Część 1

Ta opowieść to dowód na to, jak wiele w naszej pasji trzeba mieć szczęścia, aby wyprawa zakończyła się sukcesem. Jednocześnie kolejne utarcie nochala niektórym ancymonkom, uważającym, że „…za granicą ryby same wskakują do łódki” albo, że „…za granicą się nie liczy” lub, że „…za granicą to każden jeden…”.

Jak co roku zaplanowałem wyjazd na Bornholm, na morskie trocie. Uwielbiam to miejsce i wierzcie mi, że nie chodzi wyłącznie o ryby (bo z nimi bywa różnie). Kocham panujący tam klimat, bo sama wyspa wybitnie urocza nie jest. Nie znaczy to iż jest brzydka czy szkudna, ale wizualnie mnie osobiście na kolana nie powala. Jak nigdzie indziej odpoczywam tam psychicznie, choć do domu wracam fizycznie zrypany. Mając na uwadze, że oba te stany uwielbiam, duńska wyspa jest więc dla mnie swego rodzaju ucieczką od codzienności. Brodzenie w morskiej wodzie po pachy, ślizganie się na morszczynach, walka z falami i skakanie po kamulcach dodają pikanterii wędkarskiej przygodzie, a gdy wreszcie doczekamy się mocnego brania i zacięcia „jak w beton”, jest to dla mnie największą radością. Zawsze powtarzam, że łowienie morskich troci albo się kocha, albo nienawidzi – innej drogi nie ma. Ja pokochałem.

W drogę ruszyliśmy we trzech – Radzio, jego przyjaciel Kamil oraz ja – też Kamil. Już od początku nie zapowiadało się ciekawie, bowiem sygnały płynące do mnie z Bornholmu były co najmniej…kiepskie. Temperatura wody poniżej 2 stopni Celsjusza (moim zdaniem za niska o 2-3 stopnie!), niski stan wody (tak tak kochani, woda w Bałtyku też może być wysoka lub niska!), a ryby nie chcą współpracować. Wszystko przez przeciągającą się zimę, która w tym roku nie chciała ustąpić miejsca wiośnie. Końcówka marca przeważnie jest niezła, a w powietrzu i wodzie „czuć” wiosnę – jednak nie tym razem. Nocne przymrozki, opady śniegu i zimny wiatr z północy nie nastrajały nas optymistycznie, ale…kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.



Pierwsza miejscówka, którą odwiedziliśmy. Zamarznięte kamienie na brzegu wyglądały bajecznie, jednak bardzo utrudniały poruszanie się po brzegu.

Flauta, słońce i przymrozek. To nie wróży dobrych brań…

Kolejna miejscówka i identyczne warunki. Również bez kontaktu z rybą.

Pierwszego dnia już wiedzieliśmy, że będzie bardzo trudno. Odwiedziliśmy kilka „bankowych” miejscówek, jednak nie doczekaliśmy się brania. Nie widzieliśmy nawet życia w wodzie! – ani kreweteczki, ani tubisa, ani nawet kiełża! Nic!
Po drugim dniu wiedzieliśmy już, że czeka nas spektakularna katastrofa wędkarska, a po trzecim…nie chciało nam się już wstawać rano. Spotykaliśmy wiele ekip wędkarskich – nie tylko Duńczyków, ale też Norwegów, Niemców oraz Szwedów i z kim nie rozmawialiśmy, każdy był bez kontaktu z rybą. Nikt nie widział spławu, nikt nie widział, żeby ktokolwiek coś holował…
Niemal tydzień minął nam na podziwianiu pięknych widoków (pomarznięte kamienie na brzegu Bałtyku naprawdę mają swój niepowtarzalny urok), wdychaniu morskiego powietrza, tysiącach pustych rzutów oraz długich, nocnych pogaduchach wędkarskich – które nie oszukujmy się, również są częścią naszego hobby.

W miejscach osłoniętych od fal zamarzała słona woda. Oj, takiego widoku to dawno nie miałem okazji podziwiać na Bornholmie.

Czysta, kryształowa woda i flauta. W tym miejscu jest około 2,5 metra głębokości, a wszystko widać jak na dłoni. Jest pięknie. I bezrybnie.

Trochą załamany Radzio. Niestety, wciąż nie biorą…

Dwa dni przed naszym odjazdem na Bornholm przyjechał mój znajomy – Andrzej. Przyjechał sam i miał zostać aż tydzień. Po tym, jak usłyszał o naszych „wynikach” od razu zaczął się dowiadywać, czy jest szansa na przebukowanie biletów promowych na wcześniejszy powrót. Mimo to chłopak się nie poddawał i drugiego dnia…złowił rybę! Tak, dobrze czytacie – my we trzech przez 7 dni łowienia (na początku bardziej intensywnego, później już nieco mniej…) nie widzieliśmy nawet rybiego ogona, a Andrzej drugiego dnia zaliczył trotkę. Rybka nie była duża, ale sztuka jest sztuka, tym bardziej w takich warunkach.

Następnego dnia ruszaliśmy w podróż powrotną do Polski, a Andrzej miał zostać kilka dni. W nocy po naszym wyjeździe znowu przywaliło śniegiem i to naprawdę grubo. Na suchych trawach na nasłonecznionych brzegach wyspy, gdzie od tygodnia nie było śladu białego puchu, teraz leżało go aż po kolana! Drogi były ledwie przejezdne i nawet autobus miejski wylądował w przydrożnym rowie. Andrzej przebukował bilety powrotne i skrócił swój pobyt o 3 dni. Nie było sensu walczyć dalej w tak ciężkich warunkach…

„…i co zrobisz, jak nic nie zrobisz…?”

Tyle wody ubyło…

Na tym wyjeździe miałem chytry plan dobrać się trociom do ogonów za pomocą spidolino i nowych wzorów much trociowych, które dostałem od Maćka Brzezika z „Władców Much”. W wodzie wyglądają nieziemsko, ale tym razem ryby nie doceniły talentu twórcy.

Wiecie, jak wygląda szczyt zniechęcenia?

Jeśli dotarliście do tego miejsca mojej opowieści to wiecie już, że stwierdzenia „…za granicą się nie liczy…” albo „…za granicą każdy złowi…” są mocno nietrafione. Osobiście uważam iż piszą tak ci, którzy nigdy za granicą nie łowili lub łowili bardzo mało razy. Podstawą wędkarskiego sukcesu jest to, aby w wodzie pływały ryby, jednak na tym nie kończy się ów sukces. Trzeba umieć jeszcze rybę skusić do brania, a potem umieć ją wyholować i podebrać. Są też czynniki niezależne od nas – wędkarzy. Ryby nawet jeśli są, to po prostu czasem nie biorą i wtedy nic nie zrobimy. Żadne „super przynęty” czy najlepsze kije i kołowrotki nam nie pomogą – ryby po prostu nie biorą. W tej układance najważniejszy jest wędkarski fart, zwykłe, przypadkowe szczęście. Raz się je ma, innym razem go brakuje. Moim zdaniem to właśnie jest najpiękniejsze w naszej pasji – wielka niewiadoma. Nigdy nie wiesz, co Cię spotka nad wodą. Czy złowisz, czy nie? Jaka ryba zaatakuje przynętę? Jak duża będzie? Czy uda się ją przechytrzyć i szczęśliwie podebrać?

Tym razem nic nie złowiliśmy, ale chyba wiem czemu. Powodem nie była mała aktywność morskich troci. Ich po prostu nie było w zasięgu rzutu. Bardzo niski stan wody, nocne przymrozki oraz niska temperatura wody wokół wyspy zmusiły ryby do odpłynięcia w inne rejony Bałtyku. Po prostu ich tu nie było…

Los bywa okrutny, ale i przewrotny. Kto łatwo składa broń, ten nigdy nie osiągnie sukcesu.
Po marcowej wyprawie, podczas której nie doczekaliśmy się ani jednego brania, a jedyną rybą o jakiej słyszeliśmy przez 10 dni była mała trotka, złowiona przez Andrzeja wiedziałem, że będzie dogrywka. Na krótki czas wróciłem do domu, aby po dziesięciu dniach znowu pojawić się na Bornholmie. Jak było? – tego dowiecie się z kolejnego artykułu.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze