Tobago słynie z olbrzymiej ilości kolorowych ptaków, których świergolenie słychać na całej wyspie już od wczesnych godzin porannych. Najbardziej kultowym i rozpoznawalnym ptakiem Tobago jest ponoć koliber, a moim zdaniem powinien być nim….komar.
Posłuchajcie…
To miały być wakacje, ale nie uznaję wakacji bez wędek. Lubię poleżeć na piasku, jednak nie dłużej niż 20 minut i po tym czasie muszę, po prostu muszę zacząć coś robić. A nie ma lepszego „coś robienia” niż łażenie z wędką, więc wakacje bez wędki to tylko w zakładzie karnym. Po kilku dniach przetrząsania Internetu i zagranicznych blogów, nasz wybór (mój i mojej dziewczyny) padł na Trynidad i Tobago. Piękna pogoda (akurat koniec pory deszczowej), wspaniałe plaże, las deszczowy, mnóstwo zwierzaków i mało rodaków. Do tego morze karaibskie i choć byłem w wielu zakątkach świata, to dotychczas Karaiby omijałem, bowiem moim zdaniem są na świecie ciekawsze łowiska.
Od wyjścia do domu minęło 36 godzin, zanim dotarliśmy do niewielkiego hoteliku na Tobago. Z Okęcia do Kopenhagi, potem kilkugodzinny lot do Toronto i po dziewięciu godzinach oczekiwania na samolot, pięć i pół godziny lotu do Trynidadu, a następnie kolejna przesiadka – już docelowo na Tobago.
Wysiadając z samolotu poczuliśmy coś, co tak uwielbiam – uderzenie parnego powietrza, chociaż tym razem miejsce docelowe powitało nas ulewnym deszczem. Szybko jednak wyszło słońce i nastał upał…
Trynidad. Wsiadamy do samolotu lecącego na Tobago.
Nasz wybór padł na niewielką miejscowość o nazwie Castara, na zachodnim brzegu wyspy. Miasteczko oddalone od cywilizacji i innych miast, za to z piękną – choć krótką – plażą. Na miejscu trzy sklepiki spożywcze (jeden dość spory), kilka niewielkich knajpek, trochę domów i kilka zacumowanych w zatoce łódeczek rybackich. Tego właśnie oczekiwaliśmy – spokoju, odcięcia się od cywilizacji, posmakowania lokalnego trybu życia – a ten, uderzył nas ze zdwojoną mocą już pierwszego dnia.
Czytając zagraniczne blogi (dlaczego zagraniczne? – otóż nie znaleźliśmy polskojęzycznych wpisów co świadczy o tym, że nie jest to popularny kierunek wśród naszych rodaków, a to nam pasuje wręcz idealnie) dowiedzieliśmy się, że ludzie na Tobago są ponoć bardzo przyjaźni, uśmiechnięci i życzliwie nastawiani do obcych. Jednak to co ujrzeliśmy na miejscu, nie mieściło mi się w głowie. Zwiedziłem już kilka krajów, również takich naprawdę daleko od naszego kontynentu i nigdzie – a piszę to w pełni świadomie – NIGDZIE nie spotkałem tak życzliwych ludzi jak w Castarze.
Na plaży, która stała się chyba centrum kulturowym i rozrywkowym tego niewielkiego miasteczka, wśród powyciąganych na brzeg łodzi i w towarzystwie (a jakże inaczej) sklepu spożywczego, zbierają się miejscowi. Grają w karty, dyndają się w hamakach, toczą jakieś dyskusje, zajmują się swoimi sprawami – wszystko to w kłębach dymu. Nie, nie palą ognisk (to w czwartki, ale o tym za chwilę). Kopcą zielsko i to tak, że aż się kurzy! Każdy jeden ze skrętem w ustach i drugim za uchem – na wypadek, gdyby ten pierwszy się skończył. A kończy się dość szybko i za każdym razem. W powietrzu unosi się zapach palonej marihuany i nikt się z tym nie kryje. Ciężko zresztą byłoby się z tym ukryć, skoro większość mężczyzn na tej wyspie wygląda jak – wypisz, wymaluj – Bob Marley. Szczupłe sylwetki i dredy, ale jakie! Niektórzy noszą dredy dosłownie do pasa, inny kryją je pod czapkami, chociaż jeśli czapa jest większa niż wiadro i ma kolory rasta, to łatwo się domyślić, co pod sobą kryje. Nie ważne, czy lokales ma 20 czy 70 lat – ma dredy, gibona w ustach lub za uchem i na Twoje „good morning” odpowiada Ci „ya man”… Ktoś z Was może się wzdrygnąć i pomyśli, że nieciekawa okolica, że miejscowy element, że strach tam chodzić – nic bardziej mylnego! Przez trzy tygodnie nikt nie chciał od nas pieniędzy, nikt nie chciał nam nic sprzedać, nie wciągał do sklepików i kramów, nie zaczepiał. Nie rzucił ani jednego wrogiego spojrzenia, a w tym miejscu bywaliśmy po kilka, czasem nawet kilkanaście razy dziennie. Nie odczuliśmy najmniejszych oznak złych emocji nie tylko tu, ale na całej wyspie.
Castara stała się naszym domem na niemal trzy tygodnie, a tak wyglądała plaża w tym cudnym miasteczku.
MARIHUANA
Miałem wrażenie, że na Tobago jarają wszyscy. Widziałem dwudziestolatków ze skrętami w ustach, widziałem też rastamanów w wieku około 70 lat. Palenie marihuany jest tam legalne, jednak nie można palić w miejscach publicznych – tyle wg prawa. O ile w większych miastach nie widziałem na ulicy ludzi palących zioło, o tyle w mniejszych miejscowościach jarają wszyscy i wszędzie. Zdarzyło się kilkukrotnie, że weszliśmy do sklepu spożywczego, w którym było najarane jak w kotłowni. I wszyscy zadowoleni!
Przy sobie można mieć niewielką ilość, na użytek własny – co w tamtejszych warunkach oznacza „jedynie” 30 gramów! Na użytek własny…
Pamiątki na bazarku. Nie da się ukryć pewnych rzeczy…
Drugiego dnia pobytu zacząłem rozpakowywać wędki, kołowrotki i przynęty. Nie do końca wiedziałem czego spodziewać się na miejscu, zatargałem więc cztery zestawy i kilka kilogramów przynęt – na wszelki wypadek. Internet troszkę milczy na temat wędkarstwa na Tobago i choć jest kilka krótkich filmików na youtube, to za dużo się nie dowiedziałem. Poza tym, jakie gatunki można tam złowić…cisza. Kilka tygodni wcześniej rozmawiałem tez z Maćkiem Rogowieckim z Eventur Fishing, a jeśli on gdzieś nie był z wędką to znaczy, że najprawdopodobniej żaden wędkujący rodak tam nie buszował.
Pokręciłem się trochę po plaży (tak naprawdę po dwóch plażach, bowiem w Castarze jest plaża główna i druga, mniejsza plaża), popatrzyłem na wodę, na ptaki i wypatrzyłem miejscowego z wędką, który niezgrabnymi rzutami próbował machnąć dalej niż 20 metrów od skałek. Poczekałem aż zlezie i wziąłem go na spytki. Nic nie złowił (patrząc jak rzuca i prowadzi przynętę nie byłem zdziwiony), a ja już nazajutrz zameldowałem się na skałkach na obrzeżach małej plaży.
Szczyt skalistego cypelka będzie na pewno dobrym łowiskiem.
Postanowiłem zacząć dość delikatnie jak na morze, więc od sprzętu trociowego. Kijaszek Greysa do 50 gramów, mój ukochany Clash 3000 oraz plecionka, którą łowiłem cały sezon na Wiśle, czyli 0,22mm. Do tego kilka woblerków i jakieś wąskie wahadłówki.
Po pół godzinie zaliczyłem pierwsze branie, jednak nie udało mi się go zaciąć, niedługo potem kolejne i kolejne. Wreszcie na agrafkę zapiąłem wąską, srebrną wahadłówkę i po którymś rzucie poczułem mocniejsze szarpnięcie. Czuję, że ryba nie jest duża jednak wykorzystując falowanie próbuje dać dyla pomiędzy ostre skałki. Odczekuję kilka sekund i gdy nadchodzi kolejna fala, razem z nią ląduję rybę pod nogami. Nooo…..tego to się nie spodziewałem. Piękna, jak malowana niebieskimi farbami ryba lśni w ostrym słońcu. Nie mam pojęcia cóż to za gatunek – wyglądem trochę przypomina wargacza, a trochę papugo-rybę, choć nie ma dzioba, a zęby. Kompletnie zgłupiałem, bo nie spodziewałem się takiego połowu. Dość szybko dołowiłem kolejną rybkę, wyglądającą już odrobinę „normalniej”, ale tym razem przynętą okazał się dziesięciocentymetrowy woblerek.
Pierwsza ryba w sezonie. Ktoś napisał, że to ryba-kisiel i w tym stwierdzeniu dostrzegam sporo prawdy.
Kolejna zdobycz ze skałek.
W kolejnych dniach trochę się wycwaniłem i zacząłem odwiedzać skałki po drugiej stronie miasteczka, przy głównej plaży. W ostrym słońcu widziałem czarne plamy w wodzie, które przemieszczały się bliżej bądź dalej od brzegu i od razu wiedziałem, że to drobnica. Ławicom małych ryb towarzyszyły pelikany, które bez skrępowania tłukły w wodę czasem dość blisko brzegu, niejednokrotnie wręcz między kąpiącymi się przy plaży ludźmi – czyli w zasięgu rzutu! Więcej nie było mi trzeba.
Wdrapałem się na skałki i zacząłem rzucać. Od razu wypatrzyłem kilka ryb o nazwie needlefish – to taka trochę nasza belona, tylko w wersji turbo. Łowiłem je dwa lata wcześniej w Panamie, tylko tamte były naprawdę olbrzymie. Teraz pływały przede mną ryby w granicach 50-80 cm, jednak mocno grymasiły. Widziałem, jak ryba zawraca do woblera, stuknie go dziobem i ucieka. Zaliczyłem kilkanaście takich akcji, zanim zaciąłem pierwszą. Tak naprawdę to sama się zacięła, bowiem nie trafiła dziobem w przynętę i kotwiczka wbiła się poza uzbrojoną w krokodyle zęby paszczą. Ah, cóż to była za walka! Trociowy kijaszek giął się głęboko, z kręciołek oddawał kolejne metry plecionki. Uwielbiam sposób, w jaki walczą te belony na sterydach!
Needlefish, czyli taka trochę nasza belona, tylko na sterydach.
Kolejny wynalazek, nie wiem czy to nie mały horse eye jack(?)
Pod wieczór drobnica podeszła jeszcze bliżej brzegu, a ja trzy razy zobaczyłem jakieś duże ryby, która wpadały w ławice tworząc gejzery wody, po czym po kilku sekundach drapieżniki znikały. Nie widziałem co to za ryby, jednak kolejnego wieczoru znów stałem na miejscówce. Tym razem doczekałem się brania, jednak trociowy zestaw – choć mocny – okazał się zbyt słaby na to co zaciąłem. Ryba przyładowała w tonącego woblera jakieś 30 metrów od brzegu, dała się podholować kilka metrów po czym odpaliła wrotki. Nie bałem się ani o wędkę, ani o kołowrotek, ani o plecionkę. Zadbałem też o mocne kółeczka i kotwiczki w moim woblerze, jednak przypon z fluorocarbonu o średnicy 0,56mm był chyba najsłabszym elementem zestawu i choć wiedziałem, że jest mocny, nie był wystarczający na taką rybę! Tego się nie spodziewałem! Rybsko obrało kierunek na środek morza karaibskiego, wyciągnęło 20 metrów plećki po czym nagle strzelił węzeł….
Musiałem wyczekać swoją szansę na dogrywkę, a ta nadeszła już następnego dnia wieczorem…
Woda w morzu karaibskim jest kryształowo czysta.
Jeszcze w Warszawie szykowałem sobie sprzęt i tak się pakowałem, że zamiast szpuli z grubym fluorocarbonem 0,91mm, zabrałem dwie szpulki z cieńszą linką. Nie było wyboru – pojechałem 30 km do sklepu wędkarskiego, co z jednej strony okazało się strzałem w dziesiątkę (kupiłem fluo 0,8mm oraz 1,1mm), z drugiej niemal samobójstwem (nakupowałem popperów, woblerów i jigów na kolejne wyprawy, wydając….zbyt dużo). Po powrocie do hoteliku sięgnąłem po mocniejszą wędkę i kołowrotek. Tym razem Penn Regiment o długości 300cm i c.w. 20-60 gramów (choć powiem szczerze, wydaje mi się że ten kij ma niedoszacowaną moc, bo ja opisałbym go raczej do 100gr.), do tego Slammer III w wielkości 4500, z linką 0,28mm. Dowiązałem półtorametrowy przypon z fluorocarbonu 0,80mm, do tego solidną agrafkę i ruszyłem licząc na rewanż po wczorajszej porażce.
Przed wieczorem od moich przynęt znowu odbijały się needlefishe, jednak gdy słońce zbliżało się do horyzontu, małe rybki podpływały coraz bliżej brzegu – to dobry znak. Drugim obiecującym sygnałem były pelikany, które co chwilę atakowały drobnicę, nurkując w zasięgu rzutu (dwa niestety połakomiły się na poppera, ale zarówno hol, podebranie jak i uwolnienie wychodziły mi wybitnie sprawnie)…
W pewnym momencie, gdy akurat składałem się do rzutu, jakieś 20 metrów ode mnie woda się zagotowała. Ławica kilkunastocentymetrowych rybek wystrzeliła w powietrze, a między nimi wybuchły gejzery wody. Akurat robiłem zamach, więc mój wobler w tym samym momencie wylądował tuż za miejscem akcji. Trzy obroty korbką i bach!!! Branie było mocne i od razu wiedziałem, że dostałem drugą szansę! Poprawiłem zacięcie i przy pierwszym odjeździe zerknąłem na go pro zawieszone na klatce piersiowej. Wszystko ok, pali się czerwona lampka, akcja się nagrała… Ryba znowu próbuje uciekać w dal, jednak tym razem jestem przygotowany na jej wielkość i zatrzymuję ją po kilku metrach. Mój przeciwnik obiera inny sposób walki i drze w kierunku ostrych skał, wystających z lewej strony. Zatrzymuję rybę na siłę, a ta po chwili idąc przy samym dnie znajduje sobie jakiś kamień i wchodzi w zaczep. Czuję ją na kiju, jednak nie mogę jej podciągnąć – ewidentnie przelazła za kamulcem i wiem, że jeśli będę próbował na siłę ja stamtąd wyrwać, plecionka po kilku sekundach przetrze się o ostre krawędzie podwodnej skały. Całkowicie luzuję zestaw licząc na to, że ryba wyjdzie z zaczepu – nie boję się o to, że się wyhaczy, bowiem dwa razy dociąłem i czułem, że dobrze wlazło. Po kilku sekundach zdezorientowany drapieżnik zawraca i sam wypływa z zaczepu, ale to już końcówka holu. Trochę chlapania przy brzegu i chwytem za nasadę ogona podbieram pięknego jacka. Piękny przedstawiciel gatunku jack crevalle, które łowiłem już wcześniej w Meksyku oraz Panamie – dzielna i waleczna ryba, cudnie chrumkająca po wyjęciu z wody. Krótka sesja zdjęciowa i moja zdobycz wraca do wody. Tego wieczora więcej brań już nie ma.
Jack crevalle, pierwsza przyzwoita ryba w tym sezonie.
Zostałem na skałkach aż do nocy.
Przez pierwszy tydzień pobytu dłubałem ryby ze skał z lepszymi bądź gorszymi wynikami, ale też szukałem miejscowego, który mógłby zabrać mnie na ryby łodzią. I tu był mały problem… O ile chętnych na takie wyprawy kilku znalazłem, to większość z nich albo nie za bardzo miała pojęcie o rybach i wędkowaniu (po prostu…mieli łodzie), albo podchodzili do tematu po swojemu, czyli…”po jamajsku”. Chcieli płynąć, ale trochę bez przekonania, trochę „może jutro”, trochę „może w południe”, itp. Nie takiej osoby szukałem, bowiem nie interesują mnie wycieczki turystyczne po morzach i oceanach, a delfinów w swoim życiu już się naoglądałem. Znowu zacząłem przetrząsać czeliści Internetu, jednak na całym Tobago znalazłem jednego przewodnika, który wydawał się profesjonalny – w dodatku jakieś 30 km od Castary. To jeszcze nie problem, bo wypożyczyliśmy samochód i można dojechać. Problemem była cena, chociaż tego właśnie się spodziewałem. Trzygodzinny rejs kosztował 300 USD (przez trzy godziny to można dopłynąć na dobre łowisko i z niego wrócić), a całodzienny rejs (czyli pewnie 7, maksymalnie 8 godzin) to koszt 600 USD. Ja wiem, że jestem srogo zwichrowany na punkcie ryb, ale bez przesady…tym bardziej, że nie miał to być jednorazowy strzał, a popływać chciałem kilka dni. Szczerze mówiąc przeszła mi przez głowę głupia myśl, aby jednak wypłynąć, ale gdy przejrzałem zdjęcia z rybami łowionymi z pokładu owego kapitana uznałem, że nie warto. Owszem – widziałem zdjęcia tarponów, wahoo, mahi-mahi czy kingfishów, jednak te ryby nie były warte takich kwot…
W niektórych miejscowościach zdarza się dostrzec nieco lepsze jednostki…
…jednak zdecydowana większość miejscowej floty wygląda…tak.
Po kilku dniach postanowiłem wypłynąć z miejscowym rybakiem (rybacy tam nie stawiają siatek, a łowią na zwijadełka – czyli deska lub duża szpulka z grubą żyłką, a zestaw trzymają w rękach), który policzył 150$ za rejs sześciogodzinny. Tak trochę na próbę, bo miałem już podobne doświadczenia z innych krajów. Pisząc w skrócie – można trafić różnie. Mój kapitan – choć dysponował naprawdę niewielką jednostką (około 6 metrów) przekonywał, że zna wodę doskonale i że fajnie połowimy.
Tego dnia zaczęło wiać, jak na złość. Przez pierwszy tydzień naszego pobytu niemal nie wiało, więc zaczęło wtedy, gdy płynęliśmy na ryby. A wiało srogo… Naprawdę byłem zaskoczony, że mój przewodnik nie rezygnuje, ale uznałem, że lokales wie lepiej co robić. Mimo iż mówiłem, że trolling to ostateczność i wolałbym rzucać lub jigować, zaczęliśmy – a jakże – od ciągnięcia woblera za rufą. Kapitan zerknął w moje przynęty i od razu wybrał woblera, na którego dwa dni wcześniej złowiłem ze skał jacka.
Zanim wypłynęliśmy z zatoki, mój przewodnik zapytał się, czy nie będzie nam przeszkadzać, jeśli on sobie zapali – potężny skręt był już przygotowany i czekał na odpowiedź wetknięty za ucho. Klimat niepowtarzalny!
Jedna z rajskich plaż od strony wody.
Płynęliśmy wzdłuż Tobago dość blisko skał, o które z łoskotem roztrzaskiwały się wielkie fale. Widziałem, że Enku (tak się wymawiało imię mojego kapitana, a pisało się Nkosi) wie jak pływać i trzyma się kilka metrów od miejsc, w których załamywały się fale – widać, że ma doświadczenie w pływaniu… Po pół godzinie mam pierwsze branie, choć ryba nie jest duża. Zwijam jakieś 70 metrów plecionki i na pokładzie ląduje średniej wielkości bonito. Dobra – pierwsze koty za płoty, kolację już mamy, więc teraz powalczmy o coś większego.
Po kolejnej godzinie i jednym pustym braniu, wpływamy w wielką zatokę osłonięta nieco od wiatru. Kapitan mówi, że to czasem kręcą się ładne kingfish i warto popływać tu kilka chwil. Pomyślałem, że pewnie chce trochę odpocząć od fal i wiatru, bowiem morze rozhuśtało się naprawdę solidnie, a gdy człowiek buja się w sześciometrowej łódeczce wśród fal, których wysokość dochodzi nawet do ośmiu metrów, to nie czuje się komfortowo. Już w pierwszym przepłynięciu, na środku zatoki mam branie i od razu czuję, że jest lepiej. Ryba jest silniejsza i na pewno większa, chociaż bez problemu daje się podciągać do burty. W pewnym monecie kształt ryby zamajaczył przy łódce, a Enku zerwał się na równe nogi krzycząc – „big kingfish”! Też zobaczyłem tę rybę, ale okrzyk trochę mnie zdziwił. Łowiłem już te ryby w Kenii i tam rzeczywiście były w rozmiarze BIG. Ten co najwyżej mógł podchodzić pod średniaka, chociaż na kiju do 150 gramów kilka razy odjechał. Przewodnik złapał prowizoryczną osękę i po minucie ryba trafiła na pokład, a kapitan aż zaklaskał w dłonie. Ja wiem, że to fajna ryba jednak radość mojego kapitana upewniła mnie w przekonaniu, że na nic większego raczej nastawiać się nie powinienem… Od tego momentu już wiedziałem, że ani sobie na poppery za dużo nie połowię, ani dużych ryb nie poholuję.
Średniej wielkości kingfish, który owszem – cieszył, jednak niepokojąco przesadnie mojego przewodnika.
Było też bonito, które mój kapitan zobowiązał się wyfiletować. I faktycznie, spisał się doskonale, równie dobrze co bonito na kolację.
Kolejne dni wiało. Wiało bardzo. Nie dało się pływać, a drobne ryby, na które polowały pelikany odeszły od brzegu. Oczywiście wieczorami wdrapywałem się na skałki, jednak za dużo się nie działo. Pozostało mi wyczekiwanie dnia, kiedy wiatr usiądzie i zwiedzanie wyspy.
Jeśli ktoś z Was lubi zwiedzać zabytki, oglądać dzieła sztuki starożytnych mistrzów czy podziwiać architekturę, to nie będzie miał co robić na Tobago. Jeśli jednak jesteście ciekawi jak żyją ludzie z dala od naszego kraju, jeśli chcecie zobaczyć las deszczowy, wybyczyć się na przepięknych plażach i odpocząć od cywilizacji, to polecam tę wyspę. Pamiętajcie jednak, że aby nie utknąć w jednym miejscu i na jednej plaży, trzeba wypożyczyć auto. Nas taka przyjemność wyniosła 500 USD za dwa tygodnie.
PODRÓŻE AUTEM
Na Trynidadzie i Tobago obowiązuje ruch lewostronny. Jeśli tak jak ja nigdy nie prowadziliście auta z fajerą po prawej stronie, polecam wypożyczyć samochód z automatyczną skrzynią biegów – będzie łatwiej. Przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego zajęło mi godzinę czy dwie, a główne drogi (w tym ronda, których obawiałem się najbardziej) są dobrze oznaczone i nie ma większych problemów z jazdą.
Pamiętajcie jednak o tym, iż lokalne drogi są niezwykle kręte i strome. Jeżdżąc wzdłuż wyspy lokalnymi drogami mieliśmy wrażenie, że wszędzie jest pod górkę. Nasze autko pierdziało i nie miało lekko, bowiem niektóre podjazdy są naprawdę strome.
Kolejna atrakcją jest to, iż miejscowi jeśli chcą się gdzieś zatrzymać, to…po prostu się zatrzymują. Nie zdziwcie się, jeśli zobaczycie zaparkowane auto na stromym zakręcie lub w innym miejscu, w którym byście się go nie spodziewali. Widocznie miejscowy kierowca miał tu coś niezwykle ważnego do załatwienia, więc…sobie tu zaparkował.
Ruch na Tobago bywa spory, ale raczej w miastach.
Do końca naszego pobytu wypłynąłem jeszcze dwa razy. Pierwszy rejs był spokojniejszy, bowiem wiatr nie szalał i fale były małe. Tym razem znowu byłem zmuszony trollingować, a mój kapitan ewidentnie nie wierzył w skuteczność metody spinningowej. Gdy zatrzymywał łódkę aby nałowić żywców ja zaczynałem rzucać, jednak on kręcił nosem i po chwili mówił, że będziemy płynąć, żebym wypuścił woblera. Gdy przeczuwałem widmo klęski, po dwóch godzinach zaciąłem pierwszą, niewielką rybę – Enku powiedział, że to greenfish (nie mam pojęcia, cóż to za gatunek), a po pół godzinie kolejną. W drodze powrotnej, gdy już się trochę rozwiało mojego woblera zaatakowała niewielka mahi-mahi, jednak rybka nie miała więcej niż 40cm długości i ku mojemu zaskoczeniu, szybko wróciła do wody.
(jeśli zastanawiacie się jak wygląda no kill na Tobago i w podobnych miejscach na świecie, odsyłam Was do tekstu o Kenii, gdzie opisuję to dość dokładnie:
http://kamilwalicki.pl/2019/06/28/w-poszukiwaniu-zaglicy-kenia-2018/ )
Gdy dopłynęliśmy bliżej Castary, dostrzegliśmy jakieś drapieżniki ganiające drobnicę. Mój kapitan szybko wyciągnął zwijadełko z grubą żyłką, na haczyk założył żywą rybkę i wypuścił za rufę. Kazał mi zwinąć woblera i wręczył mi średniej wielkości – za to cudnie zardzewiały hak, na który założył żywca i wyrzucił za burtę. Łódka powoli płynęła na najniższych obrotach silnika, a my ciągnęliśmy zestawy z żywcem (bez obciążenia i bez spławika) jakieś 50 metrów za rufą. Pierwsze branie zalicza Enku i po minucie holu na pokładzie ląduje niewielki amberjack. Po kilku minutach ja mam branie, jednak drapieżnik ściąga żywca z haka. Za drugim razem już nie pudłuję i również po minutowym holu wyciągam małego amberjacka.
Miejscówka zwana przez miejscowych Pięcioma siostrami (five sisters). Przy słabym wietrze tu właśnie kierują się miejscowe łódki.
Niewielki amberjack – moja pierwsza zdobycz, która połakomiła się na żywą rybkę.
Kolejna rajska plaża od strony wody.
Mamy jeszcze kilka brań, po czym ryby znikają, a my wracamy do brzegu…
Trzeci dzień był najgorszy – po wieloma względami. Gdy rano spojrzałem z tarasu na morze wiedziałem, że wieje zbyt mocno i nie popłyniemy. Nic z tych rzeczy! Mój kapitan powiedział, że nie jest tak źle i „za chwilę” ruszamy. Owe „za chwilę” jest kluczowe w tej opowieści…
Umówiliśmy się o 7ej rano na plaży, na start. Przewodnik miał dzień wcześniej nałowić żywców, żebyśmy nie tracili czasu. Gdy przyjechałem o umówionej godzinie na plażę, po kilku minutach dotarł Enku i powiedział, że musi jeszcze tylko kupić olej do silnika i wypływamy. Pomyślałem „ok, olej w silniku ważna sprawa” – tyle tylko, że sklep otwierają o 7:30. Tak przynajmniej było napisane na kartce, bowiem panie sprzedawczynie dotarły na miejsce pół godziny później… Tak tu się żyje – bez pośpiechu, bez stresu, bez nerwów. Co ma wisieć nie utonie, a przecież godzina 8 to niewiele po 7:30, świat się nie skończy jak będzie drobna obsuwa. Zamiast o 7ej wypłynęliśmy o 8:20, ale kolejną godzinę spędziliśmy na próbach złowienia żywca… Wieczorem nie udało się go nie tyle złowić, co…nawet wypłynąć. Po co płynąc wieczorem po żywca, jak można spróbować złowić go rano, tracąc godzinkę czy półtorej. Wiadomo, że dla wędkarza – który w dodatku niemało płaci za rejs – każda godzina na wodzie jest istotna, ale ja już nawet się nie wkurzałem. Po dwóch tygodniach spędzonych na Tobago przyzwyczaiłem się, że tak tu się właśnie żyje, czyli „no stress, good vibes, ya man”.
Tym razem – a jakże – zaczęliśmy od trollingu mimo iż powiedziałem przewodnikowi, żebyśmy spróbowali złowić grouppera na jigi. Ciągaliśmy więc woblera za rufą przez dwie godziny, ale bezskutecznie (jedno branie – mocne, ale na pusto). Mój kapitan wypuścił ze zwijadełka jakieś małe, silikonowe paskudztwo w kolorze czerwonym i wreszcie złowił niewielkie bonito. Na pokładzie pojawiły się dwie pięciolitrowe bańki po oleju, z nawiniętym grubym sznurkiem, z trzema dużymi hakami i kamieniem na końcu. Enku stwierdził, że to zestaw na dużego grouppera, a jeśli będziemy mieli szczęście, to trafi się też rekin. Pokroił bonito na niemałe kawałki, nadział na haki i wywalił za burtę. Oczywiście nic się nie zacięło, chociaż z jednego zestawu coś pozżerało rybie zwłoki.
Próbowaliśmy łowić na żywca, jednak brań nie było. Pozwolił mi trochę pojigować, jednak efekty identyczne. W dodatku fale zaczęły rosnąć coraz bardziej i dochodziły do ośmiu metrów. Zrobiło się niemiło i chyba trochę niebezpiecznie… W końcu przewodnik postawił kotwicę, dał mi kawałek ołowianego ciężarka, kazał założyć żywą rybkę i opuścić zestaw na dno. Po kilkunastu sekundach coś mi zaczęło podjadać żywca lecz gdy zaciąłem, nic nie było na haku. Kolejny żywiec i podobna historia, jednak tym razem wyciągam pół żywczyka, a reszta zeżarta. Za trzecim razem jestem czujniejszy i zacinam niewielką rybkę – głębokość wynosiła nie więcej niż 20 metrów, więc na powierzchni szybko pojawia się maleńki groupper…
Maleńki groupper. Szczerze mówiąc liczyłem na coś więcej.
Nie o takie ryby walczyłem, ale dobre i to na pocieszenie. Znów biorę się za jigowanie chociaż mój kapitan kręci nosem i chyba ma rację – kilka rzutów, dwa czy trzy urwane zestawy i dajemy sobie spokój. Wiatr coraz silniejszy, fale coraz większe, ryby nie biorą… Po drodze do Castary dopływamy do bojki, pod którą na głębokości 30 metrów stoi pułapka na homary. Tak naprawdę są to langusty, jednak wszyscy – i to nie tylko w tym kraju – nazywają je lobsterami, w skrócie. Wewnątrz klatki znajdujemy 6 czy 7 homarów, z czego ja zostaję obdarowany największym osobnikiem i krótkimi wskazówkami, jak owy przysmak przyrządzić. Na brzegu Enku sprawnie oprawia lobsterka i wręcza mi go z teatralną kurtuazją. Liczy się gest i bardzo to doceniam tym bardziej, że nie przyjmuje ode mnie pieniędzy za ten podarek. Dostaje więc większy napiwek, chociaż naprawdę nie połowiliśmy tego dnia…
Takiego stwora wraz z instrukcją przyrządzania dostałem od mojego przewodnika.
Dokładnie 20 minut później pyszna kolacja była gotowa.
JEDZENIE
Podczas podróży w różne zakątki świata, uwielbiam próbować lokalnych pyszności. Jak wszędzie, tak i na Tobago bywają posiłki smaczniejsze i…mniej smaczne. Pierwszą specjalnością o której słyszeliśmy były crab&dumplings, czyli kraby i coś w rodzaju placków z ciasta, które znamy z pierogów. Ciężko ocenić czy jest to smaczne, ale chyba warto spróbować. Krabów – choć na talerzu sporo – za bardzo nie pojemy, bowiem mięsa w nich niewiele i trzeba nieźle się nadłubać, żeby coś wydobyć z wnętrza twardych pancerzy. Ciasto twardawe i samo w sobie bez smaku, ale z sosem wchodzi.
Drugim smakołykiem są pig tails, czyli świńskie ogonki. Nie wiem czemu ale wyobrażałem sobie, że będą to zakręcone, cienkie ogonki smażone w głębokim tłuszczu – a jednak nie! Były to pokrojone w kawałki i chyba ugotowane spore kawałki, chyba z naprawdę solidnego ogoniska. Samo mięso bardzo smaczne, jednak okazało się, że świński ogon składa się w 90% ze skóry i tłuszczu, więc mięcha równie mało jak w krabie. Do tego oczywiście placki z ciasta pierogowego oraz dodatki – maniok, coś zielonego i bliżej nie określone coś jeszcze. Czy polecam? – smakowo niekoniecznie, z ciekawości kulinarnej – tak.
Na pewno warto spróbować potrawy pod nazwą bake&shark, czyli …… rekin-burgera. Choć jadłem wcześniej rekina i smakiem mnie nie powalił, to ten wynalazek był naprawdę przepyszny i polecam z czystym sumieniem!
Polecić mogę też wszelkiego rodzaju homary i inne langusty, kryjące się pod nazwą lobster, a im bliżej plaży i im bardziej lokalnie, tym lepiej. W Castarze, przy samej plaży znaleźliśmy niewielką „knajpkę”, bardzo lokalną. Na tyle lokalną, że „knajpka” była blaszaną budką mniejszą od kiosku ruchu, w której mieściła się jedynie niemała szefowa kuchni z kilkoma garami i palnikiem, a funkcję kratki na grillu pełniła czarna krata, którą znajdziecie na tyle każdej lodówki. Zamiast węgla, ogień palony był na kawałkach bambusa – ale jak to smakowało! Świeży homar grillowany w takich warunkach smakował lepiej, niż w każdej drogiej restauracji! Pamiętajcie, że tam gdzie jedzą miejscowi, tam zjecie nie tylko tanio, ale też naprawdę smacznie.
Na Tobago popularne są oczywiście dania z ryb, choć można trafić na naprawdę pyszny obiad, ale też…średni. To zależy gdzie pójdziecie i czy traficie na rybę smażoną, grillowaną, czy gotowaną – wiadomo, że ta ostatnia nie powala. Gatunki ryb są najróżniejsze i codziennie możecie trafić co innego. To zależy oczywiście od tego, co złowią miejscowi rybacy – świetne wieści, bowiem mamy pewność, że ryba jest świeża. Gdy wiało przez kilka dni i rybacy nie wypływali w morze, przez cały tydzień w knajpach królowały dania z kurczaka, jagnięciny i wieprzowiny – ryb i homarów nie było, bowiem nikt ich przez tydzień nie łowił. Takiej żywności tu się nie mrozi (chociaż w sklepie nie kupicie wędliny – jedynie zamrożoną!).
Crab&dumplings. Warto spróbować, chociaż brzucha nie zapełnicie.
Świńskie ogonki. Jeśli macie ochotę spróbować to polecam, ale wyłącznie z ciekawości.
Rekin-burger. Coś wybitnie pysznego, mógłbym to żreć dzień w dzień!
W dodatku burger z rekina jest całkiem spory i można się najeść.
Miejscowe psiaki są bardzo grzeczne, ale jeśli coś Wam upadnie na ziemię, nie zdążycie tego złapać. Mi zawsze coś upadało, bo kocham pieski.
Kratka z lodówki okazuje się świetną kratką grillową.
Najprostsze przygotowanie, a smaki nieziemskie.
Pysznie, zdrowo, lokalnie. I w wypadku tego dania, jakieś trzy razy taniej niż w Polsce.
Tobago w znacznej części porośnięte jest lasem deszczowym i zdecydowanie polecam wycieczkę na jego teren. Warto wziąć przewodnika (namiary do nich znajdziecie w Internecie), ale my poszliśmy kilka razy na własną rękę. Obstawiam, że jedynie liznęliśmy tego co las deszczowy ma do zaoferowania, ale i tak było warto. Bogactwo zieleni, mnóstwo gatunków roślin, piękne kwiaty (na tych roślinach), sporo ptaków – chociaż to miejsce jest zaskakująco ciche. Spodziewałem się ptasiej opery, a tymczasem ptaki trochę ćwierkały, ale niezbyt dużo. Za to nad ranem spać się nie dało i po pierwszej nocy, gdy od godziny czwartej rano nie mogłem zasnąć, każdą następną noc spałem w zatyczkach do uszu. Nocą budzą się też świetliki, których jest dużo nie tylko w samym lesie, ale nawet na plaży.
Las deszczowy, ciężko się tu poruszać.
Udało się znaleźć jakąś ścieżkę…
…która prowadziła do takiego cudu natury.
Z wodospadu wypływał strumień, a w nim…
W porze deszczowej strumyczek chyba przeistacza się w rwącą rzekę.
Zabrać babę do lasu…
Bogactwo kolorów i zapachów.
Większości gatunków roślin nie widziałem wcześniej na oczy.
To akurat znałem!
Czasem warto spojrzeć wyżej.
Raj dla ornitologów.
Ptaszydła siedzą na gałęziach, ale niektóre też na ziemi.
Ale każdy gatunek próbuje zżerać mango zanim dojrzeje.
KOMARY
Te skurczybyki też się budzą w nocy. W ciągu dnia nie widać ich wcale, nawet siedząc w cieniu nie zobaczycie komara, podobnie wieczorem. Ale spróbujcie tylko zasnąć…
Komary na Tobago są maleńkie i latają bezgłośnie. Nie widać ich, nie słychać, czasem coś gdzieś mignie ale latają tak szybko, że nie sposób ich namierzyć, ale żrą jak wściekłe… Mnie jakoś komary nigdy za bardzo nie lubiły i zawsze byłem mniej pogryziony od innych, ale tym razem wróg nadrobił stracone lata. Przez niemal trzy tygodnie czochrałem się po nogach i plecach, a skurczybyki co noc dokładały kolejną porcję swędzących ugryzień. Nie pomagała moskitiera zaciągnięta nad łóżkiem – te bestie zawsze i tak znalazły jakąś drogę do krwi…
Tu namalowany powinien być komar, a nie koliberek.
Moja noga po dwóch pierwszych nocach. Wiele razy mnie coś pogryzło, ale nie aż tak…
Czy warto lecieć na Tobago? Pod względem wyłącznie wędkarskim nie, znam lepsze łowiska z fajniejszymi rybami. Pod względem wypoczynkowym – tak. Jest bezpiecznie, pięknie i ciepło, wyspa oferuje wspaniałe widoki i niezłe jedzenie. Ludzie są wybitnie życzliwi, pomocni i uśmiechnięci, nie słyszałem o kradzieżach, zaczepkach czy innych przykrych incydentach (ponoć na Trynidadzie nie jest już tak kolorowo, choć chyba bym nie demonizował).
Cenowo bywa różnie. Przeważnie jest trochę drożej niż w Polsce, czasem nawet dwukrotnie. Cena za obiad w knajpce to koszt około 120-130 zł za dwie osoby, jednak gdy znajdziecie niewielką knajpke, w której jedzą miejscowi, spokojnie zejdziecie o połowę. Ceny pozostałych produktów:
butelka wody – ok.4zł
redbull – 8zł
12 jajek – 17zł
mleko – 7zł
masło – od 12zł do 22zł
chleb – 7zł
Przyjemniejsza jest za to cena paliwa, bowiem litr bezołowiowej kosztuje ok.2,8zł , a diesel wychodzi jeszcze lepiej, bowiem 2zł/litr.
MIEJSCOWA WALUTA
Trynidad i Tobago ma własną walutę – TTD, czyli Trynidad&Tobago Dolars. Przelicznik to około 6,5TTD = 1$ USA. Dolary amerykańskie można wymienić w banku na miejscową walutę lub wybierać pieniądze z bankomatu. Polecam chyba tę pierwszą opcję jako bezpieczniejszą, bowiem jeden z bankomatów „zeżarł” nam kartę i musieliśmy zablokować konto – na szczęście mieliśmy zapas $ USA oraz drugą kartę z zapasowym kontem.
Same banknoty są bardzo ładne, zresztą zobaczcie sami.
Miejscowa waluta. Uwagę przyciąga zwłaszcza banknot o nominale 50$ – chyba najpiękniejszy banknot jaki kiedykolwiek widziałem.
Ktoś z Was pewnie pomyśli, że Trynidad i Tobago to zadupie, trzeci świat. Może i tak, niektórzy być może tak będą odbierali ten kraj, jednak powiem Wam kilka słów od siebie.
Po pierwsze o ludziach często świadczy to jak żyją. Przyzwyczajeni jesteśmy, że w odległych krajach, które wydają się nam „dzikie” jest bród i syf. No to patrzcie teraz… Jak dbasz, tak masz.
Takich znaków na Tobago jest bardzo dużo. Kara za śmiecenie wynosi 1000$ !!! Widział ktoś u nas taki znak? Być może do ideału sporo brakuje ale wierzcie mi – śmieci przy drogach jest dużo mniej niż w naszym kraju!
Plaża na Tobago. Widzicie gdzieś śmieci?
Droga drugiej kategorii. Czy na poboczach leżą śmieci?
Kolejna plaża i również brak śmieci. Można?
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że podróże są jedyną rzeczą na świecie, na które człowiek wydaje pieniądze, a jednak staje się bogatszy. Zgadzam się z tym w 100% – podróże kształcą!
Odwiedzając Trynidad i Tobago pamiętajcie, że tam trzeba wyzbyć się naszych europejskich przyzwyczajeń, trzeba zwolnić. Tam czas płynie inaczej i musimy się dostosować. Ja się tego cały czas uczę, ale chyba powoli zaczyna mi to wychodzić…
Czas kończyć ten przydługi wpis, lecz zostawię Wam jeszcze kilka widoczków na sam koniec.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Pelikany są sprawnymi myśliwymi i świetnymi „lotnikami”, jednak na lądzie są przecudnie nieporadne.
W każdym miejscu gdzie rybacy cumują swoje łódki, zetkniecie się z tymi ptakami.
Kolejna plaża na Tobago. Takich miejsc jest sporo.
Natura pięknie maluje swoje obrazki.
Castara widoczna ze szczytu stromej góry.
Kolejna rajska plaża.
Na Tobago jest kilka zabytkowych fortów obronnych, ale ja nie jestem fanem takich miejsc.
Kolejna zdobycz ze skałek.
Aż musiałem zrobić zbliżenie, piękna rybka.
Znaleziska plażowe.
Lokalne widoczki w jednej z miejscowości.
Pelikany są niemal wszędzie.
Kolor morza obłędny.
Na plaży kręci się sporo psiaków. To nasza ulubienica, najukochańsza sunia na świecie.
Sztukę można uprawiać wszędzie – nawet na plaży, wykorzystując stary pień palmy.
Oferta specjalna – komuś kaczuszkę? Może dwie?
Szarańcza – nie ma jej dużo, ale pod osłoną nocy wyłazi. Większa od naszych jaskółek…
Jednym się nie najesz…
Gdzieniegdzie rosną trujące drzewa, ale zawsze są dobrze oznaczone.
Widząc tę reklamę nie mogłem tu nie wstąpić…
Na sam koniec jeden z obrazków, który zrobił na mnie największe wrażenie. Dlaczego? – bo to święta prawda… Jak widać niezależnie od szerokości geograficznej.
Komentarze