Jestem mało rodzinnym stworzeniem, więc okres wszelakich Świąt i innych uroczystości państwowych, kościelnych czy rodzinnych, jest dla mnie wspaniałą okazją do tułaczki brzegiem rzeki. Ludziska siedzą w domach, więc mam spokój i ciszę nad Wisłą co ustalmy od razu – jest towarem deficytowym w okolicach Warszawy…

22 grudzień – rekonesans

Większość moich znajomych szukała po sklepach prezentów dla najbliższych, a ja ruszyłem nad Wisłę. Zostały dwa dni do Wigilii, więc nad wodą spotkałem tylko jednego wędkarza. Mazowiecka Wisła była pusta, wreszcie wolna, wreszcie tylko moja – no i Janka, który zdołał urwać się rodzinie tego dnia.
Woda w rzece jak zawsze pod koniec grudnia była już chłodna, ale temperatura powietrza w granicach 7 stopni na plusie pozwalała mieć nadzieje na jakieś brania. Powinienem napisać „branie”, bo nawet pojedynczy sandaczowy pstryk na moim odcinku Wisły bywa sukcesem. Sandaczy jest mało, bardzo mało, a smakoszy białego mięska niestety zbyt wielu. Dlatego łowienie sandaczy bardziej przypomina polowanie…

Postanowiliśmy obłowić niewielką, kamienistą rafkę i rynnę tuż koło niej. Na szczycie kamieniska było może półtora metra wody, za nią – od strony głównego nurtu około czterech metrów, a od strony brzegu oddzielała ją 2,5 metrowa rynienka z wolniejszym uciągiem. Trochę się obawiałem, czy ryby nie będą stały na głębokiej wodzie (a tam nie dorzucimy z brzegu…), ale jak się nie sprawdzi, to się człowiek nie dowie. Janek stanął kilka metrów poniżej mnie, a ja oczywiście wkitrałem się do wody po jajka. Wlazłem na resztki faszynowych materacy, chociaż wiem, że takie brodzenie nie jest bezpieczne. Z biegiem lat woda oraz płynące kry wyrwały część wiklinowo-kamiennych umocnień i powstały spore wyrwy w dnie. Utopić się nie utopię, ale nogę skręcić nietrudno.

Kilkanaście pierwszych rzutów i Janek melduje, że miał „pstryka”. No – to już jakiś sukces jest. Coś w tej wodzie pływa. Ja zawsze wychodzę z założenia, że jeśli ryba w wodzie jest, to jest sens stać i machać. Gorzej, gdy przez dłuższy czas nic się nie dzieje – nikt nic nie łowi, nie ma brań, spławów….łowię wtedy bez przekonania, zmuszam się, a nie o to chodzi.
Kilka kolejnych rzutów i mam jakieś niemrawe trącenie w przynętę. Nie wiedząc, czy to na pewno branie czy guma wjechała w kamienie rafy zacinam i przez ułamek sekundy pojawia się myśl – zaczep. Czuję jednak na kiju bujnięcie, potem drugie i widzę, jak plecionka przesuwa się w bok. Ha! Mam cię! Branie nastąpiło gdzieś nad rafą, ale szybko ściągam rybę w rynnę bliżej brzegu. Sandacz chwilę muruje, ale bez problemu podciągam go pod prąd bliżej siebie. Idzie przy dnie wiec wiem, że jest fajny. Janek głośno kibicuje i wiem, że przeżywa to tak samo jak ja. Jeszcze chwila i ryba pokazuje się przy powierzchni. Cofam się ostrożnie w kierunku brzegu i wślizgiem wyciągam gada na piasek. Średniej wielkości ripper pewnie tkwi w kąciku pyska, więc mętnooki nie miał szans się wypiąć. Proszę kumpla, żeby strzelił szybko kilka fotek, wypinam rybkę i wkładam do wody przy brzegu. Kilka sekund patrzę jak wachluje płetwami piersiowymi, po czym niespiesznie odpływa i znika w mętnej wodzie.

Nagroda za wytrwałość.

Odbieram od Janka aparat fotograficzny i chwilę brandzluję się nad fajnymi zdjęciami, a koleżka w tym czasie już macha. Heh, swoją drogą ma chłop zacięcie, jest skurczybyk łowny i zawzięty. Włażę z powrotem do wody, chociaż mówiąc szczerze już mi się nie chce łowić. Jakoś zeszło ze mnie ciśnienie po tej rybce. Mimo wszystko rzucam, bo skoro są i biorą, to zejście z wody byłoby czystą głupotą. Kilka rzutów i mam kolejne niemrawe branie. Zacinam, ale ryba po dwóch sekundach zaczyna chlapać po powierzchni. Wyciągam z wody króciaka, który wcale nie chce oddać gumy. Po chwili Janek też zacina, ale jego ryba też nie ma wymiaru. Nie oszukujmy się – sandacz cieszy każdy, nawet mały, a tym bardziej z Wisły. Szybko doławiam jeszcze dwa zedy, ale oba też są małe. Janek miał jeszcze dwa brania, które po prostu spartolił. Moim zdaniem łowi zbyt krótkim kijaszkiem, a w dodatku mi jest łatwiej, bo stoję w wodzie, kilka metrów od brzegu. Mimo wszystko dzień uważamy za bardzo udany…

Wigilia – ….a za cholerę w domu nie usiedzę…

Świąteczną kolację mam dopiero o 16ej, więc rano nad wodę! Tym razem ruszam sam co wcale mnie nie dziwi – dziś Święto. Tak samo nie dziwi mnie, że nad wodą nikogo nie ma – dziś Wisła znowu jest tylko moja.
Po dotarciu na wcześniej upatrzoną miejscówkę okazuje się, że poziom wody skoczył w górę o jakieś 30 centymetrów. Niby niewiele, jednak po pierwsze jej przejrzystość spadła do zera, a po drugie po rafce woda sunie znacznie szybciej. Dwa dni temu idealnie łowiło mi się główkami o masie 10-12 gramów (chociaż największego sandacza wydłubałem na 15kę), a dziś bez 15 gramów nie będzie łowienia. Wchodzę do wody, jednak jest taki męcior, że poruszam się raczej po omacku. Kompletnie nie widzę gdzie stawiam stopy, więc włażę tylko za kolana – dalej jest już naprawdę niebezpiecznie. Po tym dwudniowym przyborze zaczynają już płynąć badyle, ale na szczęście woda skoczyła zbyt mało do góry, żeby zabrać z brzegów większe konary.
Zakładam oczojebnego rippera – zielony korpusik i czerwony ogonek. Co prawda i tak go niemal nie widać w wodzie ale tłumaczę sobie, że sandacze mają lepszy wzrok niż ja. Staję trzy metry powyżej rafki, aby prowadzić gumę w lekkim dryfie. Większość wędkarzy pewnie użyłaby tu główki minimum 25 gramowej, ja jednak wierzę w skuteczność łowienia na lekko. Guma nie tłucze po kamulcach, a faluje nad nimi i co jakiś czas jedynie je muska. Trudne to łowienie, ale można się tego nauczyć po kilku wypadach (…i kilkudziesięciu urwanych gumach…).
Pierwsza godzina mija bez brania i zaczynam się zastanawiać, czy mocniejszy uciąg nie wygonił ryb z miejscówki. Rafka jest pusta, więc pozwalam gumie wpaść w rynnę bliżej brzegu. Tu woda o dziwo płynie jak płynęła, odrobinę wolniej, niż na kamieniach. Po którymś przeprowadzeniu następuje mocny strzał, ale wcinam w tempo. Ryba grzmotnęła w gumę z wielką siłą, ale szybko kapituluje i wyjeżdża mi pod nogami. Niestety jest sporo mniejsza od mętnookiego sprzed dwóch dni, choć cieszy podwójnie – toż to świąteczna ryba. Nastroszona gadzinka dostaje kilka razy fleszem po mętnych gałach i wraca do rzeki – dziś na stole w towarzystwie śledzi będzie leżakował hodowlany karp…

Wigilijna niespodzianka.

Kolejna godzina nie przynosi brań, więc zawijam się do domu, a potem rozszabrować trochę prezentów spod iglastego drzewka.
(dziś, gdy piszę ten tekst mogę Wam zdradzić, że dostałem trzy prezenty. Wszystkie trzy takie same. Koperty – ich zawartość = rozpoczęcie sezonu trociowego)

Pierwszy dzień Świąt – Przecież to jest oczywiste, że polecę nad wodę…

Pan Internet mi podpowiada, że woda znowu poszła w górę o 10 centymetrów i dziś ostatni dzień w miarę dobrej pogody. Temperatura około 5 stopni na plusie, ale jutro ma być 10 poniżej zera! Jeśli tak będzie, to dziś może być ostatni dzień łowienia, bo pojutrze zapowiadają -15…i wciąż przybór.
Dojeżdżam na brzeg i już z daleka widzę, że nad rafką ciągnie jeszcze mocniej niż wczoraj. Woda znacznie przyspieszyła też bliżej brzegu, w rynnie. Wykonuję kilka kontrolnych rzutów, jednak główka 20 gramów to minimum. Moim zdaniem jak na grudzień zrobiło się tu za szybko, woda ciągnie za mocno. Podejmuję męską decyzję i przejeżdżam kilkanaście kilometrów na inną miejscówkę, która przy tym poziomie wody może być lepszym łowiskiem.

Stara i odrobinę zasypana piachem kamienna opaska, ale nurt tu jest wyraźnie wolniejszy, a głębokość w rynnie sięga trzech metrów. Na dnie leżą pojedyncze, jakby rozsypane kamulce i gdzieniegdzie pozostałości wiklinowej faszyny. Co prawda w tych wiklinach zostawia się sporo gum, ale czasem kręcą się tu też sandacze.
Kilka pierwszych rzutów i zmieniam główkę jigową na lżejszą, dziesięciogramową. Tak uzbrojony ripper będzie sobie pięknie fruwał nad dnem, a nie je orał. Łowię powoli, co kilkanaście rzutów schodząc 2-3 metry z nurtem. Na razie nie ma brań, ale najbardziej obiecująca meta jeszcze jest poniżej mnie – to końcówka rynny. Wiem, że na jej wyjściu leżą zatopione konary drzewa, pod którymi odpoczywają sobie grzecznie sandacze – o ile w ogóle tu są. Wreszcie dochodzę do końca przybrzeżnej rynny i staram się wpuścić gumę pod zaczepy. Najpierw przeprowadzam ją kilka metrów powyżej, później coraz bliżej, coraz bliżej. W którymś z kolei przeprowadzeń mam przytrzymanie, ale zacinam instynktownie. Czuję te miłe bujnięcia na kiju, jednak zamiast trzymać się dna, ryba szybko wyjeżdża przy wystających z wody kamieniach. Niedużego sandaczyka ląduję wślizgiem na pisaku i w tym momencie guma wyskakuje z rybiego pyska. Mętnooki jest tak zblazowany, że nawet mu się nie chce ogonem machać – leży sobie trochę na piasku trochę w wodzie, jak wyrzucony na plażę morświn. Robię mu dwa zdjęcia, co najwyraźniej też nie robi na nim żadnego wrażenia… „No chłopaku” – myślę – „obyś nabrał rozpędu zanim cię kormorany znajdą…”.

Tym razem rybka zdecydowanie mniejsza.

Łowię jeszcze przez pół godziny, ale nie mam więcej brań. W dodatku zaczyna padać deszcz i coraz trudniej chodzi się po opasce. Miły piaseczek zaczyna się zamieniać w wiślane błoto, a kto łazi nad Wisłą ten wie, że to cholerstwo trzyma lepiej niż niejeden klej do tapet. Wyczyszczenie buciorów z tego tatałajstwa to prawdziwy wyczyn, a z okolicznych myjni samochodowych już kilka razy mnie pogonili po myciu podwozia mojego samochodu… Tym razem kończy się jeszcze gorzej, bo w jednym z buciorów do brodzenia niemal tracę filcową podeszwę. Połowa odeszła i głodny bucior kłapie co krok. Co prawda to siódmy sezon moich sapogów, więc i tak wytrzymały niesłychanie długo, ale droga do samochodu jest męczarnią.



Po wielu sezonach przyszedł koniec…

Na jutro zapowiadają znaczny spadek temperatury, przy którym mogą szybko marznąć przelotki, ale….bucior wędruje na kaloryfer i wieczorem go skleję – może jeszcze jutro wytrzyma. Czy tak będzie? – nie wiem, dowiem się jutro… Trzymajcie kciuki – nie za buta, za dobre brania oczywiście.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

 

Komentarze