Są na świecie miejsca, do których człowiek chce wracać. Czasem wraca jedynie myślami, czasem sercem, a innym razem również ciałem. Moje serce i dusza należą do Wisły i nic tego nie zmieni, jednak ciało pałęta się po różnych zakątkach świata – czasem odnalezionych zupełnie przypadkowo, innym razem po z góry zaplanowanych. Jedne kierunki i wyprawy są bardziej udane, inne trochę mniej, ale prawdziwą wartością wędkarskich podróży jest nie to aby „złowić” – wartością jest to aby poznać, zobaczyć, dowiedzieć się i nauczyć. Samo złowienie jest wspaniałą nagrodą ale życie wyleczyło mnie z planowania wyjazdów „po rybę”. Teraz jeżdżę „na ryby”, a te…czasem złowić się uda, innym razem pozostaje ssanie kciuka. Takie podejście do wypraw pozwala uniknąć rozczarowań, a jednocześnie daje olbrzymią radość z udanego polowania.

To już moja trzecia wyprawa nad Jezioro Gigantów. Trzecia w życiu i jednocześnie trzecia w ciągu roku. To jezioro jest jednym z tych miejsc, do których chcę wracać – nie skradło mojego serca, jednak jest mi w jakiś sposób bliskie. Po prostu, tak czysto wędkarsko.

Pięć dni po powrocie z Panamy znowu stoję na lotnisku, wpatrując się w tablicę odlotów. Tym razem lecimy w osiem osób i każdy po cichu liczy na poprawienie życiówek w okoniu. Skłamałbym gdybym napisał, że ja na to nie liczę – co prawda ciężko przebić 54cm sprzed roku, jednak wiem, że w tym jeziorze możliwe jest pobicie tego rekordu. Chciałbym, ale nie mam ciśnienia tym bardziej, że złowienie większego garbusa wydaje mi się niemal niemożliwe. Po co się nakręcać…?

Po długiej podróży, zakwaterowaniu w hotelu, wspaniałym obiedzie i tradycyjnej, wieczornej butelce, wspartej wędkarskimi opowieściami padamy na pyski. Rano szybkie śniadanie, szykowanie sprzętu i o 9ej rano meldujemy się na przystani nad jeziorem. Nasi hiszpańscy opiekunowie wydają nam kajaki wędkarskie, objaśniają „co i jak” i pomagają wyjść na wodę. Ja już wcześniej łowiłem z takich pływadełek, jednak dla reszty jest to pierwsze zetknięcie z kajakami. Po krótkim instruktażu wypływamy na wodę i zanim dopłynąłem do pierwszej miejscówki dzwoni Paweł i melduje, że w szóstym rzucie złowił okonia o długości 52 centymetrów. Szósty rzut i garbus 52cm! Tak nam się rozpoczął wyjazd!

Wynajętym na lotnisku busem dojeżdżaliśmy na łowisko i o ile my się mieściliśmy bez większych problemów, o tyle ilość wędek była przerażająca.

Z Piotrkiem znamy się od kilku lat i choć wielokrotnie próbowaliśmy umówić się na wspólny wypad na ryby, udało się to dopiero teraz…

Paweł pozamiatał już w szóstym rzucie – piękny, gruby garbus o długości 52 centymetrów.

Po kolei odwiedzam znane mi miejscówki, szukam ryb na wodzie płytszej i głębszej, jednak dzień kończę z jednym sandaczem i trzema niewykorzystanymi, bardzo delikatnymi braniami na ciemnego twistera. Pod koniec dnia zaczynam kombinować z innymi przynętami, jednak to nie jest mój dzień. U innych podobnie – Piotrek wytargał jednego okonia 47cm, Przemek garbusa podobnej wielkości, trafiło się też kilka sandaczy 60+. Jutro postanawiamy podejść do tematu poważniej, a przede wszystkim zameldować się na łowisku o godzinę wcześniej.

Moja jedyna ryba z pierwszego dnia. Szału nie ma, ale na szczęście udało się coś wydłubać.

Piotrek zaczął pięknie – co prawda poniżej pół metra, ale zabrakło dosłownie trzech centymetrów.

Przemka ciężko namówić do zdjęcia, bo gdy tylko podpływałem z aparatem, to słyszałem „…ten nie ma 50ki, to na cholerę mi zdjęcie…”? (…przy czym słowo „cholera” zamieniał innym, ale też na „ch”…) 

Na koniec dnia Paweł doławia przyzwoitego sandacza. Ma chłop rękę do ryb!

Drugi dzień przynosi nowe nadzieje tym bardziej, że ranek jest odrobinę mglisty i bezwietrzny. Razem z Przemkiem, Piotrkiem i Pawłem płyniemy w kierunku odległej i płytkiej zatoczki, przy której na dnie jest kilka uskoków i głębokość z płycizny przechodzi w rozległy blat o głębokości 5 – 6 metrów. Nasz hiszpański opiekun twierdzi, że kilka dni temu okonie kręciły się po bardzo płytkiej wodzie (około 2 metrów) i tam też powinniśmy ich szukać.
Reszta ekipy rozpłynęła się po jeziorze – jedni próbują łowić w trollingu, inni macają wodę na różnych głębokościach.
Płynąc w kierunku brzegu dostrzegam na echosondzie zapisy i mówię do Pawła, że musimy obrzucać okolicę. Miejscówka ma głębokość ponad 5 metrów, ale nie wieje łowimy więc bardzo lekko. W trzecim rzucie Paweł zacina ładną rybę i po chwili ląduje ją w podbieraku – 51 centymetrów! Chłopak nieziemsko rozpoczął wyjazd pierwszego dnia, a już drugiego poranka dowalił pięknym bonusem. Robimy szybką sesję zdjęciową, odpływam może 30 metrów od Pawła i też zaliczam delikatne branie. Od razu czuję, że ryba jest ładna i choć na kiju nie szaleje to czuję, że jest gruba. Po chwili łowię okonia dokładnie tej samej wielkości, równe 51 centymetrów. Moja pierwsza pięćdziesiątka w tym sezonie.

Drugiego dnia Paweł znowu zaczyna z grubym przytupem – 51cm.

Wreszcie i ja zaliczam branie fajnego okonia – również 51cm.

Po chwili dopływa do nas Sebastian i Michał oraz straż rybacka – sprawdzają zezwolenia, pytają skąd jesteśmy, skąd mamy kajaki i po telefonie do naszego opiekuna, płyną dalej.
Odpływam od zgrupowanych kajaków na jakieś 100 metrów i w ciągu kilku minut mam dwie kolejne ryby z 5ką z przodu, a większy ma 52 centymetry. Cóż za szaleństwo! Otwiera się worek z rybami… Michał w tym czasie łowi kilka przyzwoitych okoni, ja doławiam czterdziestaka i na tym kończy się zabawa… Brania odrobinę siadają, jednak tego dnia każdy swoje złowił. Zdecydowanie największa aktywność ryb przypadała na ranek i wieczór, przy czym wieczorem zaczęły odzywać się sandacze.

Po kilkunastu minutach poprawiam na 52cm.

Kolejny okoń jest już trochę mniejszy.

Michał też łowi swoje…

Piotrek też ma brania, jednak na razie prześladują go sandacze.

W ciągu dnia wychodzi słońce, a wiatr gaśnie całkowicie – takie łowienie z kajaka to ja rozumiem.

Luty, Hiszpania, słońce i piękne ryby. Czego chcieć więcej?

Michał też dorwał grubasa.

Kolejne dni to z naszej strony głównie walka z wiatrem i niewyspaniem. Codziennie wstajemy o godzinie 6 rano, aby od 8 być już nad wodą i łowimy do 19. Potem szybka wizyta w sklepie, prysznic, kolacja i już jest 21. Codziennie wieje, w dodatku tak grubo, że jednego dnia nie wychodzimy na wodę (płynie tylko Paweł z Michałem, ale po trzech godzinach wracają do hotelu…), a innego mam małe kłopociki… Tego dnia świetnie biorą sandacze z verta. Widać, jak ganiają gumy, jak się do nich podnoszą i co któryś atakuje sporą „jaskółkę” prowadzona nad dnem. Wgapiam się w ekran echosondy i daję się ponieść tej specyficznej zabawie w kotka i myszkę. Tu napływam, tu mnie znosi, tu mi coś stuknie, tam coś złowię, tu mi coś spadnie… Zabawa jest wciągająca niczym gra komputerowa (jestem podatny na gry, dlatego unikam ich jak ognia i nie ma mowy, abym zainstalował sobie jakąś grę na komputerze – szkoda mi życia bo wiem, że przepadnę na dwa tygodnie…), zapominam więc o świecie i otaczającej mnie rzeczywistości. Czuję, że trochę buja ale łowi się świetnie.
W pewnym momencie słyszę tuż za sobą terkot silnika spalinowego, co na tej wodzie oznacza jedno – kontrolę zezwoleń wędkarskich. Odwracam głowę i widzę sporego riba z dużym silnikiem, a sternik pyta się mnie, czy wszystko ok i czy nie potrzebuję pomocy. Odpowiadam, że bardzo dziękuję i że wszystko w porządku, on odpływa, a ja dopiero wtedy na dobre odrywam oczy od ekranu echosondy… Koledzy poznikali, zostałem sam na środku bajora, a wokół fale wysokie na 70, może 80 centymetrów… Ja sam pośrodku kipieli, a górą wiatr zaiwania z taką siłą, że rosnące na brzegach drzewa kłaniają się niemal poziomo… W tym momencie niemal popuściłem. Nie wiem ile razy oczami wyobraźni widziałem się lądującego w wodzie, ale do brzegu pedałowałem półtorej godziny. Każda fala przelewała mi się przez dziób kajaka, a ja mogłem płynąć wyłącznie pod fale. Gdybym chciał zmienić kierunek – od razu leżę. Wiatr kręcił, wyskakiwał zza gór i miotał moim lichym pływadełkiem na wszystkie strony, a ja się cały czas zastanawiałem, czy dałbym radę dopłynąć do brzegu. W zasięgu wzroku nie było nikogo… Na szczęście udało mi się dopłynąć bez wywrotki, ale szczerze mówiąc tego dnia miałem naprawdę dosyć i pałałem szczerą nienawiścią do wędkowania z kajaka… Zawsze powtarzam, że rozsądek i bezpieczeństwo powinny być na pierwszym miejscu, a tym razem sam dałem się wciągnąć wertykalnej grze z sandaczami i straciłem swoją czujność. Ku przestrodze…

Sandacze przez cały nasz wyjazd świetnie reagowały na „jaskółki” podawane w pionie.

Kolejny sandacz z verta – świetna zabawa.

Michał też wczuł się w łowienie wertykalne i szło mu świetnie.

A u Pawła jak zawsze, bez zmian…

Seba niby troszkę na uboczu, niby gdzieś za zakrętem, ale po cichaczu swoje też dłubał.

Zaliczył też fajnego szczupaka, a że Sebuś lubi zapozować w sposób wyjątkowy, dorzucam jedno z wybitnie udanych zdjęć z cętkowaną zdobyczą.

Jarek uparcie dłubał, aż wydłubał.

Piękny zachód słońca, czas więc wracać do brzegu.

Kolacja, czyli filecik z sandacza oraz „sałatka” made by Piotr Piskorski.

Chyba każdy kolejny dzień przynosił nam jakieś okonie powyżej pół metra i dwa dni przed końcem wyjazdu tylko Piotrek i Przemek nie mieli odhaczonej pięćdziesiątki. Dla mnie było to olbrzymie zaskoczenie, bo obaj są świetnymi wędkarzami i gdybym miał obstawiać, to właśnie oni dwaj – w moim założeniu – połowiliby najlepiej z nas wszystkich. Aż przyszedł ten dzień… Zaraz po południu rozeszła się wieść, że „…Piskorek dziś pozamiatał…”. Nie wiedziałem czego się spodziewać, ale już dwie godziny później Piotrek sam mnie uświadomił – sześć dużych okoni, w tym cztery powyżej 50cm długości. Takie właśnie jest wędkarstwo! Raz łowi jeden, innym razem drugi. Piotrek z wielką cierpliwością czekał na półmetrowego okonia, aż pewnego ranka dowalił do pieca. Okazało się, że idealnie wstrzelił się z przynętą i jej prowadzeniem. Na lekką czeburaszkę założył imitację jakiegoś bladego raczka, namierzył okonie na bardzo płytkiej wodzie i zrobił porządek po swojemu. Tego dnia również Przemek zalicza dwa półmetrowe garbusy i co ciekawe – tym razem sam mnie prosi, żebym podpłynął i zrobił mu zdjęcie. To znak, że złowiony okoń robi na nim spore wrażenie. Ja łowię kolejnego okonia 51cm, Seba, Jarek i Piotrek również zaliczają życiówki. Jest bajecznie…

Piotrek wpłynął w sam koniec zatoki, założył raczka i się zaczęło…

Kolejna pięćdziesiątka do kolekcji.

Fartowny raczek Piotrka.

Jarek wytargał naprawdę grubasa – dokładnie 51,5cm!

Seba ma powód aby suszyć zęby – pierwszy okoń z 5ką z przodu!

Piotrek też swoje złowił.

Ja też wydłubałem kolejnego pięćdziesiątaka.

Przemas pacnął dwie takie ryby.

Gdy okonie nie chcą współpracować, staramy się dłubać sandacze. Dość szybko zauważamy pewien schemat – rano sandacze żerują nieźle, ale my staramy się skupiać na okoniach. Gdy okoniowe brania ustają, sandacze też stają się niechętne ale można je znaleźć na wodzie głębszej – 11, czy nawet 12 metrów. Znajdujemy też sporo zapisów nawet na głębokościach 15 metrów, a zedy podnoszą się do przynęt, jednak niechętnie je atakują. Jeden na kilkanaście łupnie w „jaskółkę” z wielkim impetem jednak widać, że nie są „na chodzie”. Zabawa zaczyna się wieczorem, gdzieś od godziny 16ej i trwa aż do zmroku – im później tym lepiej, jednak łowienie po ciemku jest na tym jeziorze zabronione. Myślę, że bardzo słusznie bowiem znając nasz zapał do łowienia sandaczy, ranek zastałby nas na wodzie.

Zastanawiała mnie kondycja sandaczy. Niektóre pięknie wygrubaszone, z wypchanymi bebechami, inne w zdecydowanie gorszej kondycji. Nie wiem od czego to zależy ale być może wpływ na masę ryb mają stanowiska, które zajmują. Większość zedów złowiliśmy na głębokościach 8-12 metrów, ale kilka ryb padło również na wodzie płytkiej, dosłownie 2-3 metrowej. Nie mam pojęcia od czego to zależy, ale dla zobrazowania wrzucam dwa zdjęcia ryb o podobnej długości, różniących się jednak masą. I to zdecydowanie!


Dwa ostatnie dni przyniosły ochłodzenie, a ostatnia dniówka na wodzie to znowu zmaganie się z wiatrem. Kto nie łowił na kajaku musi sobie wyobrazić, że gdy wieje zbyt mocno i łowienie w dryfie staje się niemożliwe, należy kajak ustawić dziobem pod wiatr i cały czas, powoli pedałując starać się łowić. Jest to uciążliwe aczkolwiek wykonalne, natomiast gdy wietrzysko jest zimne, narażamy się na przeziębienie – ponieważ cały dzień łykamy te zimne podmuchy. Wyjazd skończył się w ten sposób, że każdy z nas wrócił z nową życiówką, ale też z przeziębieniem…

Chwila odpoczynku, schowaliśmy się przed wichrem.

Paweł z uporem łowił na casta.

Przemek nie mógł przekonać się do łowienia w pionie, ale szybko zaraził się takim sposobem tropienia sandaczy.

Kolejny zed z verta.

Seba pomiędzy sandaczami dłubał piękne okonie.

Michał z kolejnym, pięknym sandaczem.

Były też pojedyncze szczupaki, choć największy nie dał się wyholować…

Kolejny zachód słońca…

…i kolejna „sałatka” w wykonaniu Piotrka.

Przedostatni dzień naszej wyprawy jest ciężki… Wieje, pizga zimnicą i każdy z nas zgrzyta zębami, ale nikt nie odpuszcza aż do wieczora. Ja co wieczór kręcę się po wodzie 8-12 metrów w poszukiwaniu sandaczy i na echu widzę, że niby są aktywne, jednak niechętnie atakują przynęty. Sporo z nich podnosi się do „jaskółki”, obserwują, odprowadzają, jednak brań jest niewiele. Łowię dwie ryby średnich rozmiarów i gdy powoli słońce zbliża się do linii gór widzę, że przy mojej przynęcie kręcą się aż trzy ładne ryby. Co je podniosę na metr nad dno, to zaraz siadają… W pewnym momencie po raz któryś ryby schodzą do dna i nagle widzę na echu, jak cienka linia startuje niemal pionowo do mojej przynęty – przez głowę przelatuje mi myśl „…o nie, mały sandacz…” i w tym momencie mam krótkie, energiczne branie. Zacinam i już jestem pewien, że mam małego sandaczyka – kilkanaście sekund wolnego holu i przy powierzchni pojawia się piękny okoń. Od razu widzę, że ma 5kę z przodu więc pakuję go do podbieraka, a Paweł już pedałuje z aparatem fotograficznym z moim kierunku. Gdy dopływa unoszę podbierak i dopiero teraz widzę, że ten okoń jest naprawdę spory. Kilka szybkich fotek i zabieramy się do mierzenia. Najpierw Paweł mówi, że 52 ale nie dosunąłem miarki do końca pyska ryby i nagle pojawia się wynik 54cm. Mówię do Pawła „stary, mierz dokładnie bo moja zyciówka ma dokładnie tyle”, a Paweł mi odpowiada „to go wyprostuj, bo jest zgięty”. Gdy dokładnie układam rybę okazuje się, że mierzy 54,5cm… Jest gruby ale nie tak jak niektóre wcześniej złowione okonie, ale dla mnie zawsze liczyła się długość ryby, a nie jej masa… W ten sposób ja też kończę z życiówką na koncie…

W ciągu dnia – czy wiało czy nie wiało, dłubaliśmy trochę sandaczy.

Rozmiary zedów nie były imponujące, ale na brak zabawy z rybami zdjęciowymi nie mogliśmy narzekać.

Co jakiś czas trafiały się przyzwoite okonie, niektóre naprawdę potężne.

I kolejny sandacz Michała, cała guma w pysku.

Gdy słońce zniżało się do horyzontu, trafiały się też odrobinę fajniejsze sandacze.

Ostatnia ryba dnia i jednocześnie największy okoń wyjazdu.

Pięć dni łowienia, osiem osób i osiem okoniowych życiówek. Jezioro Gigantów zdecydowanie zapracowało na swoją nazwę i chociaż łatwo nie było, choć walczyliśmy z silnym wiatrem i porannym oraz wieczornym chłodem, każdy wraca zadowolony. Każdy z nas chce tu wrócić i wiemy już, co będziemy robili w lutym za rok. Okonie wciąż tu rosną, jest ich naprawdę dużo chociaż trzeba pamiętać, że półmetrowy garbus to naprawdę potężna ryba i nie łowi się jej na zawołanie. Nawet tu, nawet w jeziorze gigantów. Gdzie jeśli nie tu można wyśrubować swoją pasiastą życiówkę do tak niesamowitego wyniku? Każdy z nas zaliczył wielkie okonia, ale by czytelnicy zrozumieli co przeżyliśmy na koniec napiszę tylko tyle – przez pięć dni złowiliśmy dziewiętnaście (DZIEWIĘTNAŚCIE!!!!!) okoni powyżej 50 centymetrów długości….
Mam nadzieję, że za rok spotkamy się w tym samym gronie, w tym samym miejscu.
Dziękuję chłopakom z www.wyprawynaryby.pl za zorganizowanie tej wyprawy.

Zobacz FILM o Jeziorze Gigantów:

Artykuł o okoniach-gigantach:

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze