Część 1

Każdy wędkarz wie, że hiszpańska rzeka Ebro to sumy i karpie. Oba gatunki dorastają tam do olbrzymich rozmiarów i wielu wędkarzy z różnych zakątków Europy gna nad tę rzekę, aby móc się z nimi zmierzyć – zwłaszcza z sumami. Rio Ebro jednak ma w sobie coś jeszcze, o czym wielu miłośników wędek i kołowrotków nie wie…

Na zaproszenie Adama, ruszyliśmy wraz z Tomkiem do Hiszpanii, do bazy wędkarskiej Fishing Planet, usytuowanej na brzegu Ebro. Przeważnie wszędzie (lub prawie wszędzie) turlamy się na czterech kółkach, ale tym razem byłoby to kompletnie pozbawione sensu. Posadziliśmy tyłki w niewygodnych fotelach samolotu na Okęciu i po trzech godzinach byliśmy w Barcelonie. Tam już czekał na nas Adaś, który zapakował nas i nasz majdan do busa i ruszyliśmy w 240 kilometrową podróż. Drogi w Hiszpanii mają dobre, więc po kolejnych trzech godzinach byliśmy u celu.
Adam pełnił rolę naszego przewodnika po Ebro. Co prawda jego serce skradły sumy i one są głównym celem jego wypadów, jednak mieszkając od roku w Fishing Planet, chcąc – nie chcąc, łowił również sandacze. Z jego opowieści wiedzieliśmy już, że sandaczy w łowisku jest bardzo dużo, choć zdecydowana większość łowionych zedów nie należy do ryb godnych wyciągania aparatu fotograficznego. Ale! – trafiają się również kilkukilogramowe „klamoty”, trzeba tylko znaleźć na nie sposób. Po to właśnie polecieliśmy nad Ebro.

Pierwszego dnia Adam zdecydował, że będziemy łowić w miejscach oddalonych od naszej bazy o około 20 kilometrów. Sprytna łódka z silnikiem o mocy 90KM była gotowa do drogi i zapięta na hak potężnej Navary. Po kilkunastu minutach po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Ebro. Zdziwiłem się trochę przejrzystością wody, bowiem ta rzeka kojarzyła mi się raczej z błotnistą mazią, niż klarowną wodą. Dno było widać na głębokości niemal 1,5 metra!

Pierwszą miejscówką jaką odwiedziliśmy była podwodna górka naprzeciwko slipu. Głębokość wychodziła z 20 metrów na 11. Stanęliśmy na jej szczycie i…w pierwszym rzucie zaliczyłem dwa sandaczowe „pstryki”. Obejrzałem gumę, na której widać było ślady zębów – czyli jednak sandacz. W drugim rzucie dorwałem skubańca i choć nie miał więcej niż 40cm to cieszył – mój pierwszy sandacz z Ebro. W dodatku cieszy mnie każdy złowiony sandacz, nawet jeśli jest mały. Na tej górce postaliśmy pół godziny – ja złowiłem cztery małe zedziki, Adam podobnie, a Tomek…sandacza nie zaliczył, ale wytargał trzy piękne okonie powyżej 40cm. Największą rybą z tego miejsca był Tomkowy garbus o długości 45cm! Takie okoniska to ja rozumiem!

Tomek zaczął od pięknych okoni.

Przez kolejne dwie godziny kręciliśmy się po tej zatoce. Ja z Adamem łowiliśmy niewielkie sandacze, a Tomek wstrzelił się w okonie. Złowił ich 7 czy 8, a wszystkie powyżej 40cm. Mi trafił się jeden „rodzynek” o długości 44cm. Nasz przewodnik opowiadał, że kilka dni przed naszym przylotem spadł mu tuż przy łódce okoń, który na pewno mierzył ponad pół metra…

Tomek postawił poprzeczkę wysoko i to już pierwszego dnia.

Jeden przyzwoity okoń trafił się również mi.

Postanowiliśmy popłynąć do kolejnej zatoki. Zatoki na Ebro są nieco inne od tych, które znamy z naszych wód. Te Hiszpańskie przypominają mi Norweskie fiordy w surowym wydaniu, tylko w miniaturze. Wrzynają się w ląd głęboko i gwałtownie, a dno opada przeważnie stromo do sporych głębokości. Są stosunkowo wąskie, jednak dość długie. Adam stwierdził, że jest tu około 150 takich zatok – a uprzedzając fakty od razu napiszę, że przez cały dzień obłowiliśmy….dwie! Wody do łowienia jest tu naprawdę dużo.

Druga zatoka była równie głęboka, jednak znacznie urokliwsza. Na jej brzegach wisiały półki skalne, idealnie równe – jakby poukładał je jakiś pedantyczny olbrzym. Wspaniały, zapierający dech krajobraz. Wchodzące pionowo do wody skały, których szczyty tonęły we mgle. Bajka.

Piękne, skaliste półki schodzące wprost do wody.

Wyglądający jak dzieło człowieka – cud natury.

Postawiliśmy kotwicę na 13 metrach pod skałami. Tomek założył jakąś gumową, pływającą rybkę na ciężkiej czeburaszce i w pierwszym rzucie – zanim jeszcze silikonowy dziwoląg opadł do dna zaciął…a jak – pięknego okonia. Ja z Adamem tradycyjnie kłuliśmy małe sandaczyki. W pewnym momencie na „jaskółkę” o długości 10cm mam kolejne, delikatne szczypnięcie. Zacinam i zdziwienie…czuję na haku dużą rybę. Już wiem, że to ładny sandacz choć boję się, że jest lekko zapięty. Branie było bardzo delikatne, dosłownie muśnięcie przynęty. Holuję spokojnie i powoli, a Adam już czeka z podbierakiem w wodzie. W pewnym momencie pod łódką pokazuje się jasny kształt dużego sandacza. Robi mi się gorąco, bo ryba ładna. Chwila strachu i mętnooki wjeżdża do podbieraka. Pierwszy ładny sandacz z Ebro na pokładzie! Tomek robi kilka zdjęć, mierzymy rybę (78 centymetrów) i szybko ją uwalniamy. Ciekawostką jest to, że dokładnie z tego samego miejsca wyjąłem dwa małe sandaczyki, a później, po tym większym – kolejne dwa maluchy.

Brań jest bardzo dużo, jednak większości nie udaje się nam zaciąć. Sandacze są niewielkie i  chyba nie do końca aktywne. Przynęta ewidentnie je prowokuje, jednak nie reagują pełną agresją. Mam wrażenie, jakby trącały „jaskółki” bardziej z ciekawości. Tak, celowo napisałem „jaskółki” w liczbie mnogiej, bowiem po moim dużym sandaczu łowiliśmy nimi już we trzech – a muszę dodać, że jeszcze godzinę wcześniej ani Tomek ani Adaś nie chcieli nawet spojrzeć na te moje „ niepracujące dziwolągi bez ogonków” (cyt.)…

Pierwszy ładny mętnooki z Ebro.

Z tego samego ustawienia, jednak po rzucie w drugą stronę Tomek zacina ładną rybę blisko łódki. Okaz muruje do dna i jesteśmy gotowi na ładnego sandacza – oceniamy go na około 70cm, może lepiej. Po chwili na powierzchni ukazuje się…wąs. Mały sumek sieknął w białą „jaskółkę”. Tomcio jest wyraźnie rozczarowany, a my się nabijamy, że to miętusek, a nie sum. Miętus z Ebro.

Wpływamy głębiej w zatokę i wreszcie się zaczyna. Ryby chyba poczuły głód, bo brania są w każdym rzucie. Po południu naprawdę zaczęło się dziać. Ja z Adamem zacinamy małe sandacze, a Tomek…znowu ma rękę do okoni. Tym razem pasiaki są mniejsze, ale wciąż przyzwoite – od 30 do 38cm. Jest ich bardzo dużo i atakują gumy dosłownie w każdym rzucie.

W końcu Adam zacina ładną rybę, również na „jaskółkę” – chwila walki i w podbieraku ląduje sandacz 73cm. Znowu kilka szybkich fotek, ryba do wody, a my wracamy do łowienia. Naprawdę się dzieje, co rzut to branie! Tego dnia doławiamy po fajnym sześćdziesiątaku na głowę. Tomek natrzaskał pięknych okoni, a my z Adamem sandaczy. Starałem się orientacyjnie policzyć złowione przeze mnie tego dnia sandacze i wyszło około 40 sztuk, jednak tylko dwa przyzwoite. Wynik ilościowy…jak dla mnie bajka! Wielkościowo też jest fanie.

Adam z ładnym sandaczem. A tak się bronił przed „jaskółkami”…

Minusem było to, że skończyły mi się moje ulubione „jaskółki” (dla ścisłości – PowerBait Minnow 10cm) i na kolejny dzień została mi jedna, jedyna, ostatnia… Którą zresztą dość szybko urwałem na złośliwym zaczepie.
Ryby doskonale reagowały na bardzo lekko uzbrojone przynęty. Na głębokości 11-16 metrów łowiliśmy na gumy z główkami 10 gram. Do szybciej opadających przynęt też startowały, jednak brań było zauważalnie mniej.

Drugiego dnia zrzuciliśmy łódkę przy samej bazie wypadowej. Kilkanaście minut płynięcia na miejscówki i powtórka z wczoraj. Brań dużo, jednak znowu ciężko je zaciąć i jak już się uda, to na haku wisi sandaczyk około 40cm. Tomek też zaczął tradycyjnie, czyli od okonia.

Obstukaliśmy dwa miejsca łowiąc po kilka małych ryb i popłynęliśmy dalej, do kolejnej zatoki. Na jej wejściu, na głębokiej wodzie złowiliśmy 5 czy 6 fajnych sandaczy – ot takich po 60cm, z czego największego tym razem dorwał Tomek – 69cm. Gdy brania ustały, wpłynęliśmy głębiej w zatokę, na nieco płytszą wodę. I wtedy się zaczęło… Tomek odpalił się z okoniami, ale tak na grubo. Co kilka rzutów holował pasiaki – większość w granicach 35cm, ale było kilka 40 – 43cm. Założył zwykłe, perłowe kopyto i tłukł aż furczało. Mieliśmy ze sobą obszerny podbierak, do którego wpuszczaliśmy okonie. Niewielu wędkarzy wie, ale wypuszczony okoń potrafi przepłoszyć resztę stada. W jakiś sposób ostrzega pozostałe okonie i odciąga je z łowiska. Broń Boże nie zachęcam nikogo do zabierania okoni (nasze wszystkie pasiaki wróciły do wody – poza jednym, który tak głęboko połknął przynętę, że nie dało się wyjąć haka z gardła…), ale warto pomyśleć o chwilowym ich zniewoleniu w siatce dużego podbieraka (oczywiście zanurzonego w wodzie!). Ryby sobie pływają w doskonałej kondycji i nie płoszą pozostałych, a gdy zmieniamy miejsce, wracają bezpiecznie do wody. Tomek więc holował okonie, a ja – mimo, iż starałem się zapunktować okoniskiem, wciąż wyciągałem małe sandaczyki. Adam co jakiś czas holował okonia, a czasem sandacza.

Tego sandacza Tomek trafił na koguta.


Okonie brały seryjnie i dublety nie były niczym wyjątkowym.

Tego dnia Tomek stłukł nas okoniami. Później każdego dnia chciał wracać w to miejsce i wciągał nas w swoją fartowną zatokę, jednak okonie przeniosły się w inne rejony. Za każdym razem meldowały się tu jednak sandacze – oczywiście większość z nich to wszędobylskie czterdziestaki, ale bywały i większe.

To tylko pierwsza część naszej sandaczowo – okoniowej przygody na Ebro. Ciąg dalszy w kolejnym tekście, który ukaże się już za kilka dni.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

 

 

Komentarze