To był mój trzeci raz w Panamie i trzeci raz w tej samej miejscowości – Pedasi. Od ostatniej wyprawy w to miejsce nie minęło wiele czasu bo niecałe trzy tygodnie, a sama podróż była tak równie długa i męcząca jak poprzednio. I tak jak poprzednim razem, tak samo teraz dmuchało tak srogo, że kokosy spadały z drzew. Tym razem również mieliśmy szczęście w nieszczęściu, bo kierunek wiatru znowu był podobny, czyli od lądu co oznaczało, że da się wyjść w ocean, jednak będziemy mogli łowić wyłącznie w bliskiej odległości od brzegu. Jak się nie ma co się lubi….

Pierwszy, krótki nocleg zaliczamy w hotelu blisko lotniska w Panama City, a z samego rana ruszamy w pięciogodzinną drogę do Pedasi. Wyjazd ze stolicy Panamy trochę się przedłuża bo na ulicach jest tłoczno, ale potem mamy już z przysłowiowej górki. Po dotarciu na miejsce mały drineczek i powitalne przekąski – co jest tu już tradycją, a potem długie szykowanie sprzętu na następny dzień.

Po długiej podróży wreszcie chwila relaksu przy basenach.

Ci dwaj muszkieterowie „zwąchali się” jeszcze przed wyprawą i byli niemal nierozłączni – poza chwilami na morzu.

Nasza baza wypadowa i nie da się ukryć, że to miejsce jest stworzone dla wędkarzy.

Szykowanie sprzętu trwało bardzo długo.

Pierwszego dnia dmucha. Dokładnie tak jak podpowiadała norweska prognoza pogody – od brzegu, jednak 9 metrów na sekundę. Z takim wichrem na wodzie – a tym bardziej oceanie! – nie ma żartów. Nasi kapitanowie są jednak doświadczeni w bojach, ruszamy więc wzdłuż niekończących się plaż. Na łodzi jestem z Markiem i Michałem, którzy na takiej wyprawie są pierwszy raz, jednak ich zapał jest chyba jeszcze większy niż mój. Nasz kapitan zarówno po polsku jak i po angielsku zna po jednym słowie – po angielsku tylko „ok”, a po polsku…. „pierdoła”, przy czym wymawia zamieniając Ł na L – „pierdola”. Piszę o tym, gdyż to słówko będzie go prześladowało przez następnych kilka dni.
Odwiedzamy pierwsze miejscówki, jednak nie możemy namierzyć ryb. W końcu trafiamy na niewielkie stado jacków (Jack Crevalle) – ja wyciągam podrostka, ale Marek tarabani solidną sztukę. Jak na pierwszą rybę oceaniczną, to wstydu nie ma.
Po godzinie czy dwóch bez brań, nasz kapitan wiezie nas na głębsze łowiska, abyśmy poszukali ryb łowiąc na speed jigging. Jeśli czytaliście mój artykuł o wyprawie na Andamany (link pod koniec tego tekstu) to wiecie, że to najbardziej wyczerpujący sposób wędkowania jaki znam. Ale! – jednocześnie skuteczny.
Po ustawieniu łodzi zaczyna się zabawa. Co chwilę ktoś z nas zacina rybę, zdarzają się dublety, a nawet tryplety. Wpadliśmy w ławicę amberjacków i choć ryby nie są duże, to po pół godzinie naprawdę bolą nas mięśnie. Każdy zalicza po kilka ryb i tak jak szybko się zaczęło, tak szybko się kończy – gubimy gdzieś ławicę tych drapieżników. Tak to właśnie jest na oceanie. Przez kilka godzin kręcimy się po miejscówkach, jednak nie dzieje się zbyt wiele. Co jakiś czas łowimy pojedyncze, ale małe ryby. Gdy Michałowi spina się fajny amberjack pod łodzią, mówimy kapitanowi, że „Michał pierdoła”. On (kapitan) został już przećwiczony przez poprzednią grupę z Polski i śmieje się z nami, mówiąc przy okazji „kapitano no pierdola, Michał pierdola”. Potem, przy każdej spiętej rybie on mówi, że któryś z nas jest „pierdola”, a jeśli pływamy dłuższy czas bez brania, machamy ręką i mówimy „kapitano pierdoła” – a nasz kapitan się oburza i mówi, że „kapitano no pierdola”. No to sobie pogadaliśmy… I tak przez tydzień…

Marek z pierwszą solidną rybą na naszej łodzi – jack crevalle. Jak na pierwszą oceaniczną rybę w życiu, to wstydu nie ma.

Chwila speed jiggingu w odpowiednim miejscu i pojawiają się pierwsze amberjacki.

Trafiają się pierwsze dublety…

…są też tryplety. Akcja non stop, mięśnie ramion powoli odmawiają posłuszeństwa.

Pośmialiśmy się trochę z Michała, ale On dość szybko zgasił nam uśmieszki. Po pięknym i widowiskowym braniu na poppera w pobliżu podwodnej skały, jego wędka gnie się głęboko, a Michał kręcąc korbą sporego kołowrotka srogo sapie. Po dwóch minutach przy burcie łodzi zaczyna majaczyć jasny kształt ryby i wiemy, że to ładny jack. Jednak gdy ryba jest tuż pod powierzchnią, naszym oczom ukazuje się potężny bluefin (bluefin trevally)! Piękna, wspaniała ryba, w dodatku naprawdę olbrzymia! Nasz kapitan sprawnie podbiera rybę i dopiero na pokładzie widzimy ogrom tego stwora. Byłem już na kilku tropikalnych wyprawach, ale tak okazałego bluefina nie widziałem jeszcze nigdy. Szybka sesja fotograficzna, Michał uwalnia rybę i łowimy dalej, jednak znowu bez szału. Pod koniec dnia obławiamy olbrzymią podwodną skałę i tym razem ja mam mocne branie, a od razu nad powierzchnią wody pojawia się charakterystyczny pióropusz płetwy grzbietowej – rooster! Ryba walczy zaciekle choć od razu widzę, że jest mała. W tym jednak wypadku rooster to rooster, liczy się każdy i każdy powinien cieszyć – ten gatunek jest właśnie celem wielu wędkarskich wypraw do Panamy. Podczas poprzedniej wyprawy trzy tygodnie wcześniej nie złowiłem tego gagatka i tylko oklaskiwałem sukcesy Marcina, więc ten maluszek sprawił mi wiele radości – pierwszy w tym sezonie!
Dosłownie trzy zdjęcia, ryba ląduje w wodzie, a my solidniej przykładamy się do obłowienia podwodnej skały. Niestety do końca dnia nic się nie dzieje. Spływamy…

Michał z przepięknym bluefin’em – jedna z najpiękniejszych ryb oceanicznych!

Mój pierwszy z tym sezonie rooster jest raczej niemowlakiem, ale jak to rooster – cieszy każdy!

Na dwóch pozostałych łodziach też szału nie ma, chociaż Konrad schodził na brzeg zadowolony. Już pierwszego dnia zaliczył fajnego roostera – znacznie większego niż ten mój, a w dodatku miał wyjście potężnej cubery, czyli flagowej – oprócz roostera, ryby Panamy. Tyle tylko, że większej, silniejszej i chyba rzadszej. Niestety nie udało się jej sprowokować do brania, ale z tego co opowiadał była to ryba wielkości (cytuję) „małego fiata”. Słyszałem już opowieści o takich cuberach, więc wierzę w 100%.  Artur, Paweł i Gabriel czyli ekipa z trzeciej łódki też nie próżnowała i choć ryb za dużo nie złowili, mieli pierwszy dzień na przetarcie.

Rooster złowiony przez Kondzia jest już zdecydowanie zdjęciowy, a w dodatku pierwszy w życiu! Brawo!

Rooster wraca do wody.

Artur pierwszego dnia rozpoczął skromnie…

…ale potem towarzystwo na drugiej łódce się rozkręciło!

Rooster złowiony, potyczka z cuberą przegrana, ale humor dopisuje.

Fachowa prezentacja sprzętu…

…i „czajniczek” na odchodne.

Drugiego dnia ryb mieliśmy mniej, jednak było już z czym powalczyć. Najpierw zaliczyliśmy kilka jacków, niektóre były naprawdę zdjęciowe. W jackach fajne jest to, że jak nic nie bierze, to jednak jacki potrafią uratować sytuację. Jeśli kapitan nie jest „pierdola” i uda mu się namierzyć stado żerujących jacków, ręce naprawdę bolą. Tym razem łowiliśmy jednak pojedyncze ryby, ale w międzyczasie próbowaliśmy jigować. Ciekawą rybę znowu złowił Michał. Tym razem na jiga i po krótkim holu robiłem mu zdjęcia z yellow snapperem. Nasz kapitan cieszył się chyba bardziej od nas, a z tego w jaki sposób masował się po brzuszysku i jak głośno mlaskał ozorem zorientowaliśmy się, że ryba do wody nie wróci. I faktycznie – dostaliśmy ją na kolację. Wszystkie gatunki snapperów to bardzo smaczne i cenione w kuchni ryby.
W drugiej połowie dnia znowu zaliczam mocne branie na poppera i kolejny rooster ląduje na pokładzie. Nie tak mały jak wczoraj, jednak znowu nie taki o jakim marzę. Ale! – jak każdy rooster, ten też jest zdjęciowy. Moim zdaniem jest to jedna z najpiękniejszych ryb jakie kiedykolwiek widziałem. Na koniec dnia…a jakże – znowu Michał targa największą rybę dnia, czyli wyrośniętego jacka. Brawo Michał!
Kondzio znowu ma spotkanie z cuberą, tym razem jest jednak odrobinę bliżej sukcesu. Udaje mu się skusić rybę do brania, w dodatku już blisko łódki. Uderzenie jest potwornie silne, Kondzio zacina i…..ląduje na plecach!

Na jacki liczyć można niemal zawsze. To takie trochę nasze bolenie – jak inne ryby nie współpracują, to one ratują sytuację stając się tzw. „ostatnią deską ratunku”.

Yellow snapper – piękna ryba, w dodatku bardzo smaczna.

Na drugiej łodzi też coś się dzieje, chociaż początkowo szału nie ma.

Chłopaki powoli się rozkręcają…

…i tym razem to oni mają tryplety.

Konrad punktuje fajnym jackiem.

Po południu znowu mam trochę szczęścia – drugi rooster i chociaż większy niż wczoraj, to wciąż nie widać tych dużych.

Michał walczy z piekielnie silnym jackiem, ale kapitan jest czujny.

Ryba już na pokładzie, brawo Michał!

To był udany dzień!

Rafcio korzysta z uroków życia i basenu w naszej bazie.

Kolejne dwa łowienia wyglądają podobnie. Wieje aż papę z dachów zrywa, na szczęście cały czas od lądu. Pływać się da, jednak nie ma możliwości odpłynąć dalej w ocean. Przy brzegach fale są spore, jednak głaskane przez gorący wiatr nie są strome, za to na horyzoncie widać białe grzywy. Tam lepiej nie płynąć. Niestety prognozy cały czas są nieubłagane – będzie dmuchało, nawet do 11 metrów na sekundę…
Ryby oceaniczne, podobnie jak morskie trocie lubią fale przybojową i wiatr „w ląd”. Odwrotny kierunek wichru często wygania je z płycizn, więc nasze wyniki nie były oszałamiające. Co jakiś czas pojawiało się niewielkie stado jacków, jednak udawało nam się złowić pojedyncze ryby. Stado jak szybko się pojawiało, tak szybko znikało. Gdy decydowaliśmy się na speed jigging, naszym łupem padały przeważnie amberjacki jednak w niewielkich rozmiarach. Urozmaiceniem stawały się również niewielkie bluefiny, maleńkie barracudy czy red snappery, a Artur złowił całkiem fajnego needlefisha, czyli odpowiednik naszej belony tylko w rozmiarze XXL. Mi, Michałowi oraz Markowi co jakiś czas przynęty odgryzały wybitnie żarłoczne i drapieżne macro (makrela hiszpańska), których zęby nie są ostre jak żyletki, a wręcz jak skalpel! Wierzcie mi, że lekkie przejechanie palcem po tych zębach kończy się głębokim rozcięciem skóry. Rękę do tych ryb miał jednak Artur i Gabriel, bo nam te ryby odgryzały jigi i poppery, a chłopaki regularnie wyciągali je z wody – i tu wielkie dzięki, bo macro to jeden z najlepszych materiałów na wieczorne sashimi.

Przed wypłynięciem.

Maszyneria gotowa do boju.

Wieje coraz mocniej, momentami naprawdę mamy stracha.

W tak trudnych warunkach każda ryba jest ciężko wypracowana. Gabryś trafił pięknie ubarwionego jacka.

Michał znowu złowił „coś” w bonusie, ale nie mam pojęcia cóż to za dziwoląg.

Marek ma rękę do jacków, pozazdrościć.

Podczas jigowania na każdej łodzi wyjeżdżają amberjacki, jednak wciąż są to małe ryby.

Na sąsiedniej łódce Paweł punktuje fajnym jackiem.

Coraz większe fale rozbijają się z łoskotem o skaliste wyspy.

Kondzio trafia pięknego amberjacka – ileż te ryby mają siły!

Artur i Gabryś zadbali o regularne dostawy świeżego sashimi – dzięki.

Rafał, dobra dusza naszej wyprawy doskonale odnalazł się w nowej rzeczywistości.

Trzech muszkieterów przy barze.

Wreszcie przyszedł dzień, w którym nasz kapitan znalazł olbrzymie stado jacków. To nie były setki ryb, to były tysiące drapieżników, które wpadły w amok. Tego właśnie szukaliśmy! Każdy, dosłownie każdy rzut kończył się braniem. Bywały momenty, gdy w dwie sekundy po tym, jak jedna ryba się wyhaczyła, w poppera z wielką agresją ładował kolejny jack. Holowaliśmy jednocześnie we trzech i nasz szyper ledwo nadążał z odhaczaniem wyholowanych ryb. Zerknąłem przez ramię i widzę, jak Marek i Michał też walczą z ładnymi rybami – co rzut! Po dwudziestu minutach takiej rzeźni postanowiłem odłożyć wędkę i zacząć filmować poczynania chłopaków. Rzut w kierunku żerujących jacków, dwa czy trzy ruchy kijem aby popper zabulgotał i….siedzi! Ależ jazda! Niektóre z ryb są naprawdę duże, jednak szkoda nam czasu na robienie zdjęć. Szaleństwo wciąż trwa! Szprotki w panice katapultują się nad powierzchnię wody, ponieważ pod nimi woda aż kipi od ścigających je drapieżników, ale z powietrza atak przypuszczają pelikany i inne ptaszydła. Takie żerowanie ryb drapieżnych widuje się nieczęsto i aż szkoda, że brały nam same jacki. Bardzo często wśród stada tych ryb kręci się rooster – zawsze jest to największa ryba ze stada, jednak mniejsze jacki nie dość, że są w przewadze, to są po prostu szybsze. Tym razem roostera się nie doczekaliśmy.

Zaczynamy skromnie, niewielkim bluefin’em.

Nasz kapitan namierza olbrzymie stado jacków i zaczyna się jazda…

Są momenty, w których ryby biorą dosłownie w każdym rzucie!

Każdy z nas targa po kilkanaście fajnych jacków.

Szaleństwo trwa! Maras pozuje z pięknym jackiem, a tymczasem za jego plecami drapieżniki atakują sardynki na powierzchni!

Artur z Gabrysiem też nie próżnują.

Obaj łowią równo…

Tym razem zamiast smacznej makreli, Artur trafia niesmacznego needlefisha.

Za to o sashimi zadbał już Gabryś.

Przedostatni dzień naszej wyprawy był chyba najsłabszy. Nie działo się niemal nic… Aż przypomniałem sobie dni sprzed kilku sezonów, kiedy to szukałem sandaczy nad zalewem Zegrzyńskim… Maras dzień rozpoczął fajnym jackiem (na te ryby naprawdę liczyć można niemal zawsze…), a potem przez kilka godzin nie działo się nic. W akcie rozpaczy popłynęliśmy nieco dalej w okolice podwodnej rafy, gdzie ponoć łowi się duże grouppery. I faktycznie – już w drugim dryfie wyciągam grouppera, tylko…trochę nie wyrósł. Poczułem, że mam coś na końcu zestawu jednak byłem przekonany, że jest to jakaś mała muszla czy inny kawałek podwodnego świata. A jednak – był to groupper w rozmiarze mini… Za to już w następnym dryfie Maras zacina dużą rybę. Obstawiamy dużego grouppera, bo ponoć to jedno z lepszych miejsc na te wspaniałe ryby. Marek sapie, pot cieknie po plecach (w tym klimacie cieknie zawsze, nawet bez wysiłku fizycznego), sprzęt jęczy, ale ryba nie chce się poddać. Po dobrych kilku minutach na powierzchni ukazuje się amberjack – wreszcie taki, jakiego szukaliśmy! Piękna, gruba i niesamowicie waleczna ryba, która zasługuje już na dłuższą sesję fotograficzną. Pstrykam dużo fotek, aż Markowi mdleją ręce i nie jest w stanie dłużej utrzymać swojej zdobyczy. Gdy kończę robić fotki, Marek wyczerpany wypija duszkiem pół litra wody, łapie za wędkę, opuszcza jiga do dna….i powtórka! Znowu ma ładną rybę, choć już nie tak silna jak poprzednia. Po kilku minutach sapania znowu podbieramy amberjacka, jednak trochę mniejszego niż poprzedni. To ewidentnie jest dzień Marka!

Marek dzień rozpoczyna nie najgorzej, jednak potem niewiele się dzieje.

Groupper w rozmiarze mocno wstydliwym…

Solidny amberjack. Niewiarygodne ile te ryby mają siły!

Tę rybę Marek wspominał przez następne dni – zakwasy jak po cięzkim treningu!

Toyota Tundra, olbrzymi potwór, którym dojeżdżamy na plażę.

Przy takiej furze niejeden robił sobie pamiątkowe zdjęcia.

Na plaży nawet ptaki mają relaks.

Po wędkowaniu wyruszamy pozwiedzać Pedasi.

Miasteczko jest niewielkie i jeśli chcecie kupić jakieś pamiątki, jest tylko jeden sklep oferujący takie atrakcje.

W środku jest trochę tak, jak w całej Panamie – kolorowo, trochę kiczowato, jednak ma to pewien urok.

Z każdej wyprawy przywożę maski – ale taką już mam.

Budynki również są kolorowe i tętnią życiem.

Kolejny obrazek z Pedasi.

Ostatnie nasze wypłynięcie zapamiętam do końca życia. Tego dnia nasz kapitan postanowił popłynąć daleko na wschód, w okolice Isla Iguana. Łowiłem tam będąc po raz pierwszy w Panamie, w 2018 roku i bardzo miło wspominam tę okolicę. Najpierw zaczęliśmy od jiggingu, jednak naszym łupem były tylko niewielkie amberjacki. Po pewnym czasie nasz kapitan podpłynął bliżej skalistego wybrzeża – dokładnie w miejsca, w których łowiłem kilka lat wstecz. Wtedy, będąc na małej łódce z miejscowym rybakiem udało mi się złowić dużego roostera i trochę mniejszych ryb, ale trzeba przyznać, że cały czas się działo. El capitano powiedział, że możemy liczyć tu także na cuberę. Szczerze mówiąc aż zaświeciły mi się oczy. Roostery są piękne i waleczne, uwielbiam je łowić, jednak cubery nie miałem jeszcze na kiju. Kilka dni wcześniej Konrad miał wyjście do poppera olbrzymiej cubery i opowiadał nam z zapartym tchem, że do powierzchni wyszła ryba „wielkości małego fiata”. Mnie nigdy nic takiego nie spotkało, ale słyszałem już takie opowieści, a w dodatku Kondzio nie jest typem, który by koloryzował. Skoro to dobre miejsce na cuberę, to bez namysłu sięgnąłem po mocniejszy zestaw. Potężniejszy kij, mocarny kołowrót z grubą plecionką (ten sam, który dawał radę na Andamanach podczas walki z giant trevally) oraz przypon z fluorocarbonu o średnicy 1,2mm. Tu nie ma miękkiej gry. Zamiast agrafki na końcu zestawu założyłem oczywiście potężne kółko łącznikowe (agrafka może się rozpiąć, a kółeczko nigdy!), a do niego doczepiłem olbrzymiego poppera o masie 150 gramów i wiele mówiącej nazwie – Cubera. Skoro to ostatni dzień naszej wyprawy, to trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Ciskałem tym bulgoczącym potworem z zawziętością, aż po pół godzinie…. Nie mogę napisać nawet, że to był atak. To było coś więcej. Nigdy, przenigdy nie miałem takiego brania! Ryba, która przyładowała w poppera zrobiła to z taką siłą i agresją, jakiej nie widziałem i nie przeżyłem jeszcze nigdy. To było tak złe, pełnie nienawiści branie, że naprawdę przestraszyłem się tego, co z furią przykotłowało w przynętę. Nagle za Popperem pojawił się wielki cień, w powietrze wystrzeliły tysiące kropli, a rybsko „na odchodne” z wielką agresją przywaliło ogonem w wodę. Mnie mało nie wysadziło z łódki, nie wiem jakim fartem zdołałem się utrzymać na pokładzie. Całym ciałem zaciąłem trzykrotnie, drąc papę w niebogłosy „Cubera, Cubera”!!! Natychmiast koło mnie pojawił się kapitan krzycząc „shark”! – „Jaki kuźwa shark”? – pomyślałem, jednak szyper mnie upewnił „si, shark”… Tak się zaczęła moja pierwsza w życiu potyczka z rekinem. Ryba naprawdę była wściekła i nie ma chyba słów, którymi mógłbym opisać jej walkę. Oczywiście była strasznie silna, ale jednocześnie walczyła agresywnie. Hol każdej ryby to po prostu walka – dłuższa lub krótsza, mniej lub bardziej wyczerpująca. Tym razem miałem wrażenie, że ryba walczy ze mną, a jednocześnie stara się zdemolować wszystko na swojej drodze. Nie wiem ile minęło – może 10 minut? W takich emocjach i tropikalnym klimacie, przy maksymalnym odwodnieniu i z potężnym długiem tlenowym w mózgu straciłem rachubę czasu. Mięśnie paliły niemiłosiernie, bolał kręgosłup i nogi, a przedramion nie czułem wcale. Pod koniec holu okazało się, że rekin walczył na podwójnym gazie, bowiem kotwica poppera utkwiła nie w paszczy, a w końcówce płetwy piersiowej! W końcu rekinia płetwa pojawiła się przy burcie….i co teraz? Nasz kapitan spojrzał na mnie i nieśmiało zapytał – „photo”?
No kurde, jeszcze się pyta – oczywiście, że foto! Powiedziałem tak jak umiałem – „si, photo”. Szyper trzymając w garści gruby przypon przyglądał się leżącej na powierzchni zdobyczy, spojrzał na mnie i mruknął „mucho problemo”. Gdy odrzekłem, że „kapitano pierdoła” on aż się żachnął, odparł, że „kapitano no pierola” i jedną ręką trzymając za przypon, drugą zarzucił linę rekinowi na ogon i wciągnął na pokład łodzi. Zanim udało się okiełznać zębatego, chwilę to trwało… Teraz dopiero zaczęła się jazda…. Jak to to zaprezentować do zdjęcia? Ja wyczerpany morderczą potyczką, łódka kołysze się na falach, a rekin….uzębienie ma imponujące. Nasz kapitan pokazał mi jak powinienem trzymać rekina, jednak było to jakoś nie po mojemu. Coś było nie tak, nie czułem tego. Postanowiłem spróbować zrobić tak jak być powinno – czyli jedna rączka pod gardziołkiem, druga przy ogonie. Tak trzymana ryba na zdjęciach wygląda fajnie, jednak jeśli będzie chciała wyrwać się z rąk, zrobi to bez trudu. No więc rekin chciał…jednym ruchem ciała wyrwał mi się z rąk, a cała załoga – Marek, Michał ja i kapitan „no pierola” w ułamku sekundy znaleźliśmy się na burtach łodzi. Na szczęście moja zdobycz szybko się uspokoiła, grzecznie zapozowała do zdjęć i bez pamiątkowego buziaka wróciła do wody. Tym razem to ja wybąblowałem duszkiem pół litra wody i poprawiłem schłodzonym redbullem. Było co opijać, bowiem był to mój pierwszy w życiu rekin.

Rekin jest już przy burcie, tylko….co dalej?

Kapitan pokazuje mi jak trzymać rekina, jednak….nie, tak mi się nie podoba.

Wreszcie jest po mojemu, chociaż kapitan patrzy na to z przerażeniem.

Dalekie i drogie wyprawy wędkarskie mają to do siebie, że człowiek chce wykorzystać każdą chwilę łowienia, oddać jak najwięcej rzutów. Maras i Michał złapali za kije, a ja – zamiast odpocząć chwilę, postanowiłem też zabrać się do roboty. Dosłownie w następnym dryfie znowu zacinam sporą rybę, ta jednak nie ma nawet podejścia do rekina – dość szybko na pokładzie ląduje całkiem fajna barracuda. I tak jak przez całe swoje wcześniejsze życie nie złowiłem ani jednego rekina, tak za kilka minut…zaciąłem następnego. Tym razem zamieniłem poppera na sporego woblera, którego dostałem od Piotra Piskorskiego dosłownie dwa dni przed wylotem do Panamy (Piotrze, dziękuję raz jeszcze!). Na szczęście uzbroiłem go w mocne kotwice i po kilku rzutach kapitan znowu darł japę „ shark”!
Tym razem rekin był mniejszy i odrobinę słabszy, jednak pod koniec walki myślałem, że wyzionę ducha. Dwa rekiny i barracuda w krótkim czasie to za dużo dla mnie, tym bardziej w taki upał. Gdy po doholowaniu rekina do burty kapitan znowu usłyszał ode mnie „si, photo”, pomruczał coś pod nosem, a głośniej dodał – „Kamillo pierdola”… To nie ja pierdoła, tylko rekin pierdoła, że dał się pokonać. Tym razem sesja fotograficzna wyszła nam sprawniej, bo po pierwsze moja zdobycz była trochę mniejsza i słabsza, a po drugie już mniej więcej wiedziałem jak trzymać rekina do zdjęcia. Obyło się bez abordażu na burty i kolejny rekin wrócił do wody. Nasz kapitan próbował nam tłumaczyć co to za gatunek, jednak on po angielsku mówił tyle samo co my po hiszpańsku. Dopiero w bazie dowiedziałem się od gospodarza, że były to dwa rekiny czarnopłetwe. Ponoć dość popularne w tych okolicach.

Zanim odpocząłem po wyczerpującym holu rekina, dorodna barracuda postanowiła spalić mi mięśnie do końca.

Może nie ma zębów jak rekin, ale takie psie kły też potrafią narobić kłopotów.

Dosłownie chwilę po barracudzie znowu mam rekina… Tego to już naprawdę nie wiem jak utrzymać. W paszczy ostre zęby, w brodzie ostre kotwice.

Skurczybyk strasznie się wierci, nie mogę go utrzymać…

Dobra, lepszej fotki nie będzie…

Tego dnia mieliśmy jeszcze ze trzy spotkania z rekinami, ale jeden spadł podczas holu, drugi nie trafił, a trzeci przegryzł gruby fluorocarbon. Tym razem to Michał i Marek mieli rekinowe brania, a mnie kolejne „sharki” już omijały.
Końcówkę dnia wykorzystaliśmy znowu na jigowanie, jednak ryby nie chciały współpracować, a ja tylko się modliłem, żeby jakaś większa ryba nie zaatakowała mojego jiga. Na sam koniec Marek zaciął i wyholował ciekawą rybę, którą wcześniej widywałem jedynie na zdjęciach – albacora. Śliczna, podobna trochę do bonito, jednak odrobinę większa. To była ostatnia zdobycz naszej wyprawy…

Kapitan dba, abyśmy się nie nudzili. Zabieramy się za jigowanie… Ja już naprawdę nie mam siły.

Mały amberjack na jiga pozamiatał mnie już doszczętnie. Padłem na pokład…

Maras złowił albacorę – pierwszy raz widzę „na żywo” ten gatunek.

Na drugiej łodzi Artur katuje jacki…

…a Gabryś tradycyjnie mu towarzyszy.

I kolejna makrela… Z tymi rybami też trzeba bardzo uważać, gdyż ich zęby wcale nie są mniej ostre od tych, które mają rekiny!

Artur z kolejnym jackiem.

A Gabryś tradycyjnie nie zostaje w tyle.

Na plaży bez zmian…

Upał i spiekota zostawiają na twarzach pamiątki – a z pandą każdy chce sobie zrobić zdjęcie.

Bananka? Proszę sobie zerwać…

„Przepraszam, czy to się pali”? ;)))

Panamska flora jest kolorowa…

…a świat zwierząt zaskakujący.

Czasem też tajemniczy, czy nawet….groźny?

Nasz sprzęt wreszcie może odpocząc…

…my również.

Zmęczeni wracamy do naszej bazy wypadowej.

Podsumowując wyjazd mógłbym napisać, że brania były raczej słabe i – poza wyjątkami – stabilne. Jak to na oceanie mieliśmy spotkania z większymi rybami, jednak to one wygrywały. Kondzio miał dwa wyjścia cuber i tych ryb chyba najbardziej szkoda. Artur i Gabriel mieli brania roosterów, jednak ryby nie trafiały w poppery, a jeden z roosterów, który wystartował do poppera Arturowi chłopaki określili mianem „olbrzyma”. Na naszej łodzi Michałowi spadł zaraz po braniu duży (naprawdę duży) amberjack…
Jakby na złość tym, którzy twierdzili że przełom lutego i marca „to nie sezon”, następna grupa już pierwszego dnia złowiła 8 roosterów! Osiem, w jeden dzień, pierwsze wypłynięcie po naszym odwrocie. Kolega z tej grupy pisał mi, że roostery żerowały przez trzy dni, ale działo się grubo (największy około 25kg!). Ponadto udało im się trafić tuńczyki żółtopłetwe 8-18kg, za to jak je namierzyli, to w godzinę 20 sztuk. Gdyby nie zdjęcia które mi wysłał to nie wiem, czy bym w to uwierzył… Im z kolei nie dopisały duże jacki, które u nas trafiały się niemal codziennie. Takie to właśnie jest wędkarstwo – jednemu daje, innemu skąpi….
Ale zawsze wynagradza cierpliwych, tylko czasem później niż wcześniej.

LINK do artykułu o wyprawie na ANDAMANY: http://kamilwalicki.pl/2019/07/02/andamany-port-blair-marzec-2019/

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze