Dżungla tętni życiem, pulsuje, nie zasypia. W ucho wpadają wibrujące odgłosy tysięcy cykad, dziesiątki kolorowych ptaków drą dzioby w niebogłosy, wśród gałęzi cały czas coś szeleści, w cieniu drzew tupie, chrumka, łamie suche patyki leżące na ziemi. Jest pięknie i majestatycznie, a jednocześnie niebezpiecznie. Człowiek wpatruje się w zieloną plątaninę lian, pnączy i gałęzi, nie widząc nic. Tylko słysząc. Pociągający to obraz, kuszący, a jednocześnie mimowolnie włos jeży się na grzbiecie z niepokoju. Posłuchajcie kolejnej opowieści.

Panama City to miasto kontrastów. Olbrzymie, nowoczesne drapacze chmur oraz ekskluzywne galerie handlowe graniczą z biednymi dzielnicami, rozsypującymi się domami oraz wszędobylskimi kratami w oknach. Największą atrakcją turystyczną tego miasta bezsprzecznie jest Kanał Panamski, jednak tym razem postanowiliśmy zwiedzić go inaczej niż poprzednim razem. Dwa lata temu oglądaliśmy potężne śluzy, odwiedziliśmy muzeum poświęcone temu miejscu, a także siedząc na „trybunach” dla zwiedzających, podziwialiśmy statki płynące kanałem – czyli tak jak wszyscy, czysto turystycznie. Fajna przygoda, jednak tylko na jeden raz. Teraz postanowiliśmy….zarzucić wędki w mętne wody Kanału Panamskiego, czyli tak jak mało kto.

Naszym celem była po pierwsze przygoda, a po drugie tucunaré czyli bass pawiooki (peacock bass). Jest to jedna z najpiękniej ubarwionych ryb na świecie, a dla każdego z uczestników naszej eskapady jednocześnie nowy gatunek do złowienia. Nikt z nas nie miał wcześniej przyjemności polowania na te piękne ryby i choć wiedzieliśmy, że okazów tu nie połowimy, zdecydowaliśmy się na dwa dni wędkowania. Tucunaré dorastają tu maksymalnie do 2kg masy, jednak kilogramowa ryba jest już fajną zdobyczą. Małych ryb jest dużo, tych większych zdecydowanie mniej. I z taką myślą ruszyliśmy na spotkanie z miejscowymi przewodnikami.

Jeszcze przed wschodem słońca kierowca wysadził nas w małym porciku, z zacumowanymi niewielkimi łódkami. Nasi przewodnicy czekali już na nas na miejscu i gdy dojechaliśmy, właśnie szykowali sprzęt. Nie mieliśmy ze sobą nic poza ubraniami – musieliśmy się przygotować zarówno na piekielne upały, jak i ulewne deszcze. Przewodnicy wsadzili nas na łódki i ruszyliśmy w drogę. Ja pływałem z Michałem, Marcin z Bogdanem, a Maurycy miał łódkę dla siebie.
Zanim wypłynęliśmy na szerokie wody kanału, przewodnicy skierowali łódki do innego portu, aby od miejscowych rybaków kupić…żywce. Szybko się okazało, że bywają one potrzebne w chwilach, gdy woblera odprowadzi duży bass, jednak nie zdecyduje się na atak. Wtedy ponoć wystarczy szybko podrzucić mu żywczyka i bywa to jedynym sposobem na to, aby skusić niechętną rybę do brania.
Kanał Panamski od strony wody wygląda zupełnie inaczej niż z „trybun” dla turystów. Jest olbrzymi, a ten ogrom widać dopiero z pokładu łódki. Masa brunatnej wody płynie niespiesznie i niemal bezgłośnie, niosąc wszystko to co spływa do niego z dziesiątek większych i mniejszych dopływów. Są też statki, dziesiątki, setki olbrzymich kontenerowców i tankowców. Pływanie blisko nich na pokładzie niewielkiej, wędkarskiej łódeczki jest naprawdę ciekawym przeżyciem. Pływające olbrzymy przytłaczają człowieka swoimi rozmiarami i wydają się niezwykle majestatyczne.

Masywne kontenerowce robią olbrzymie wrażenie.

Przy odrobinie chęci można spróbować policzyć, ile kontenerów znajduje się na pokładzie. Mi się jednak nie chciało. 

Statki pływają tu non stop. 

Płyniemy na miejscówki.

Odbijając od głównego kanału, wpływamy w mniejsze jego odnogi.

Gatún Lake, czyli miejsce w którym mieliśmy łowić to sztuczne jezioro ciągnące się przez ponad 30 kilometrów, będące częścią Kanału Panamskiego. Przez kilkadziesiąt lat Gatún Lake było największym, sztucznym jeziorem na świecie. Otoczone wzgórzami i lasem tropikalnym, tworzy istny labirynt wodnych korytarzy, wysp i wysepek.

Nasz przewodnik zaproponował, abyśmy spróbowali zacząć od złowienia tarpona. Ponoć wczesny ranek i brak ostrego słońca to najlepsza pora na przechytrzenie tych ryb, a bassy biorą przez cały dzień. Gdy powiedział, że „bassy złowimy na 100%” trochę się zdziwiłem. Nigdy i nigdzie na świecie nie słyszałem takich deklaracji, żaden miejscowy przewodnik nigdy nie był tak pewny swego…
Zaczęliśmy więc od próby przechytrzenia tarpona lub jacka (jack crevalle). Ten drugi gatunek znacie już z innych moich wpisów i filmów, ponieważ bywa on częstą zdobyczą na oceanie. To taki trochę nasz boleń – często to on właśnie ratuje sytuację, gdy inne ryby nie biorą. My woleliśmy „zaliczyć” tarpona choć wiedzieliśmy, że to trochę jak przysłowiowa szóstka w totka. Po pierwsze nie ma tu ich zbyt wiele, po drugie są sprytne i niełatwo je przechytrzyć woblerkiem, a po trzecie skusić do brania i zaciąć to jedno, trzeba jeszcze wyholować. Gdy dostaliśmy wędki do ręki uznałem, że nasze starcie z tarponem – jeśli w ogóle do niego dojdzie) będzie przegrane od razu. Wybałuszałem oczy na ten okoniowy kijaszek (wędka o c.w. 5-20 gramów) z malutkim kołowrotkiem i cienką plecioneczką 0,10-0,12mm. I jakby na deser przyponik z fluorocarbonu o średnicy 0,25mm, może maksymalnie 0,28mm. Dokładnie takim sprzętem łowię okonie w Szwecji czy na Jeziorze Gigantów, a tu mam niby podjąć walkę z tarponem?? Gdy na moje pytanie, do jakiej masy dorastają tu te ryby przewodnik odparł, że do 50 kg….zwątpiłem definitywnie. Z nadzieją, że jednak tarpon nie weźmie zaczęliśmy łowienie.

Maurycy pływa samemu, tylko z przewodnikiem i on jako jedyny łowi jacka. 

Robi się coraz widniej i słońce zaczyna prześwitywać przez mgłę i chmury. Naszym oczom ukazuje się bajkowa kraina. 

Najlepszymi miejscami na tarpony są tu ujścia rzek. Płynące przez dżunglę rzeki i strumienie niosą ze sobą masę pożywienia dla mniejszych ryb, które gromadzą się właśnie w okolicach ujścia do samego kanału, a tam polują na nie większe drapieżniki, między innymi również tarpony.
Pierwsza godzina z hakiem minęła bez brania, choć kilka razy spławiały się jakieś spore ryby i nasz kapitan twierdził, że były to właśnie tarpony. Gdy zrobiło się trochę widniej, a my najwyraźniej zaczynaliśmy się już nudzić, skierował łódź pod sam brzeg i kazał nam rzucać jak najbliżej roślinności i gałęzi. Przyszła pora na bassy. Pierwszego złowił Michał, kilka minut później drugiego. Potem trzeciego. Ryby były małe, ale pięknie ubarwione i cieszyły, bo…pierwsze w życiu.
Wnet wpłynęliśmy w labirynt wodnych korytarzy. To co ukazało się naszym oczom trudno będzie mi opisać słowami. Wysoki poziom wody w kanale powodował, iż tafla mętnej wody wdzierała się wprost do dżungli. Zielona gęstwina, plątanina pnączy, lian, łodyg i korzeni, pokryta niezliczoną ilością liści o różnych kształtach i rozmiarach, tworzyła istnie bajkowy krajobraz. Bajkowy, ale i jednocześnie wzbudzający niepokój. Strach pomyśleć co by było, gdyby człowiek się tu zgubił. Żadnych ścieżek, żadnych dróg, za to masa dzikich zwierząt, owadów i roślin z dużymi i małymi kolcami… Do tego w wodzie krokodyle, a na drzewach węże. Po czwartym bassie Michał zaciął wreszcie większą rybę. Walka na delikatnym sprzęcie, wśród zielska jest emocjonująca i choć jeszcze nie widzimy ryby, to na pewno jest większa niż poprzednie. Po chwili szczęśliwy łowca pozuje ze swoim pierwszym snookiem! Piękna ryba, kształtem przypominająca trochę sandacza, a poza tym…niepodobna do innych ryb, które znamy. Gdy po chwili Michał postanawia spróbować na żywca i błyskawicznie łowi kolejne dwa bassy, zaczynam czuć presję. Mój kompan złowił już ładnych kilka ryb, a ja wciąż pozostaję bez brania! Po kilku minutach jednak i ja mam swojego pierwszego w życiu tucunaré. Niewielki, ale tak śliczny, że nie mogę się na niego napatrzeć. Ryba jak z obrazka! Po kilku minutach łowię drugiego, potem trzeciego i chociaż Michał deklasuje mnie zarówno w ilości jak i wielkości łowionych ryb, to ja już mam udany dzień.

Wreszcie i na naszej łodzi pojawiają się pierwsze ryby i Michał pokazuje mi „jak się kaszle”.

Mój kompan łowi kilka bassów, a na deser deklasuje mnie pięknym snookiem. Brawo! 

Na dwóch pozostałych łódkach chłopaki też nie próżnują. Marcin i Bogdan łowię mniej niż my, jednak ryby jakby odrobinę większe. 

Wreszcie również mi dopisuje szczęście i łowię swojego pierwszego tucunaré.

Samo łowienie nie jest trudne, choć wędkarz musi umieć w miarę celnie rzucać. Trzeba posłać przynętę jak najbliżej brzegu lub roślin, a najlepiej wrzucić ją pod wiszące nad lustrem wody gałęzie. W cieniu czają się tucunaré i im „głębiej” wrzucimy poppera czy woblera, tym większe szanse na branie. Łowiąc wśród gęstwiny nie sposób uniknąć rzucania po gałęziach i lianach, więc co kilka rzutów trzeba podpłynąć i odplątać przynętę. Za każdym razem pojawia się niepokój, czy aby w śród liści nie czai się jakiś wąż(?). Samo prowadzenie woblerów jest proste – można zwijać jednostajnie, można podszarpywać – jak kto woli. Z popperami nie ma takich dylematów.

Bassy pawiookie zachowują się bardzo podobnie do naszych okoni. Często polują stadnie, podobnie walczą, podobnie atakują przynęty. Jedyną różnicą w ich zachowaniu może by to, iż prawie się nie płoszą. Oto przykład – dryfując wzdłuż brzegu (dosłownie 3-4 metry od brzegu), w pewnej maleńkiej zatoczce (jakieś 4 metry x 4 metry) namierzyliśmy kilkanaście ryb. Stały na głębokości poniżej metra i w pełnym słońcu widzieliśmy je doskonale (im dalej od ujścia rzek, tym woda czystsza i bardziej przejrzysta). W kilka minut złowiliśmy je wszystkie, dosłownie wszystkie, a nasza łódka stała dosłownie dwa metry od tego miejsca. Zakładaliśmy małego żywczyka na haczyk i po wpuszczeniu metr czy dwa od burty następowało branie. Krótki hol, uwolnienie ryby, nowy żywczyk i kolejne branie. Niestety nasze zdobycze były małe, ale zabawa świetna.

Ryby współpracują świetnie, biorą seryjnie, choć są małe. 

U Marcina i Bogdana jak zwykle, czyli większy kaliber.

Ależ to są piękne ryby! 

Po serii z tucunaré, Marcin poprawia wynik snookiem. 

Michał się nie obija….

W takich okolicznościach przyrody nawet nie trzeba rzucać, można tylko patrzeć i podziwiać. 

Każda nowa miejscówka to kolejne, zapierające dech w piersi widoki. 

Im bliżej łodyg i gałęzi, tym większa szansa na rybę. 

Im gęstsza plątanina, tym lepiej. 

Gdy coś szeleści nad głową, warto spojrzeć w górę.

Czasem przewodnicy zabierają na pokład owoce, choć nie jestem do końca przekonany, czy karmienie dzikich zwierzaków jest rozsądnym pomysłem. 

Zielona gęstwina wydaje się być nieprzenikniona, nie do przebycia.

Po podpłynięciu bliżej dżungli okazuje się, że są tu korytarze i labirynty. Można się zgubić w minutę. 

Gdy już wyłowiliśmy się ilościowo, postanowiliśmy poszukać większego przedstawiciela pięknie ubarwionego bassa. W ruch poszły woblery i poppery w odrobinie większym kalibrze, które były zbyt poważnym kąskiem dla małych ryb. Miałem przez chwilę na kiju dużego bassa, jednak tak jak szybko wyskoczył spod gałęzi zatopionego drzewa, tak szybko się wypiął i tam wrócił. Nie ponowił już ataku, choć próbowaliśmy i na woblery i na gumy, a nawet na żywca.

Pod koniec dniówki przewodnik zaproponował, abyśmy znowu spróbowali zapolować na tarpona. Słońce skryło się za ciemnymi chmurami i w powietrzu czuć było deszcz. Bez wiary w sukces przytaknęliśmy głowami – nie wiem jak Michał, ale ja już dość miałem rzucania po krzakach i ciągłych zaczepów. Ale najbardziej miałem dość upału. Temperatura w cieniu na pewno przekraczała 30 stopni, a w słońcu było znacznie gorzej – aha, przez sporą część dnia łowiliśmy w pełnym słońcu. Lało się z nas okrutnie, a półlitrowa butelka wody wystarczała na kilka minut.
Wpłynęliśmy w prawdziwy męcior. Znacie powiedzenie, że woda wygląda jak kawa z mlekiem? W czymś takim mieliśmy łowić, tylko tu zdecydowanie mało było mleka w kawie. Przejrzystość błotnej mazi – bo ciężko nazwać to wodą – wynosiła pewnie milimetr, a na powierzchni pływały liście, trawy i małe patyki. Pływały też roślinne wysepki. Ot takie dwumetrowej średnicy plątaniny roślin i korzeni, wyrwana z brzegu przez płynącą wodę i dryfująca bezładnie po środku zatoki. Na wielu takich „wyspach” najwyraźniej było życie, bowiem z wnętrza dochodziły odgłosy chrumkania. Nasz przewodnik uświadomił nas, że to kapibary podróżują sobie na takich wysepkach. Klimat robił się naprawdę niepowtarzalny, a gdy okazało się, że pod tymi wyspami czasem pływają nie tylko krokodyle, ale też manaty – aż usiadłem. To wszystko wyglądało jak obrazki z programów przyrodniczych, które za czasów dzieciństwa z wielką pasją oglądałem w telewizorze. Widząc nasze niepewne miny kapitan powiedział, że krokodyli jest sporo, jednak boją się odgłosów silnika spalinowego i przeważnie uciekają zanim człowiek zdąży je dostrzec. Z drugiej jednak strony kilka razy w roku zdarza się, że ktoś złowi małego krokodyla na woblera…

Blisko ujścia rzek woda robi się bardzo mętna, ale to ponoć najlepsze miejscówki na tarpony.

Szczerze mówiąc, kolor wody nie zachęca do łowienia.

Do łowienia nie zachęca też…To

Pływające wyspy. Na niektórych z nich dryfują sobie kapibary, a pomiędzy nimi pływają tarpony.

W takim właśnie terenie nastąpiło TO branie.

Zmęczeni, umordowani upałem rzucaliśmy pomiędzy pływającymi wysepkami z coraz większą dozą zrezygnowania. Do końca wyprawy zostało nam kilkanaście minut, gdy w prowadzonego nieregularnymi szarpnięciami woblera coś przyładowało. Branie wcale nie było jakieś niezwykle mocne – ot, takie szczupakowe przylanie w przynętę. Odruchowo zaciąłem i sekundę później otworzyła się woda. Srebrna ryba wystrzeliła w powietrze i zanim z powrotem wpadła do wody, przewodnik krzyknął „tarpon, tarpon”! Tak zaczęła się moja przygoda z pierwszym w życiu tarponem. Ryba nie była wielka, jednak w porównaniu z bassami, które łowiliśmy jeszcze przed chwilą robiła spore wrażenie. Tym bardziej na okoniowym kijaszku i cienkiej plecionce. Drapieżca wyciągał linkę z małego kołowrotka krótkimi, kilkumetrowymi zrywami, ale ja dość szybko ją odzyskiwałem. Co kilkanaście sekund tarpon znowu wyskakiwał nad powierzchnię brązowej mazi, próbując wytrząsnąć z pyska woblera. Wiedziałem, że większość zaciętych tarponów spada właśnie podczas wyskoków, starałem się więc nie forsować holu i amortyzować zrywy i skoki ryby. Minęły dwie, może trzy minuty gdy powiedziałem do kapitana, żeby szykował podbierak. Z drwiącym uśmieszkiem powiedział, że to jeszcze nie czas, że to potrwa ale ja czułem, że ryba jest prawie gotowa. Pojawiła się przy burcie i pierwsze podebranie się nie udało, bowiem tarpon wyczuł podstęp i wystrzelił w powietrze. Postarałem się wyhamować odjazd ryby i z wyczuciem znowu skierowałem ją w stronę podbieraka. Udało się! Mój pierwszy tarpon wjechał do siaty i dopiero w niej zaczęła się dogrywka. Nasz kapitan stanął jednak na wysokości zadania i już po chwili mogłem próbować zaprezentować rybsko do zdjęcia. Nie było to jednak łatwym zadaniem, bo….nie za bardzo wiedziałem jak to to trzymać. Pysk ma dziwny i na tyle krótką pokrywę skrzelową, że chwyt „pod skrzela” był bardzo niepewny. Z drugiej strony nie lubię robić zdjęć trzymając kciuk w rybiej paszczy, bo po prostu nie podobają mi się takie fotki. Zaryzykowałem trzymając tarpona pod brzuch i pod płetwami piersiowymi, a Michał szybko zrobił kilka pięknych zdjęć. Pół minuty później mój pierwszy w życiu tarpon machnął mi na pożegnanie wielkim i silnym ogonem, znikając w mętnych wodach kanału panamskiego.
Zostało nam dosłownie kilka minut łowienia, ja już jednak chyba nie rzucałem. Byłem upojony szczęściem, przytłoczony emocjami i nawet nie pamiętam, czy oddałem jakikolwiek rzut po tym holu.





Cały film z holu i z naszej wyprawy na kanał panamski zobaczycie za jakiś czas na moim kanale youtube, a tu podrzucę Wam tylko kilka stop-klatek z jednego wyskoku holowanej ryby. 

Pierwsze podebranie się nie udało, ryba na ogonie wyjechała z podbieraka. 

Za drugim razem poszło już sprawniej i mój pierwszy w życiu tarpon ląduje na pokładzie. Nie jest duży, przewodnik ocenia go na 10-12kg. Po uwolnieniu ryby powiedział mi, że na tym sprzęcie tej wielkości tarpon powinien walczyć zdecydowanie dłużej, między 15 a 20 minut i nie wie, dlaczego udało się tak szybko podebrać tę rybę. Też nie mam pojęcia ale gdy czułem, że jest szansa na wprowadzenie srebrnej strzały do podbieraka, nie zamierzałem zwlekać. Udało się!

Drugiego dnia naszej przygody postanowiliśmy nie iść na ilość, a na jakość. Naszym celem znowu były bassy pawiookie, jednak zależało nam na grubszym kalibrze. Zaczęło się tak jak poprzedniego dnia, od polowania na jedno, jedyne branie tarpona w ujściu rzeki spływającej z gór. Dwie godziny nie przyniosły żadnych rezultatów, popłynęliśmy więc dalej, kierując się w olbrzymie rozlewiska kanału panamskiego. Już po minucie nie mieliśmy pojęcia w którym kierunku jest nasz porcik, bowiem ogrom wody, ilość zatok i zatoczek, rozlewisk i małych kanałów tworzą istny labirynt wody i zieleni. Nad głową latają kolorowe ptaki (dwa razy widzieliśmy tukany, jednak były tak szybkie, że nie zdążyłem wyjąć aparatu), piękne, błękitne motyle (były olbrzymie, ich skrzydła były większe od męskiej dłoni!), a wśród gałęzi co jakiś czas przemykają małpy. Z głębi dżungli słychać ich pohukiwania i jeśli dobrze zrozumiałem naszego kapitana, były to wyjce. Mniejsze małpy podchodzą bliżej, czasem dosłownie na wyciągnięcie ręki choć nie wiem, czy wyciąganie rąk do dzikich zwierzaków jest dobrym pomysłem. Woda dosłownie wdziera się w gęstwinę dżungli i wierzcie mi, że tworzy to niesamowity klimat.
Po dobrych dwóch-trzech godzinach rzucania mieliśmy z Michałem po jednym tucunaré na koncie i to wcale nie imponujących rozmiarów. Przewodnik widząc nasze skwaśniałe miny zapytał, czy chcemy spróbować trollingu. Ani ja ani mój kompan nie jesteśmy miłośnikami tej metody, ale byliśmy już tak umordowani słońcem i upałem, że przyjęliśmy tę propozycję – o dziwo! – z wielką ulgą. Dosłownie po dwóch minutach nastąpiło pierwsze branie, oczywiście u Michała. Tym razem jego zdobycz okazała się naprawdę spora, przynajmniej na tle tych bassów, które łowiliśmy dotychczas. W krótkim czasie łowimy po kilka solidnych tucunaré i do tego niewielkiego snooka. Tego dnia trolling uratował naszą wyprawę, bo gdyby nie woblery ciągnięte za łódką, pewnie skończylibyśmy z kilkoma niewielkimi rybkami, a tak przynajmniej podgoniliśmy rozmiarem złowionych bassów.
Ostatnią godzinę zaliczyliśmy w ujściu rzeki szukając tarponów, jednak jak mówi przysłowie – nie codziennie jest dzień dziecka.

Tym razem brań jest zdecydowanie mniej, jednak ryby odrobinę większe. 

Szukamy ich wśród rozlewisk porośniętych pływającymi dywanami roślin.

Dziś krajobraz wygląda odrobinę inaczej niż wczoraj. Zamiast gęstej dżungli widzimy bezkresne połacie niskiej zieleni, a las dopiero w oddali. 

Tu nie ma już pływających wysepek, a jedynie niewielkie skupiska roślin. 

Na powierzchni wody pojawiają się żółte kwiatki, ale pod nimi ponoć też kryją się bassy. I to duże!

Podpływamy bliżej owych kwiatków i wiecie jakie ryby kręcą się wśród nich? Gupiki. Serio, takie jakie znamy z naszych akwariów – gupiki! 

A skoro jesteśmy już w temacie rybek akwariowych, to Marcin…łowi takie coś. On jak zawsze potrafi narozrabiać. 

Żeby nie było, bassy też mu biorą. 

Ja i Michał dajemy się skusić na godzinkę czy dwie trollingu i muszę przyznać, że daje to niezłe efekty.

Marzyło mi się złowienie wygrzbieconego samca tucunaré i drugiego dnia się udało. 

Końcówkę dnia spędzamy znowu w ujściu rzeki szukając tarponów, jednak bez efektów.

Czy poleciłbym komuś wyprawę na ryby na Kanał Panamski? To zależy. Jeśli nigdy nie łowiliście tucunaré i nie chcecie od razu porywać się na rekordy – to tak. Jeśli zależy Wam wyłącznie na dużych rybach – nie. Jeśli chcecie przeżyć fajną przygodę – zdecydowanie tak. Jeśli chcecie zapolować tylko na tarpony – zdecydowanie nie, ponieważ jest na świecie wiele lepszych miejsc na te ryby. Jeśli jesteście przez kilka dni w Panama City i chcecie przeżyć coś innego poza łażeniem po mieście (co swoją drogą także polecam) czy zaliczaniem czysto turystycznych atrakcji – tak. Każde „tak” jest jednak pod pewnym warunkiem. Ja bawiłem się świetnie jednak uważam, że jeden dzień wystarczy. Już pierwszego dnia złowicie swojego pierwszego bassa pawiookiego, połowicie w miejscach, gdzie dżungla łączy się z wodą, przeżyjecie niesamowitą przygodę i będziecie mieli okazję podziwiać piękną przyrodę. Wydaje mi się, że każdy kolejny dzień będzie podobny do poprzedniego z tą tylko różnicą, że będziecie mieli kolejną szansę na branie tarpona. Takie są moje odczucia. W skrócie – tak, ale na jeden, maksymalnie dwa dni. Całej tygodniowej eskapady w to miejsce nie polecam, bowiem są ciekawsze miejsca do wędkowania na świecie, ale Gatún Lake warto zaliczyć jako deser.
Dziękuję Maćkowi z EventurFishing za zorganizowanie wyprawy.
Fot. Marcin Biniakiewicz i ja.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze