegoś dziwoląga, ale ryba nie jest duża. Po kilkunastu minutach Marcin zalicza „trypleta” – trzy ryby, na trzech hakach. Dwie są niewielkie, trzecia też nie za duża jednak jest to grouper. Śliczna, brązowa rybka, która niestety wyholowana z dużej głębokości nie nadaje się do wypuszczenia.

Robert prezentuje barrakudę złowioną przez Tine. Fajna, ale bardzo niebezpieczna ryba.

Niewielki grouper złowiony przez Marcina. Ryba wyholowana została z dużej głębokości i niestety nie nadaje się do wypuszczenia.

Ja również wyciągam jakiegoś czerwonego dziwoląga i nie mam pojęcia cóż to za dziwadło i jak się zwie…
Kalmary na hakach też nie robią furory wśród ryb, postanawiamy więc wrócić do pasjonującego trollingu. Tu przynajmniej trafiają się większe ryby. I jak na złość po pewnym czasie Marcin łowi niewielkie bonito, a gdy na mnie przychodzi kolej….nie ma więcej brań już do końca dnia.
Chłopaki na drugiej łódce również nie porządzili, chociaż i tak było lepiej niż u nas. Wyholowali dwie mahi-mahi i barrakudę, mieli też dwa spudłowane brania żaglic.

Trzeciego dnia zostałem sam w Malindi, a chłopaki wraz z żonami pojechali na safari. Półtora roku temu zwiedzanie parku narodowego wyrwało mnie z kapci, jednak tym razem postanowiłem nie wydawać pieniędzy na coś, co już widziałem i wciąż dobrze pamiętam, a w zamian za to poszwędać się po okolicy. Malindi ponoć jest raczej bezpiecznym miejscem, przynajmniej za dnia. Pod osłoną ciemności turystom odradzane są romantyczne spacery na plaży (tam często toczy się nocne życie towarzyskie), ale też chodzenie po ulicach. Raczej nic się nie stanie, ale zawsze jest szansa, że zostaniemy okradzeni, więc po ciemku lepiej losu nie kusić. Z drugiej jednak strony to samo może nas spotkać w każdym mieście na świecie, również w Polsce.
Za dnia warto pospacerować po mieście (heh – „mieście”…), aby poczuć klimat Malindi. Na pewno polecam odwiedzić miejscowy bazar z pamiątkami, chociaż musimy być przygotowani na to, iż nie wyjdziemy stamtąd po 10 minutach. Na terenie owego bazaru jest ponoć ponad 200 stoisk z pamiątkami i chociaż nie przepadam za łażeniem po sklepach, to to miejsce polecam szczególnie! Kenijscy rękodzielnicy to wspaniali artyści i dowód znajdziemy niemal na każdym kroku.

Bazar z pamiątkami. Będąc w Malindi to miejsce po prostu trzeba odwiedzić choć warto zarezerwować sobie 2-3 godziny na zwiedzenie wszystkich sklepików.

Znajdziemy tu masę rzeczy wykonanych „pod turystów”, jednak bez problemu dokopiemy się również do naprawdę wspaniałych staroci.

Miejscowi rzeźbiarze naprawdę są artystami.

Pięknie rzeźbione maski oraz figurki zwierząt, ręcznie robiona biżuteria, wspaniałe obrazy malowane na kawałkach materiału i wiele, wiele innych. Czacha dymi i stajemy przed poważnym dylematem, co kupić, co przywieźć, jaką pamiątkę zabrać do domu. Wśród lśniących cudów znajdziemy bardzo stare maski i figurki, które miejscowi określają jako „antic”. Jak na swoją rzeczywistą wartość kulturową, można kupić je za naprawdę śmieszne kwoty, chociaż podejrzewam, że odprawa na lotnisku nie zawsze zakończy się powodzeniem…


Malindi to Kenia, Kenia to Afryka. Musimy liczyć się z tym, że będziemy zaczepiani przez miejscowych i czasem bywają odrobinę nachalni – ale nie niebezpieczni czy niegrzeczni. Usilnie namawiają do kupienia czegoś, do wejścia do sklepu lub bardzo chcą Was gdzieś podwieźć, coś pokazać. Oczywiście wszędzie usłyszycie nieśmiertelne „I have a good price for you my friend”. Oczywiście owe „good price” wyjątkowe jest o tyle, że przeważnie spokojnie da się stargować połowę z proponowanej kwoty. Miejscowi handlarze umieją doskonale liczyć i mimo, iż przelicznik euro w stosunku do szylinga kenijskiego wynosi 1:100 (czyli jedno euro warte jest 100 szylingów kenijskich), to bez problemu ich zdaniem 2500 szylingów to 40 euro. A jeśli nie macie euro, to „bezbłędnie” przeliczą Wam na dolary i wyjdzie im 80 dolarów USA! Zanim wyciągniecie kasę, na spokojnie policzcie, a potem się potargujcie. Miejscowi bardzo to lubią i mają nadzieję, że nie tylko zarobią, ale też spędzą jakiś czas na targowaniu ceny.

Szylingi Kenijskie. Przed odwiedzeniem targowiska koniecznie powinniśmy znać ich wartość w stosunku do euro i dolara, aby nie dać się odrobinkę…naciągnąć.

Jeśli w alejce w której się znaleźliście jest np. 20 sklepików bądźcie przygotowani, że do każdego będziecie musieli zajrzeć, a najlepiej wejść. Nawet jeśli nic nie zamierzacie kupić, w dobrym tonie jest wejść do środka – miejscowi uważają, że gdy przekroczycie próg sklepu, przyniesie to szczęście właścicielowi. Moim zdaniem, jeśli już tu trafiliście powinniście to zrobić tym bardziej, że sprzedawcy są bardzo mili i powinniśmy odpowiadać im tym samym: przywitać się, pozachwycać się ich towarem (nawet, jeśli to samo widzieliście w dziesięciu poprzednich sklepikach), grzecznie podziękować i powiedzieć, że musicie pomyśleć i że być może wrócicie następnego dnia. Tylko nie obiecujcie nic kupić, bo następnego dnia bez problemu wyłowią Was spośród innych turystów i doskonale będą pamiętać, co obiecaliście! Na pewno też zapytają skąd jesteście i po tym jak sami się przedstawią, będą pytali o Wasze imiona. Zanim jednak wyjmiecie pieniądze, dobrze się zastanówcie nad tym co kupujecie i troszkę się potargujcie. Bazar to miejsce, które zdecydowanie polecam odwiedzić!
Wpadłem na pomysł, aby mimo obaw i ostrzeżeń, spróbować lokalnego jedzenia. Gdy jednak zobaczyłem małe miejscowe sklepiki, aptekę oraz sklep rybny oraz to, w jaki sposób przechowywane są tam produkty spożywcze (nawet te szczelnie zapakowane), od razu wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł. Jestem pewien, że przez następnych kilka dni nie zszedłbym z porcelanowego skutera – a gdzie dopiero płynąć na ryby na ocean! Nawet redbulle kupione w niezłym hotelu, były wymazane w maśle i cholera wie w czym jeszcze! Ostatecznie wszedłem do nieźle wyglądającej restauracji o nazwie Osteria z zamiarem kupienia wody, ale w karcie zobaczyłem homara. Ostatni raz jadłem go wiele lat temu na Wyspach Zielonego Przylądka, więc postanowiłem spróbować również w Kenii. Oczywiście Afryka nie dała o sobie zapomnieć również w niezłej knajpie, ponieważ zaraz po tym jak zamówiłem homara, czyli najdroższe danie (swoją drogą równowartość 25 euro, więc na pewno znacznie taniej niż w Polsce), kelnerka rozłożyła przede mną „obrus”. Był zrobiony z szarego kawałka papieru, z nazwą restauracji napisaną flamastrem… Ot, Afryka dzika. Przy okazji napiszę, że samo danie było delikatnie mówiąc średnie i raczej nie polecam – szkoda pieniędzy.

Jedna z lepszych knajp w Malindi. Zamówiłem najdroższe danie z karty, ale zanim je podano, na stół wjechał „obrus”. Zrobiony z szarego papieru, a nazwa restauracji została napisana flamastrem. Ot, Afryka…

Wygląd na plus, jednak smakowo słabiutko, bardzo słabiutko. No cóż, frycowe czasem trzeba zapłacić.

Po południu postanowiłem wymienić euro na miejscową walutę. Z tego co słyszałem, bez problemu można to zrobić „na ulicy” – ponoć jest to bezpieczne i kurs jest lepszy niż w banku czy hotelu. Dość szybko na rynku zaczepili mnie miejscowi, proponując wymianę waluty. Aby nie dać się za bardzo oszwabić, ale jednocześnie przekonać się na własnej skórze jak odbywa się taka wymiana, zabrałem ze sobą tylko 50 euro. Z rączki do rączki i w kilka sekund zostałem szczęśliwym posiadaczem 5050 kenijskich szylingów. Czy mogę polecić Wam taki „kantor”? – chyba nie. To, że słyszałem iż jest to bezpieczne i sam nie zostałem oszukany lub okradziony nie znaczy, że takie rzeczy kiedyś komuś się nie przytrafią. Ja zaryzykowałem, bo byłem ciekawy – udało się bez problemów. Nie mogę jednak zagwarantować, że za każdym razem będzie ok.


W Kenii obowiązującą walutą jest szeląg kenijski. Kupując pamiątki na ulicy bądź inne rzeczy, w zdecydowanej większości przypadków możecie zapłacić w dolarach lub euro choć pamiętajcie, że nie zawsze będzie to uczciwy przelicznik. Miejscowi z miłą chęcią przyjmą od Was euro, ale nie pogardzą również dolarami USA. Należy pamiętać jednak o bardzo ważnej rzeczy! – w Kenii nie uznawane są dolary wydrukowane przed rokiem 2006! Nie wiem czemu, jednak nikt od was nie przyjmie dolarów wyprodukowanych wcześniej. Przed wycieczką do Kenii koniecznie sprawdźcie daty na wszystkich dolarach!
Napiwki również możemy dawać w euro lub dolarach, jednak i tu miejscowi nie będą chcieli dolców wyprodukowanych przed 2006 rokiem.

Jak napisałem wcześniej, płynąc na ocean trzeba mieć plan. Trzeciego dnia pływania kapitan Abudi miał z góry gotowy plan. Dwa dni wcześniej usłyszał, że nie złowiłem jeszcze nigdy GT (giant trevalle, czyli karanks olbrzymi). Powiedział, że „obiecuje”, że złowimy dużego GT. Był w tym tak pewien tego co mówi, że aż zgłupiałem. Zbyt wiele razy byłem świadkiem tego, iż ryby same piszą scenariusz wypraw wędkarskich, jednak był tak pewien swych słów…ok, płyniemy!
Tego dnia pływałem tylko z Tine, która z wielką radością zgodziła się na poszukiwania GT. Zaczęliśmy od prób złowienia żywca na mniejsze przynęty, jednak to okazało się największym problemem. Bonito trzymały się głębszej wody i nie byliśmy w stanie ich złowić. Jedyną naszą zdobyczą była niewielka ryba, której nazwy niestety nie znam. Nasz kapitan uznał, że jest zbyt duża na GT, więc dostała „w cymbał” i powędrowała do lodówki. Przez dwie godziny nie mogliśmy skusić ani jednego bonito do brania, więc moja wcześniejsza zdobycz wyjechała z lodówki i wylądowała z powrotem w oceanie w postaci martwej rybki z dwoma hakami w tyłku.
Na branie nie musieliśmy czekać dłużej niż 20 minut. W pewnym momencie wędzisko wygięło się bardzo mocno, a kołowrotek zaczął  wyć. Doskoczyłem do wędki, jednak zamiast wyjąć ją z uchwytu….zgłupiałem. Kapitan wraz załogą coś do mnie krzyczeli, jednak nie zrozumiałem czy mam zacinać, czy nie dotykać wędziska. Z olbrzymiego multiplikatora zaczęły wydobywać się kłęby dymu – dosłownie! Jakby ktoś palił oponę! Ryba spierniczała w takim tempie, że dym był piekielnie gęsty – po dwóch sekundach nie widziałem szczytówki wędki! Trwało to może 5, może 7 sekund. W końcu jeden z pomocników kapitana wyjął wędkę z uchwytu i wsadził mi w łapska. Oczami wyobraźni widziałem potężnego karanksa, jednak hol był zbyt łatwy jak na GT. Kilka minut i na pokładzie ląduje kingfish o masie około 15kg. Oj, nie tego się spodziewałem, choć branie tego rybska spowodowało, że ręce trzęsły mi się jeszcze 10 minut po holu…

Zamiast bonito złowiłem to coś, co potem wylądowało w oceanie z dwoma dużymi hakami. Miała to być przynęta na GT.

Duży kingfish. Ta ryba ma zęby ostre jak skalpel, więc trzeba bardzo uważać podczas robienia zdjęć. Jeśli ryba nam wypadnie np. na stopę…. stracimy palce.

Tyle zostało z całej ryby, która była przynętą…

Do końca dnia nie wydarzyło się już nic ciekawego. Nie udało nam się złowić GT, ani żadnej ryby, która warta byłaby zdjęcia.
Ostatnie dwa dni pływania należały do tych słabych. Co prawda złowiliśmy kilka ryb, w tym jedną piękną żaglicę (do tego dwie inne nam spadły podczas holu), jednak brań było niewiele. Okazało się, że większość drapieżników kręci się przy dnie i niechętnie podchodzą w górne warstwy wody. Ostatniego dnia za naszymi przynętami przez dwie minuty płynął marlin czarny o długości około 3 metrów, jednak nie zdecydował się na branie. Widzieliśmy go dokładnie, jak sunął tuż pod powierzchnią wody i „oglądał” uciekające przed nim wabiki, bo po chwili niespiesznie odbić w bok.

Znowu czekamy na branie…

Z nudów człowiek czasem robi głupie rzeczy.

Walka z dużą rybą – chwila niepewności, jaki gatunek tym razem?

Ostatniego dnia Marcin złowił piękne wahoo. Potężny drapieżnik skusił się na dużego woblera prowadzonego 10 metrów pod powierzchnią wody.

Ja również łowię wahoo, jednak sporo mniejsze.

Rzutem na taśmę również Robert łowi swoją pierwszą w życiu żaglicę. Brawo, piękna ryba!

W pobliżu kręcą się inne łodzie trollingowe, jednak efekty podobne jak u nas. Dopiero ostatniego dnia koledzy z drugie łodzi zaliczają przysłowiowy „dzień konia” – łowią dwie piękne żaglice, a kolejne dwie wyhaczają się podczas holu.

Sprzęt używany do big-game musi być naprawdę piekielnie mocny. Potężne kija z łożyskowanymi przelotkami, do tego najmocniejsze multiplikatory oraz kilometrowej długości żyła. Nie mam pojęcia jaka to średnica, ale pranie można wieszać.

Ostatni dzień naszej wyprawy postanowiliśmy odrobinę odpocząć i pojechać do Watamu (oddalone o około 15 km od Malindi) na obiad. Akurat trafiliśmy na odpływ, który odsłonił pobliską rafę. Dzięki drobnemu napiwkowi, miejscowi „oprowadzili” nas po rafie, opowiadając niezwykle ciekawe rzeczy o jej mieszkańcach. Pokazali nam również kryjące się w zakamarkach rafy mureny, które przyzwyczajone były do…dokarmiania krabami. Coś pięknego!

Odpływ częściowo odsłonił podwodną rafę.

To miejsce przez większość doby skryte jest pod wodą.

Ostre skały – groźne, a jednocześnie niesamowicie piękne.

Mureny kompletnie nie bały się naszego towarzystwa. Uwaga na palce!

Sashimi z tuńczyka. Uwielbiam sashimi, ale tak pysznego nie jadłem nigdzie na świecie!

Nasz pobyt w Kenii dobiegł końca. Czekając na samolot na niewielkim lotnisku w Malindi nie sposób nie dotrzeć jego piękna i oryginalności. Zerknijcie na poniższe zdjęcia, które oddają tylko niewielką część niezwykłości tego miejsca.

Bramka nr 2. Do samolotu nie podwozi nas żaden autokar, nie musimy iść długim korytarzem. Przechodzimy przez bramkę i od razu jesteśmy pod samolotem.

Poczekalnię zdobią niesamowite zdjęcia z przeszłości. Mi opadła kopara.

Karta pokładowa. Tu wystarczy wydrukowany wzór i długopis. Obejdzie się bez komputerów, skanerów, czytników i zaawansowanych systemów rezerwacji lotniczych.

Sklep z owocami. Jeden z bardziej „wyględnych”.

Ostatnie zdjęcie, oddające sposób myślenia Afrykańczyków. Jeśli zepsuła się spłuczka, to do zakończenia „tematu” wystarczy wiadro i trochę wody, każdy sobie poradzi. Proste i funkcjonalne. Na europejskim lotnisku ubikacja byłaby nieczynna z powodu awarii, ale w Afryce to żadna przeszkoda. Można?

Na koniec podrzucam Wam kilka zdjęć z safari w Parku Tsavo, które zrobił mój kolega Marcin Mamys. Będąc w Kenii zdecydowanie powinniście odwiedzić jeden z parków narodowych. Zdjęcia nie oddają tego co można zobaczyć na własne oczy! Zdecydowanie polecam!



















Kamil „Łysy Wąż” Walicki

WAŻNE !!!
Od roku 2018 został wprowadzony całkowity zakaz wwożenia do Kenii…torebek foliowych. Jeśli zapakujecie sobie klapki, bieliznę lub cokolwiek innego w plastikową reklamówkę i celnik to zobaczy, ponoć mogą dowalić niemałą karę! Słyszałem dwie wersje co jest powodem takiego zakazu. Pierwsza wersja jest taka, że rząd kenijski dbając o środowisko stara się je wyeliminować – bo trzeba przyznać, że będąc w Kenii w 2017 roku foliowe torebki fruwały niemal wszędzie: po ulicach, na plaży, pod hotelem… Druga wersja jest taka, że kasując nieświadomych turystów, próbują w ten sposób podnieść dochody z turystyki. Nie wiem jaka jest prawda, ale chciałbym aby prawdziwym powodem było to pierwsze.

Komentarze