Część 2
Niska i bardzo zimna woda, ryby odsunięte poza zasięg rzutów – tak w skrócie mógłbym opisać naszą marcową wyprawę na Bornholm. Z poprzedniego artykułu wiecie już, że przez siedem dni starań nie złowiliśmy ani jednej ryby, nie mieliśmy ani jednego, marnego brania. Nie było nawet „ostatniej nadziei” czyli naciągania rzeczywistości i doszukiwania się „domniemania brania”. Ryb po prostu nie było przy duńskiej wyspie i wróciliśmy o przysłowiowym kiju.
Wędkarstwo jednak uczy cierpliwości i ten, który nie zraża się porażką (a raczej wyższością Przyrody nad człowiekiem, bo to bardziej trafne określenie), ten czasem – choć nie zawsze, odnosi sukces. Nie mogło być inaczej i już dziesięć dni później znowu zawitałem na Bornholmie. Tym razem w towarzystwie Janka Pisarskiego, który od 3 lat jeździ ze mną na duńską wyspę oraz doskonałego wędkarza znad Odry – Darka Mrongasa. Dwa dni później doleciał do nas mój kolega Przemek, który co roku przyjeżdża ze mną na Bornholm.
Po zjechaniu z promu pognaliśmy do domku zrzucić graciarnię, szybko przebrać się w spodniobuty i zdążyć połowić dwie godziny przed wieczorem. Już po kilku minutach stania w wodzie zacząłem się obawiać, że będziemy mieli „powtórkę z rozrywki”, czyli zero brań. Woda wciąż była bardzo zimna, co niestety doskonale czułem przez solidne śpiochy i dwie pary bielizny termicznej. Po dwóch godzinach bez brania, gdy nerwowo drapaliśmy się po głowach już przy moim aucie, zatrzymał się koło nas samochód na polskiej rejestracji i wysiadł z niego mój znajomy Romek. Okazało się, że jest tu już tydzień i mimo solidnego podejścia do tematu, złowił przez ten czas….jedną trotkę o długości około 40 centymetrów. Nasze miny musiały być niesamowite… Ja wciąż pamiętałem smak poprzedniej, Bornholmskiej porażki i widmo kolejnej takiej „przygody” naprawdę mnie przeraziło.
Następnego dnia pospaliśmy. Wędkarskie opowieści snuliśmy niemal do godziny 3 nad ranem, więc musieliśmy odespać. Ciężko było wstać do momentu, gdy nie zobaczyłem wiadomości od Romka – „…ruszyły się, złowiłem trzy ładne w ciągu pół godziny…”. Za kilka minut mi napisał, że dołowił jeszcze czwartą rybę. Z ciężkimi głowami zjedliśmy śniadanie, ogarnęliśmy się po ciężkiej nocy i ruszyliśmy na pierwszą miejscówkę.
Znowu tu jestem i ponownie stawiamy czoła wielkiej wodzie.
Ryby rzeczywiście współpracowały, choć to jeszcze nie to, co znałem z ubiegłorocznych wypraw. Na pierwszej miejscówce wyholowałem jedną rybę i choć jej długość była już zadowalająca, to kształtem bardziej przypominała belonę, niż troć. Długa chudzinka, w bardzo słabej kondycji. Od kilku lat coraz częściej trafiają się na Bornholmie wysrebrzone kelty, a coraz mniej łowimy srebrniaków. Pamiętam lata, gdy srebrne trocie były częstszą zdobyczą niż teraz. Czemu tak się dzieje? – nie mam pojęcia, choć mam pewne podejrzenia – ale to temat na osobny artykuł.
Pięknie ubarwiona trotkę złowił któregoś dnia Janek. Często łowi się tu wysrebrzone kelty, tzw. „miedzianki”, trafiają się też ryby ciemniejsze, a tymczasem Janeczek złowił kelciora z piękną, żółtą „mgiełką” na ciele. Śliczna samica mierzyła niecałe 70cm i zdecydowanie najpiękniej ubarwioną rybą podczas tej wyprawy. Trafiliśmy kilka małych srebrniaczków, ale nie ucapiliśmy ani jednej srebrnej ryby w słusznym rozmiarze – a po takie właśnie srebrne torpedy jeździ się na Bornholm. Przemek, który doleciał do nas trzy dni później złowił niewielkiego srebrniaczka jednak w takim rozmiarze, że nie robiliśmy nawet zdjęcia rybie.
Zdecydowanie nie trafiliśmy w miejscówki i czas, gdzie wpływały spasione, srebrne ryby.
Pierwsza ryba wyjazdu. Niebywale wychudzona trotka w bardzo słabiutkiej kondycji.
Janeczek z najpiękniej ubarwioną rybą naszego wyjazdu. Powiem szczerze, że nie widziałem na Bornholmie troci w takich pstrągowych barwach.
Daro ma rękę do ryb, również tych z płetwą tłuszczową – wiedziałem więc, że da sobie doskonale radę wśród morskich fal.
Bornholm niszczy ludzi.
Niewielki srebrniaczek.
Wracając do Polski spotkaliśmy na promie znajomych wędkarzy, którzy mogli pochwalić się kilkoma takimi zdobyczami – nam tym razem się nie poszczęściło.
Przedostatniego dnia zaliczyliśmy małą… „kraksę”. Ja z Darkiem łowiliśmy koło siebie, a Janek i Przemek odeszli od nas jakieś 400 metrów, na inną miejscówkę. Tu, gdzie my łowiliśmy leżało mnóstwo olbrzymich głazów, pomiędzy którymi głębokość sięgała najpierw do połowy ud, kawałek dalej do pępka, a jeszcze dalej…po ześlizgnięciu się z kamienia, na powierzchni wody pływałaby tylko czapa. Zmuszeni byliśmy skakać po tych kamieniach jak żabki, ale kamulce były śliskie. Godzinę wcześniej zwodował się Przemek – pierdyknął spektakularnie na plecy. Poślizgnęła mu się noga, odwróciło chłopa o 180 stopni i klapnął z wysokości metra plecami w wodę. Całe szczęście, że wpasował się pomiędzy głazy, bo gdyby wylądował na szczycie jednego z nich, to…kaplica. W najgorszym wypadku złamany kręgosłup, w najlepszym solidnie rozbita głowa. Na szczęście nic się nie stało. Godzinę później, mniej szczęścia miał Daro. Stanął na śliskim kamieniu i chciał skoczyć na drugi – nie zdążył. Noga zjechała z kamulca, zaklinowała się pomiędzy dwoma głazami, a Darek się przewrócił. Niestety noga została… Skończyło się szczęściem w nieszczęściu, czyli (tylko) zwichniętym stawem skokowym. Daro jednak to twardy chłop i ze zwichnięciem łowił do końca dnia. Powiem szczerze, że….ja nie dałbym rady.
Motywacją dla Darka były pewnie ryby, bo z dnia na dzień stawały się coraz bardziej aktywne – aż żal było myśleć, że został nam ostatni dzień łowienia.
Janeczek z kolejną fajną, choć chudziutką trotką.
Następny kelt, tym razem mój.
Choć brań nie było za wiele, to ryby świetnie reagowały na blachy. Próbowaliśmy jednak też na spidolino i muchy, imitujące cierniki.
Daro ze zwichniętą nogą walczył do końca dnia.
Ostatni dzień przywitał nas mgłą. Darkowa noga w kostce spuchła i mimo, iż Daro lekko kuśtykając mógł chodzić, to skakanie po śliskich kamieniach byłoby czystym szaleństwem. Z bólem serca musiał chłop odpuścić i nad wodę pojechaliśmy tylko we trzech. I jak to często bywa, ostatniego dnia ryby się odpaliły… Ehh, czemu mnie to nie dziwi?
Pisząc, że ryby się odpaliły nie mam na myśli sytuacji, gdy każdy rzut kończy się braniem. Takie bajki to nie z trociami. Tego dnia każdy z nas coś złowił, a mi przypadły cztery wyjęte ryby, w tym trzy z jednego kamienia. Miałem jeszcze dwa nie wcięte brania i dwa spady fajnych ryb. Przemek też swoje złowił, a Janeczek jak to on – też swoje do podbieraka musiał wpakować.
Stojąc na jednym z moich ulubionych kamieni miałem „czutkę”. Czasem tak mam, że po prostu wiem, że coś się wydarzy, coś wisi w powietrzu. Tak było i tym razem. Janek z Przemkiem odrobinę znudzeni poszli kilkaset metrów dalej na koniec zatoki, a ja uparcie trzymałem się jednego miejsca. Jakaś wewnętrzna siła przekonywała mnie, żeby zostać i ciskać w jedno miejsce.
W odległości bardzo dalekiego rzutu, trochę po skosie od brzegu znajduje się podwodna rafa. Przy odrobinie farta można trafić w dobry moment, gdy na owe wypłycenie wpływają ryby, czasem naprawdę ładne. Trzeba wiedzieć gdzie dokładnie rzucić i…dorzucić, bowiem jest szansa „sięgnąć” tego miejsca tylko przy najdłuższych rzutach, a i tak tylko przez kilka sekund przynęta jest nad rafą. Oczywiście pod warunkiem, że mamy dobrze dobrany sprzęt (poczynając od wędki i kołowrotka, a na plecionce i wybitnie lotnej przynęcie kończąc) i wyjdzie nam idealnie długi rzut, a wiatr wieje w plecy.
W pewnym momencie poczułem zatrzymanie mojej wahadłówki ale zacięcie trafiło w przysłowiowy beton. Na sekundę wszystko zamarło – ja, szczytówka wędki oraz ryba. Potem zaczęła się jazda – dwa skoki nad powierzchnię wody, młynki, krótkie odjazdy. Od razu wiedziałem, że mam dużą rybę, chociaż dość szybko podholowałem ją pod swoje nogi. Dopiero „na krótkim dyszlu” trota pokazała na co ja stać. Przez dobre 10 minut nie mogłem podprowadzić jej w zasięg ręki, choć odjazdy nie były dalsze niż 3 – 4 metry. Nie byłem w stanie jej umęczyć, a ona sprytnie wykorzystywała falującą wodę i wielkie głazy wyrastające z dna. Wiele razy zmykała pod kamienie i musiałem ją gonić wśród głazulców, aby nie przetarła plecionki. Sam do końca nie wiem jak udało mi się ją złapać za ogon, ale w końcu się udało… To była ostatnia ryba wyjazdu i najlepszy dowód na to, iż nigdy nie można się poddawać i jeśli coś w środku podpowiada Wam aby zostać i łowić dalej, to takiego wewnętrznego głosu słuchać trzeba.
Janeczek zawsze swoje złowi.
Kolejny chudy kelcior zameldował się na moim zestawie.
Przemek jak zawsze narwał plecionek, więc tym razem dostał zapasową linkę, która jeździła ze mną już dwa sezony. Ja nie odważyłem się jej nawinąć, ale Przemas nie miał oporów.
Największa ryba wyjazdu. Gdyby ten kelcior okazał się srebrniakiem, nie wiem czy wygrałbym tę walkę…
Gdy pod wieczór Darek usłyszał o naszych wynikach, szczerze nam pogratulował. Noga spuchła jeszcze bardziej, więc Daro podjął jedyną słuszną decyzję, że został tego dnia w domu. Co się odwlecze to nie uciecze, a ze zwichniętym stawem skokowym po prostu nie da się człapać w morzu. Czasem rozsądek musi mieć przewagę nad tym, do czego serducho wzywa.
To był ostatni dzień naszej bornholmskiej przygody. Pozostało czyszczenie auta, pakowanie gratów, suszenie ciuchów i sprzątanie domku. Już następnego dnia o świcie wjeżdżaliśmy na prom powrotny…
Oryginalna widokówka prosto z bornholmskiej plaży.
Ostatni dzień łowienia. Aż szkoda wychodzić z wody.
Daro i Janeczek. Znajdź dwie różnice…
Nasza ekipa już na Polskiej ziemi.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze