Część 2

Po dwóch pierwszych dniach łowienia na Ebro zaczęliśmy wyciągać pewne wnioski. Po pierwsze sandaczy w tej rzece jest bardzo dużo. Niewiele było miejsc, w których po zakotwiczeniu łódki nie mielibyśmy brania. Małe zedy były niemal wszędzie! Najwięcej sandaczowych brań mieliśmy na wodzie głębszej, od 10 do 16 metrów. Im płycej, tym szanse na przyzwoitego sandacza były mniejsze.

To oczywiście nasze obserwacje z dwóch pierwszych dni łowienia, bowiem w innym terminie i w innych warunkach ryby mogą się poprzestawiać i na głębinach może nie być ich wcale. Podczas naszego pobytu brania mieliśmy nawet na 20-u metrach głębokości, choć było ich mniej niż np. na głębokości 16 metrów. Sandacze doskonale reagowały na powolny opad, więc przeważnie nie używaliśmy główek jigowych cięższych niż 12 gramów (większość ryb złowiłem na 10gr), a najcięższa jaką użyłem miała masę 15gr. Aktywność ryb wyraźnie rosła po południu. O ile ranki były średnie (choć między godziną 9-ą a 13-ą udawało się złowić kilka, czasem kilkanaście sandaczy), to zedy zdecydowanie odpalały się po godzinie 13-ej i najlepsze brania trwały aż do szarówki, czyli do godziny 17:40. Później brań znów było mniej, choć nie zostawaliśmy do nocy – gdy robiło się całkiem ciemno, płynęliśmy do bazy.

Druga połowa naszej wyprawy do Fishing Planet to systematyczne obławianie sandaczowych miejscówek. Wpływaliśmy do dużych zatok i tam szukaliśmy ryb. Schemat niemal za każdym razem był podobny. Na wejściu do zatoki szukaliśmy głębokości około 16 metrów i tam stawialiśmy kotwicę. Niemal przy każdym takim ustawieniu udawało nam się złowić sandacze o długości około 60cm. Czasem był tylko jeden (i kilka maluszków), czasem 4 czy 5 przyzwoitych ryb. Gdy wpływaliśmy głębiej w zatokę, na nieco płytszą wodę (11 metrów) brań było więcej, jednak sandacze przeważnie nie przekraczały 45 – 50cm, choć trafialiśmy co jakiś czas zagubione sześćdziesiątki. Tu też czasem meldowały się okonie, czasem naprawdę duże – powyżej 40cm. Oczywiście trafiały się przeważnie…Tomkowi, tradycyjnie… Nie wiem jak i na jakich zasadach, ale chłop ma rękę do tych ryb. Najwięcej okoniowych brań było blisko brzegu, jednak nie na płyciznach.

Średniak z głębokości 16 metrów.

Tomek jak zawsze, po swojemu – czyli znowu wstrzelił się w okonie.

Zaczynamy obławiać kolejne wejście do zatoki.

Trzeciego dnia naszej wyprawy Tomek robi coś, czego nie powinien. Łowi rybę w pierwszym rzucie i to w pierwszym podbiciu przynęty. Ale sandacz jest piękny – 73 centymetry! Ryba grzmotnęła w zielone kopyto z dozbrojką z dwuramiennej kotwiczki. Brawo Tomcio!

Po pewnym czasie zakotwiczyliśmy łódkę na głębokości 18 metrów, na środku zatoki ze stromymi brzegami. Od razu było wiadomo, że może być fajnie – dno opadało gwałtownie do sporej głębokości i leżało tam dużo kamieni. Najpierw złowiłem fajnego sześćdziesiątaka, potem Adam wyjął pięćdziesiątkę i w pewnym momencie, niemal pod łódką mam delikatne pstryknięcie w „jaskółkę” o długości 12,5cm. Zacinam i czuję dużą rybę. Znowu holuję powoli, aby nie stracić ładnego sandacza i mówię Adamowi, żeby przygotował podbierak, bo idzie dobra osiemdziesiona. I tym razem koledzy śmieją się ze mnie, bo znowu na powierzchni pokazuje się…wąs. Troszkę rozczarowany łapię śliskiego za szczękę, choć mam też małą satysfakcję – to mój pierwszy w życiu sum, złowiony na „jaskółkę”, jednak nie oszukujmy się – zdrowy mętnooki ucieszyłby mnie bardziej.

73cm sandaczowego szczęścia – w pierwszym rzucie!

Czwartego dnia ryby dostają wścieklizny. Zaczyna się jak codziennie – rano trochę brań, kilka niewielkich sandaczyków i pojedyncze okonie u Tomka. Gdy łowimy na 16-u metrach Adam ma sandaczowe „pstryknięcie” na perłowe kopyto 4”. Zacina i w tym momencie jakaś nieposkromiona siła wyrywa mu kij z ręki. Kołowrotek z wielką siłą uderza w burtę łódki, po czym wędka wpada do wody. Zawija na powierzchni wody „ósemkę”, a następnie szybko znika pod wodą. Adam stoi z kocią mordą…i po chwili krzyczy – „no rzucajcie, może zaczepicie o plecionkę!”. Jednak wędka zniknęła bezpowrotnie… Tak właśnie skończyło się spotkanie z sumem na sandaczowym zestawie – w momencie brania wyrwał kij z ręki i odpłynął z całym zestawem. Trochę komiczna, a trochę śmieszna sytuacja, która jednak przerodziła się w coś niesamowitego. Adam zadzwonił do Roberta, szefa bazy Fishing Planet, żeby wsiadł w samochód i przywiózł w umówione miejsce drugą wędkę. Podpłynęliśmy tam troszkę za szybko, więc postanowiłem rzucić kilka razy (Tomek oddał wędkę Adamowi na chwilę). Ja w sześciu rzutach złowiłem sześć sandaczy (wszystkie przyzwoite!), a Adam w czterech rzutach złowił…cztery sandacze – też przyzwoite. Odebraliśmy zapasową wędkę i przez pięć godzin nie ruszyliśmy się z tego miejsca! Zgadza się – przez pięć godzin tłukliśmy miejscówkę na odcinku 150 metrów! I brania były w każdym rzucie!!! Ryby dostały pierdolca tego popołudnia i co najlepsze – wreszcie uaktywniły się też przyzwoite sandacze. Oprócz maluchów, każdy z nas złowił po kilka fajnych sześćdziesiątaków, a ja podniosłem poprzeczkę na 79cm. Ta ryba naprawdę była gruba i w doskonałej kondycji.

Tego dnia złowiłem około 70 sandaczy, a brań na pewno miałem więcej niż 150! Czegoś takiego nie przeżyłem jeszcze nigdy… Wierzcie mi, że nie da się tego opisać słowami, to trzeba przeżyć. Jeśli w dziesięciu rzutach macie czternaście brań i łowicie dziesięć ryb…to naprawdę jest grubo. Wiem, że wynik 70 ryb do ręki w jeden dzień jest ciężki do przetrawienia i po prostu wydaje się być mocno naciągnięty, ale tak właśnie było – nie mam potrzeby kłamać. Nigdy wcześniej nie złowiłem tylu sandaczy w jeden dzień i pewnie już nigdy tego wyniku nie poprawię…


Zaczyna się dziać!

Największy sandacz naszej wyprawy.

Adam z kolejną, ładną rybą.

Ostatni dzień naszego pobytu był najsłabszy. Najsłabszy, to nie znaczy słaby – każdy z nas złowił między 20, a 25 sandaczy, choć okazów nie było. Ot, ryby od 30cm, do 60cm.

 

Zastanawiałem się, które przynęty najlepiej spisywały się podczas tego tygodnia. Pierwszego dnia najwięcej ryb złowiliśmy na wspomniane „jaskółki” PowerBait Minnow o długości 10cm, w naturalnym kolorze oraz białe. Być może dlatego, że najdłużej na nie łowiliśmy. W kolejnych dniach zabrakło już tych wabików, zaczęliśmy więc łowić na inne – i ryby też brały. Skuteczne były rippery w naturalnych kolorach (jaśniejsze brzuszki i ciemne grzbiety), dobrze chodziła perła lub biel. Rewelacyjny był też kolor piaskowy, czyli tzw. „piasek pustyni” (bardzo jasny brązowy z lekką domieszką żółtego), ale koniecznie trzeba było mieć też jaskrawy seledyn, żółty lub jaskrawy zielony. Łowiliśmy na gumy w wielkościach od 7, do 14cm.

Bardzo ważne było dozbrajanie przynęt dwuramienną kotwiczką od spodu. Bywały momenty, że 90% zaciętych ryb wisiało dosłownie za koniuszek pyska na jednym grocie dozbrojki – i dotyczyło to również ryb większych.


Dozbrojka z dwuramiennej kotwiczki, umieszczona od spodu przynęty okazała się niezbędna.


Średniaczek z głębokiej wody.


Okonie również były w doskonałej kondycji.


Przynęty w naturalnych kolorach – to był strzał w dziesiątkę.


Okoni w tym rozmiarze jest w Ebro bardzo dużo.


Przynęty białe i perłowe również trzeba mieć w pudełku.

Łowiliśmy przez pięć dni, od rana do nocy. Nie było czasu na zwiedzanie okolicy, jednak Adam i Robert – właściciel Fishing Planet zaprosili nas na pieczone jagnię. Szczerze mówiąc byłem trochę sceptycznie nastawiony do tego pomysłu – kiedyś, dwa razy w życiu jadłem pieczonego prosiaka i był paskudny. Z zewnątrz przyprawiony, przyrumieniony i pyszny, ale w środku…ugotowane, nie przyprawione mięso. Jednak tym razem było inaczej – nigdy nie jadłem tak pysznego mięcha! Troszkę mi żal tego małego baranka, ale przyznam się szczerze – żarłem jak świnia… Był pyszny.

W drodze powrotnej na lotnisko Tomek wymusił na nas zwiedzanie jego ulubionego miasta – Barcelony. Ja oczywiście miałem pomysł, aby z samego rana jeszcze wyskoczyć na ryby na dwie – trzy godzinki, jednak zostałem przegłosowany. Teraz nie żałuję – ostatni raz zwiedzałem Barcelonę 20 lat temu i choć tym razem czasu mieliśmy mało, to było warto. Jeśli będziecie kiedyś w Barcelonie koniecznie zobaczcie oceanarium – mnie wyrwało z kapci. Tak samo jak kalmary w knajpie koło portu (wiem, wiem, znowu o żarciu…).

 

Podziękowania dla Roberta i Pani Danuty, za zaproszenie do bazy wędkarskiej Fishing Planet. Dzięki również dla Adama, który towarzyszył nam codziennie na wodzie, za pomoc i za pokazanie rybodajnych miejscówek. Dziękujemy również rodzicom Adama za pomoc, uśmiech i…… (tak, znowu będę pisał o żarciu) wspaniałe obiady!

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

 

Komentarze