Ten skubaniec wie doskonale, że niełatwo namówić mnie na szczupaki. Żadne szkiery i dłubanie w morszczynach czy jeziorowe targanie ryb po grążelach i innych trzcinowiskach nie wchodzi w grę. Swoje już złowiłem i kolejne szczupaczki po 70 czy 80 centymetrów za bardzo mnie nie interesują. Jako przyłów cieszą, ale żeby specjalnie dla nich planować wyprawę do Szwecji? – to już nie dla mnie… Maciek zna mnie doskonale i wie w jaką strunę uderzyć, aby wzbudzić zainteresowanie. Tak było i tym razem…

Wyobraźcie sobie jezioro, nietknięte ręką człowieka od 70 lat. Żadnego rybaka, żadnego wędkarza, żadnego kłusownika. Woda pozostawiona sama sobie – naturalna, czysta, dziewicza. Dopiero w tym roku były tu trzy ekipy z Polski (trzyosobowe) oraz jedna z Francji. Wcześniej, przed siedemdziesięcioma laty urzędował tu rybak, który odławiał raki oraz okonie, jednak pozostały po nim jedynie rozpadająca się, drewniana chatka na brzegu, oraz wybitnie zbutwiały pomost. Jezioro z czystą, sięgającą niemal czterech metrów przejrzystości wodą, z głębokościami po 40 metrów i żyjącymi tam sporymi szczupakami. Ponoć nasze trzy krajowe grupy nie wyjechały bez zaliczenia metrowego szczupaka – i takim właśnie wstępem Maciek namówił mnie na kolejną wyprawę.

Prom do Nynäshamn płynął strasznie długo, ale na końcu drogi w porcie, czekał na nas sklep ze wszystkim tym, co smakoszom oferuje morze. Jeśli będziecie kiedykolwiek w tym miejscu, koniecznie spróbujcie wędzonych krewetek – ich smak wyrywa z pepegów!

Czekamy na wjazd.

Myślałem, że tylko my jesteśmy zapakowani po przysłowiowy dach. Okazuje się, że są lepsi!

Potem poszło już z górki i po trzech godzinach dojechaliśmy do celu naszej podróży. Stary dwór był świadkiem dawnej świetności szwedzkiego rodu, do którego należy spora część jeziora, nad którym się znaleźliśmy. Sympatyczny gospodarz, któremu natychmiast nadaliśmy przezwisko „murgrabia”, szybko opowiedział nam historię tego miejsca i potwierdził legendę o rybaku sprzed 70 lat i o tym, iż nikt tu nie łowi. Powiedział, że jeśli zobaczymy jakąkolwiek łódkę na jeziorze to śmiało możemy po niego dzwonić, bowiem „…nikt poza wami nie ma prawa tu teraz pływać”. Potem wskazał ręką na ukryty w trzcinach, niewielki pomost i powiedział – „…to pomost mojego sąsiada, ale on też nie może tu pływać”. Jego prywatną własność stanowi ponad połowa powierzchni jeziora Tynn, które jest naprawdę olbrzymie. Tak właśnie pan szlachcic dba o swoją wodę… Sam ryb nie łowi, nie ma o nich pojęcia i nie do końca wie, co pływa w jego jeziorze. Wie o szczupakach, okoniach i trociach jeziorowych (öring) oraz, że nie ma tu sandaczy. Co poza tym? – pozostaje jest zagadką.

Następnego dnia rankiem zwodowaliśmy łódkę. Wiedzieliśmy, że dużych ryb powinniśmy szukać na wodzie odrobinę głębszej, więc po namierzeniu kantu na głębokości ósmego metra, zaczęliśmy czesać wodę. Ja dużą gumą, Maciek…jeszcze większą. Po trzech godzinach i kilku różnych ustawieniach, widmo porażki zaczęło zaglądać w nasze oczy. Mimo wszystko nie chcieliśmy dłubać trzciniaków i realizowaliśmy nasz plan łowienia dużymi gumami na grubej wodzie. Bez sukcesów… Wreszcie znaleźliśmy skalisty cypel, który aż pachniał okoniami i faktycznie – od pierwszego rzutu zaczęło się okoniowe eldorado. Ryb było sporo i przeważnie powyżej 30 centymetrów, choć trafiały się też garbusy 40+. Tego dnia okoniowo wyłowiliśmy się do syta, jednak szczupaki nas pokonały.

Wreszcie u celu. Murgrabia zakwaterował nas w olbrzymim przybytku, tuż obok swojego domu.

Wodujemy krypę. Slip szału nie robi, jednak pozwala na zwodowanie sporej jednostki.

Pierwszy przyzwoity okoń w pierwszym rzucie po napłynięciu na niewielką góreczkę. Od tego momentu zaczęło się okoniowe szaleństwo.

Do wieczora przerzuciliśmy kilkadziesiąt pasiaków w podobnym rozmiarze.

Ze szczupakami było zdecydowanie słabiej, choć jakoś się obroniliśmy.

Drugiego dnia postanowiliśmy poszukać szczupaków na wodzie jeszcze głębszej. Szwecję nawiedziły upały, temperatura wody rosła błyskawicznie i przy powierzchni przekraczała 20 stopni Celsjusza. Zaczęliśmy od trollingu, którego obaj z Maćkiem nie lubimy. Jest to jednak najszybsza metoda do namierzenia stanowisk ryb. Po przepłynięciu dwustu metrów i wyjętych przez Maćka dwóch szczupakach wiedzieliśmy, że drapieżniki trzymają się głębin i tylko w chwilach intensywnego żerowania wpływają na płytszą wodę. I się zaczęło…
Wyjąłem z bakisty wędkę do łowienia wertykalnego i kilka sporych „jaskółek”. Zapytałem Maćka, którą przynętę by wybrał i po chwili śmiechu stanęło na różowym Vamperze w rozmiarze 22 centymetrów. Moim zdaniem lepsza byłaby większa guma, jednak to największy z produkowanych Vamperów. Tej przynęty nie zdjęliśmy przez cztery dni, aż do końca wyjazdu. Nagle woda się przed nami otworzyła – po namierzeniu solidnego zapisu w przepastnej toni, mieliśmy 50% szans na to, aby zdjąć daną rybę. Przynęta to oczywiście nie wszystko, bowiem liczy się też odpowiednie jej zaprezentowanie, podanie, a nawet napłynięcie na miejscówkę. Nam się poszczęściło i tego dnia wyholowaliśmy kilkanaście fajnych szczupaków, co jakiś czas zatrzymując się w okoniowych miejscówkach i ciesząc się świetnymi braniami garbusów.

Od razu muszę podpierdzielić kolegę i napiszę, że to Maciek wybrał ten, a nie inny kolor Vampera. I dopiero się zaczęło…

Szczupaki były głodne i chętne.

Nie był to co prawda rozmiar o którym marzyliśmy, ale działo się sporo.

Kolejny szczupak z toni.

I jeszcze jeden. Maciek tego dnia przechodzi sam siebie!

Staram się jakoś dogonić Maćka, żeby nie było wstydu.

Wpłynęliśmy też na płytszą wodę i Maciek wyjął z pudełka coś, co mnie przeraziło. Przynęta zrobiona przez Jacka Gornego mierzyła 46 centymetrów (!) i wyglądała przeraźliwie – dlatego nazwałem ją „Piekielnym Okurwieńcem”. Pośmiałem się z tego dziwoląga niecałą godzinę, aż do czasu, gdy mój kompan zaciął i wyholował na to coś (!) metrowego szczupaka… Ryba była chuda i stała na czwartym metrze głębokości, jednak miarka nie kłamie – metr, to metr.

Pierwsza metrówka wyjazdu, którą Maciek złowił na „piekielnego okurwieńca”. Naprawdę, to nie ściema! – mam to nagrane! 😉

Następnego dnia pływałem z Grześkiem, który dojechał do nas koło południa. Maciek wskoczył na łódkę Grzecha, a właściciel wsiadł do mnie. Zaczęło się okoniowe szaleństwo, przerywane co jakiś czas szukaniem toniowych szczupaków. Esoxy były, chociaż przeważał rozmiar 70-80cm. Brały za to świetnie! Agresywnie startowały do dużego Vampera, były silne i grube – w odróżnieniu od szczupaków, które trafiały nam się w płytszych zatokach. Tam zębulce były równie agresywne, chociaż w zdecydowanie słabszej kondycji. Najchętniej jednak atakowały holowane okonie i każdego dnia mieliśmy sytuacje, gdy holowane garbusy były pożerane przez szczupaki…. Jedna sytuacja była wręcz niewiarygodna!

Grzechu do nas dojechał i szybko zwodował swoją łódkę.

…krótki instruktaż „co do czego i dlaczego”…

…i już Maciek gotowy do wypłynięcia na Grzesiowej łódce.

Znowu wpływamy na okoniową metę i tego dnia rozpoczyna Grzesiek.

Okonie są w przyzwoitym rozmiarze…

…a co jakiś czas trafiają się też „dobre” czterdziestaki.

Gdy okonie przestawały brać, zabieraliśmy się za szczupaki.

Gdy udało się je namierzyć, brały naprawdę wyśmienicie.

Najlepiej brały…..na holowane okonie.

Grzechu się rozpędza.

Przez ostatnie dni jesteśmy w gazie i nie ma nawet czasu na ogarnięcie bałaganu na łódce.
(to zdjęcie zamieszczam specjalnie, z dedykacją dla pewnego kłamczuszka, który nadmiernie interesuje się tym co i dlaczego mam na łodzi – masz, naciesz swoje dwulicostwo, żebyś miał o czym gadać za plecami….)

Zapisy są obłędne.

Namierzony i złowiony.

OSWOJONY ŻARŁOK
Łowiliśmy okonie na wejściu do zatoki i gdy Maciek podholował trzydziestaka do powierzchni, z wielkim chlupotem zgarnął go metrowy szczupak. Złapał w pół biednego garbusa i przez minutę nie chciał go puścić. Widzieliśmy dokładnie jak pływa z okoniem w paszczy, bowiem woda była bardzo przejrzysta i widoczność sięgała niemal czterech metrów. Po Minucie przeciągania liny okołometrowy szczupak wypluł nieszczęśnika…
Nazajutrz znowu łowimy okonie dokładnie w tym samym miejscu i po kilku sekundach holu przyjemnego pasiaka czuję zwiększający się po drugiej stronie zestawu ciężar. Już wiem, że to szczupak pożera moją niedoszłą zdobycz. Ja holuję spokojniej niż Maciek i staram się powoli doholować ten specyficzny tandem do łodzi. Przy burcie ukazuje się metrowy szczupak, trzymający w pół mojego okonia! Holuję wolno, z wyczuciem, jednak po trzech minutach esox wypluwa mojego okonia tuż przy burcie łódki… Rzucamy dużymi przynętami, jednak nie ponawia ataku.
Trzeciego dnia pojawiam się tu z Grześkiem i zaczynamy od łowienia szczupakowymi zestawami. Nic się nie dzieje, więc przestawiamy się na okoniówki i już po chwili….oczywiście – w holowanego okonia, któremu niewiele brakuje do 40 centymetrów, ładuje szczupak. Czyżby ten sam?? Ryba w podobnym rozmiarze, równie chuda i z równie wielkim łbem. Odkręcam hamulec w mojej okoniówce i staram się holować jeszcze spokojniej niż wczoraj. Gdy czuję, że ryba odpływa – pozwalam jej na to niemal bez sprzeciwu. Gdy tylko staje, przytrzymuję palcem szpulkę kołowrotka i staram się ją przyciągnąć do łódki. Co jakiś czas czuję krótkie, nerwowe szarpnięcia – odpuszczam, bowiem w tym momencie szczupak przekręca w paszczy swoją zdobycz i mógłbym ją niechcący wyrwać. Cała akcja trwa już dobre 3-4 minuty i mówię do kompana, aby przyszykował podbierak, bo jeśli się uda, to będziemy mieli tylko jedną szansę. Grzechu wykorzystuje ją już po chwili i gdy tylko szczupol pojawia się na powierzchni, ląduje w podbieraku. Natychmiast wypluwa niedoszłą zdobycz, jednak już jest nasz – brawo Grzechu!
To jednak nie koniec przygody z owym żarłokiem. Nadszedł kolejny, czwarty z rzędu dzień. Wpłynąłem na tę samą miejscówkę, wziąłem do ręki okoniówkę i w pierwszym opadzie, po mocnym braniu, zaciąłem szczupaka. Okonie w Szwecji łowię stosunkowo mocnym sprzętem, więc ryba po dwóch minutach była w podbieraku. Zadzwoniłem do Maćka, żeby podpłynął i zrobił kilka zdjęć. Gdy wyjąłem rybę z podbieraka Maciek na nią spojrzał i powiedział – „to ten sam szczupak. Ma identyczne obtarcie na boku, jak ten wczorajszy”… Wszystko wskazuje na to, że tego samego esoxa mieliśmy cztery dni pod rząd na wędkach, a wyholowałem go dwa razy, dzień po dniu… I teraz nich mi ktoś powie, że ryb nie powinno się wypuszczać, bo i tak nie przeżyją…

Metrowa ryba, którą wyholowałem na…okonia. Zeżarła moją niedoszłą zdobycz i instynkt nie pozwolił mu jej puścić przez cztery minuty holu!

Najprawdopodobniej ten sam szczupak. Tym razem zaciąłem go na okoniową gumę – dokładnie w tym samym miejscu co dzień wcześniej.

Do końca wyjazdu przeplataliśmy łowienie toniowych szczupaków z odwiedzaniem okoniowych cypelków i jednego kamieniska. Codziennie siadały nam pasiaki 40+ chociaż obstawiam, że jesień pod tym względem byłaby na pewno ciekawsza. Garbusów w rozmiarach 30-38cm było naprawdę sporo i dostarczyły nam mnóstwo zabawy. Ostatniego dnia Maciek dołowił kolejnego, metrowego szczupaka – tym razem toniowego i oczywiście na dużego Vampera. Licznik wyholowanych metrówek zatrzymał się na czterech sztukach (choć nie wiem, czy moja ryba złowiona dwukrotnie powinna się liczyć jako jedna, czy jako dwie – to pozostawiam już do oceny innym), choć każda z tych ryb miała dokładnie metr z maleńkim okładem.

Maciek przygotowuje wyborne śniadanie i korzystając z okazji, że mamy pozapychane paszcze, leci robić zdjęcia okolicy.

Nie tylko my pałaszujemy śniadanie.

Moja Skylla też potrzebuje energii i akumulatory ładują się po kilku dniach pływania.

Wreszcie wypływamy na wodę…

 

Każdy z nas łowi swoje.

Szczupaki znowu świetnie reagują na Vampera.

Czasem jest problem z odhaczeniem i tych mniejszych staramy się nie wciągać do łódki.

Tłuką jak wściekłe! Jakby nigdy nie widziały przynęt…..a, zaraz, zapomniałem – one nigdy ich nie widziały! 😉

Guma o długości 22 centymetrów nie jest wyzwaniem nawet dla maluchów.

Duża „jaskółka” staje się weteranem na tej wodzie już po jednym dniu łowienia.

W połowie dnia spływamy na chwilę do brzegu.

Nie będę udawał w jakim celu, bo i tak Maciek to powie – jak zawsze, donośnie domagałem się żarcia….

Po przerwie obiadowej ryby znowu dopisują.

Mi trochę mniejsze niż chłopakom, ale…

…ale dość szybko nadrabiam straty.

Grzechu znowu deklasuje nas okoniami.

… i trwa to aż do wieczora.

Przysłowiowym rzutem na taśmę Maciek łowi najgrubszą rybę naszej wyprawy – znowu równiutki metr! Brawo Maciuś, piękne zakończenie!

Powoli zbliża się koniec dnia.

Czas spływać do dworu murgrabiego.

Poranny widok na zajazd murgrabiego. Nie przepadam za fontannami i dworami jednak muszę przyznać, że to miejsce ma nieziemski klimat.

Po pięciu dniach łowienia na jeziorze szwedzkiego murgrabiego zadałem sobie pytanie, czy jeszcze tam kiedyś wrócę. Zdecydowanie wolę łowić sandacze, jednak pływanie za dużymi esoxami również jest ciekawe. Dopóki nie muszę targać zielska na płyciznach i z premedytacją łowić siedemdziesiątaków, dopóki mam szansę na polowanie na jedną, za to dużą rybę – mogę to robić. Jestem więc pewien, że w przyszłości wrócę na Tynn do murgrabiego. Dodatkowym plusem tego miejsca jest to, iż pan szlachcic ma tylko dwie, niewielkie łódki i jednocześnie na jeziorze mogą łowić maksymalnie cztery osoby. Maciek, na takie szczupaczenie możesz namawiać mnie częściej i….dziękuję, że mnie namówiłeś 😉
PS. najpiękniejsze zdjęcia z artykułu powyżej zrobił oczywiście Maciek – i za to również bardzo dziękuję!

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze