Wielka rzeka ma swoją magię i nie sposób oddać klimatu Wisły słowami. To trzeba poczuć całym sobą, aż zaboli. Poczuć na twarzy zimną i mokrą mgłę, a godzinę później pierwsze promienie wschodzącego słońca. Wciągnąć nosem zapach wieczornego deszczu (tak, deszcz ma swój zapach i poza wonią wyjętego właśnie z pieca, gorącego chleba, jest to najpiękniejszy zapach na świecie!), poczuć na skórze drgania wywołane bijącymi w oddali piorunami. Wczuć się w bezgłośny nurt rzeki, gładząc delikatnie spodem dłoni jej powierzchnię. Stojąc po kolana w wodzie poczuć, jak małe kiełbie podskubują jeszcze przed chwilą oblepione ciemnym błotem stopy. Słyszeć pod czaszką zgrzyt ziarenek rzecznego piasku, klejących się z niewyobrażalną wręcz zręcznością do najpodlejszej kiełbasy, która po upieczeniu na ognisku staje się najsmaczniejszym posiłkiem ostatnich dni.
W dobie internetowych mądrusiów, facebookowych wojenek i „specjalistów” od wędkarskiej maty, nie dostrzegamy tak wielu otaczających nas cudów Natury. Nie doceniamy prawdziwych wartości tego świata.
Jeśli kilka ostatnich zdań poczuliście wewnątrz siebie, to zapnijcie pasy – zapraszam Was na Wiślaną wyprawę. Jeśli jednak bardziej cenicie sobie cyberprzestrzeń i nie chcecie poznać rzecznych realiów, proponuję dalej nie czytać. Dla Was będzie to strata kilku minut życia…
Obraz letniej Wisły. Moim zdaniem jest to najpiękniejsza rzeka jaką kiedykolwiek widziałem.
Lato to czas, w którym staram się – w miarę możliwości, nigdzie nie wyjeżdżać. W tym okresie najwięcej czasu chcę spędzić nad rzeką, która wiele lat temu skradła moją wędkarską duszę – nad Wisłą. Dni są długie, noce ciepłe, a to sprzyja wędkarzowi, bowiem można łowić całą dobę i wszystkie gatunki drapieżników. Ten dobrobyt możliwości stwarza też pewne problemy i dylematy – nie da się łowić wszystkiego. Trzeba się nieco ograniczyć, zarówno jeśli chodzi o gatunki ryb, ale też o wędkarski majdan zabierany na wyprawę. Pokład pontonu, choć wielki i przepastny, nie pomieści wszystkiego.
Wsiadamy na pokład. Pokład to słowo umowne, bowiem może nim być mały lub spory ponton, piękna, klimatyczna pychówka pachnąca drewnem i „łapiąca” nasze portki wypływającą wciąż żywicą (ah, ileż to par spodni podarłem wstając z oblepionej żywicą, drewnianej ławki!) lub plastikowa czy aluminiowa łódka średnich rozmiarów. Odbijamy od brzegu, tnąc kadłubem spokojną powierzchnię wody. Czekają na nas tajemnicze, rzeczne miejscówki – przykosy, głębokie rynny, stare, kamienne opaski, wrzynające się gwałtem w Wisłę długie ostrogi, groźne zwaliska oraz dzikie i strome burty. Każde z tych miejsc jest urokliwe i w każdym możemy złowić rybę. Z drugiej strony w każdej z tych miejscówek mamy sporą szansę wyzerować.
Pływając po Wiśle w okresie upałów, stawiam na miejsca niedostępne z brzegu, koniecznie z bliskością głównego nurtu. Tu nastawiam się na „poważne” ryby, choć zdaję sobie sprawę, iż przeważnie wrócę „na tarczy”.
Na pokład zabieram z reguły trzy wędki – pierwszy to spinningowy zestaw sumowy, drugi to bardzo mocna sandaczówka, a trzeci to kij na bolenie.
W ostatnich latach zaczynam od zestawu boleniowego, aby nie spłoszyć ostrożnej rapy – o ile jakaś kręci się w zasięgu rzutu. Kilka, czasem kilkanaście rzutów typowym, boleniowym woblerem na początek i jeśli w tym czasie nie zauważę oznak żerowania bolenia, odkładam kij na bok. Jednak w każdej chwili jest on gotowy do użytku! – leży „pod ręką”, prawilny wobler zaczepiony jest na agrafce i w jednej sekundzie jestem w stanie oddać rzut.
Zaczynamy wiślaną przygodę.
Od kiedy pamiętam, na pokład pontonów zabierałem minimum trzy wędki. A czasem więcej…
* zestaw boleniowy
Najlżejszy z kijów, jakie zabieram na pokład. Kijek o długości 2,0 – 2,3 metra i ciężarze wyrzutu do około 30 gramów, a jego najważniejszą cechą powinno być…znowu mięcho. Powinien być szybki i lekki, jednak nie może być suchym i sztywnym badylem. Po zacięciu musi przechodzić w piękną parabolę, bowiem na kołkowatym dwumetrowcu branie bolenia na krótkim dyszlu będzie prostowało kotwiczki w woblerze. Wierzcie mi, że bardzo pilnuję zarówno ostrości jak i wytrzymałości kotwiczek w moich zestawach, a średniej wielkości rapa wyskakująca z nurtu i atakująca woblera 3 metry od szczytówki sztywnej pały, prostuje nawet trociowe kotwiczki – sprawdziłem osobiście i to wielokrotnie! Również przy odkręconym hamulcu tak bardzo, iż podczas brania oddawał dwa metry plecionki. Ataki bywają tak dynamiczne, że haki się prostują. Kręciołek wielkości 2500-3000 z mocnym hamulcem i taką samą konstrukcją, a do tego plecionka o średnicy 0,14mm. W pudełku kilka woblerów imitujących uklejki, kilka wahadłówek i gumek boleniowych.
Następnie sięgam po mocny zestaw sandaczowy, choć tych drapieżników na mazowieckim odcinku Wisły jest drastycznie mało. W okresie letnim zedy są „rozbiegane” po rzece i ciężko łowić je regularnie. Nie będę ściemniał i zgodnie z prawdą napiszę, że latem sandacze są u mnie zdobyczą raczej przypadkową (jeśli chodzi o Wisłę oczywiście) – nie dlatego, że są przyłowem (bo nastawiam się na nie celowo) ale dlatego, że brań jest bardzo mało, a miejsca w których zacinam letnie smoki raczej nie są powtarzalne. Jednego sandacza złowię na przykosie i mimo, iż będę tu łowił jeszcze wiele razy, nie doczekam się kolejnego sandaczowego łupnięcia. Drugiego zeda zatnę w rynnie i również będzie to jedyny sandacz złowiony w tym miejscu. Trzecią rybę zatnę na napływie rozmytej ostrogi i zatrzymując się tu jeszcze wiele razu przez następne tygodnie, nie doczekam się brania… Z jednej strony irytujące, z drugiej fascynujące. Większość sandaczy zacinam w całkiem odmiennych miejscach, a brania zdecydowanie nie są powtarzalne. I bądź tu mądry… To nie tak, że łowię te drapieżniki np. na przykosach lub na napływach. Jednego złowię na przykosie, drugiego na napływie na główkę, a trzeciego w rynnie. Nie da się z tego ułożyć spójnej historii o łowieniu letnich sandaczy, bo mam wrażenie, że mogą być wszędzie i nigdzie. Jednego brania doczekam się w głębokiej na 5 metrów rynnie, a następny sandacz łupnie na metrowym blacie. Dlatego właśnie napisałem, iż jeśli nie potraficie dostrzec magii Przyrody i piękna czającego się na brzegu wielkiej rzeki, możecie dalej nie czytać.
Letnie sandacze trudno zlokalizować w Wiśle. Mogą być wszędzie i nigdzie…
Żerujący sandacz atakuje z furią i głęboko połyka gumę.
* zestaw sandaczowy
Rzeczny uniwersał do łowienia gumami i woblerami silnych ryb. Kij to nieśmiertelny Fenvick HMG w jednoskładzie, który ma w sobie tyle mięcha, iż można zawiązać go na supeł – i nie pęknie. Mimo opisu do 28 gamówr, bez strachu można założyć główkę o masie 50 gramów (choć na rzece takich nie używam) i średniej wielkości gumę. Jest lekki i szybki, jednak po zacięciu głęboko pracuje dobrze trzymając rybę. Dokręcam do niego Slammera III w nieco mniejszym rozmiarze niż w zestawie sumowym – 3500 i wypełniam szpulę sprawdzoną plecionką o średnicy 0,20mm. Czasem Slammera zastępuje Penn Clash w rozmiarze 3000. To mój podstawowy zestaw na Wiślane drapieżniki. Doskonale radzi sobie z zacięciem i wyholowaniem każdej wielkości sandacza i ewentualnie rzecznego szczupaka, daje szanse na podjęcie walki z wąsatym przyłowem, a w dodatku nie gubi ryb i nie męczy ręki. Łowię średniej wielkości gumami oraz woblerami (od 10 do 15 centymetrów), a swego czasu zdarzało mi się założyć na agrafkę wobler boleniowy.
Największym skarbem takich wypraw są otaczające nas widoki i emocje, a nie ilość wyholowanych ryb. To tylko dodatek – ważny dla wędkarza, ale jednak…dodatek, bonus. Ja takie wyprawy traktuję trochę jak przygodę i dzięki temu za każdym razem wracam zadowolony. Jeśli nastawieni będziecie wyłącznie na złowienie ryby i pozostaniecie niewrażliwi na to, co oferuje cała rzeczna dolina, nie spodoba Wam się wiślana przygoda.
Najcięższy, sumowy zestaw też leży w pogotowiu do działania, chociaż sięgam po niego najrzadziej. Czasem udaje się zauważyć żerującego suma i albo potężny spław albo uciekające w popłochu leszcze i krąpie. W takim wypadku trzeba szybko odłożyć sprzęt delikatniejszy i złapać za kij sumowy. Odpowiedni wobler, guma lub wahadło powinny przynieść branie. Po ten zestaw sięgam też w miejscach, w których aż „pachnie” sumem. Zdarzało mi się, że po kilkudziesięciu minutach łowienia sandaczowymi gumami sięgałem po mocny kij z pękatym woblerem na końcu i w pierwszych rzutach łowiłem wąsatego.
Wąsaty przyłów – dlatego właśnie łowię grubo. Wisła bardzo szybko weryfikuje nasz sprzęt i musimy być gotowi na wszystko.
Przez godzinę nie doczekałem się brania na gumowe przynęty, ale gdy zmieniłem zestaw na kij sumowy z woblerem, zameldował się taki średniaczek.
* zestaw sumowy
Tak naprawdę to ciężki spinning. Kij o długości 240cm i masie wyrzutu do około 150 gramów, z bardzo mocnym, mięsistym blankiem. Do tego Penn Slammer III w wielkości 4500, którym można wbijać gwoździe, a na jego szpuli mocna plecionka o średnicy 0,28mm-0,32mm. Przynętami głównie są gumy (na mocnych hakach Big Game) oraz odpowiednio mocno uzbrojone woblery, zawieszone na stalowym przyponie o wytrzymałości ponad 30kg.
Łowiąc z pokładu, ryb szukam w miejscach gdzie główny nurt graniczy w wodą wolniejszą. Numerem jeden są dla mnie śródrzeczne, głębokie przykosy (takie, do których nie da się dojść z brzegu) z twardym dnem i głębią poniżej szczytu oraz bardzo zniszczone, stare opaski z dużą ilością porozrzucanych kamieni i rynną głęboką na 3 metry (lub więcej). Tu mogę liczyć na spotkanie z każdym drapieżnikiem, żyjącym w nurcie rzeki – począwszy od dużego klenia, a na sumie kończąc. Bardzo lubię też łowić w okolicy starych i przerwanych przez wysoką wodę i kry lodowe ostróg, a także na śródrzecznych rafach – choć to temat na zupełnie inną opowieść. Genialnymi miejscówkami są dzikie i niedostępne od strony lądu dzikie burty, z głęboka wodą i leżącymi na dnie drzewami. Tu bardzo często mieszkają największe drapieżniki.
Przy dzikich burtach mieszkają największe ryby. Tym razem trafił się sandacz.
Trafiają się też takie niespodzianki i jest ich więcej, niż dużych sandaczy.
Łowię ze stalowym przyponem z powodu szczupaków. Nie ma ich dużo, jednak trafiają się spore esoxy.
Najczęstsza wiślana zdobycz.
Interesują mnie głównie sandacze i bolenie, ale regularnie zacinam też sumy i szczupaki. Czasem uda się walkę wygrać, innym razem to ja przegram. Staram się łowić stosunkowo grubo, bowiem Wisła stawia przed wędkarzem zdecydowanie więcej wyzwań niż zbiorniki zaporowe czy jeziora. Nie chodzi wyłącznie o sumowe przyłowy, ale też o trudny teren, w którym łowimy i musimy stoczyć walkę z rybą – silny nurt, liczne zatopione drzewa, kamienie, faszyna itp. Wierzcie mi, że plecionka o średnicy 0,20mm nie przeszkadza ani sandaczowi, ani boleniowi. Gdy rzeczne drapieżniki ruszają na żer, nie ma sprzętu „za grubego”. Na sumowe baryły prowadzone w trollingu (gdy jeszcze można było ciągnąć woblera za rufą na Mazowszu) brały nie tylko sandacze, ale również bolenie, a nawet…potężne jazie! I nie przeszkadzała im grubaśna plecionka, olbrzymia agrafka i sumowy przypon. Ja co prawda takich spotkań wiele nie przeżyłem – ponieważ nie należę do miłośników ciągania przynęt za rufą, ale wielu moich kolegów opowiadało mi o podobnych niespodziankach. Na Wiśle naprawdę zdarzyć może się wszystko.
Na miejscówce warto być wczesnym rankiem.
Gdy wstaniemy przed świtem, w ciągu długiego dnia może dopaść nas zmęczenie.
W takich miejscach warto się przyłożyć i porzucać ciężkim sprzętem.
Niestety często obserwowani jesteśmy przez „konkurencję”.
Łowiąc na granicy nurtu i cieni prądowych, bardzo – o ile nie kluczowe – ważne jest ustawienie łódki czy pontonu. Postawienie kotwicy gdziekolwiek i jakkolwiek w wielu przypadkach odetnie nas od najlepszych miejscówek, bowiem po naprężeniu linki kotwicznej (a na rzece trzeba zostawić kilka metrów luzu) albo staniemy nad miejscem, w którym powinniśmy łowić, albo gdzieś zupełnie z boku. Obserwacja jak układają się nurty i odrobina doświadczenia są bardzo ważne. Ja przeważnie staram się ustawić jeszcze w nurcie, ale bardzo blisko od zawirowań czyli od miejsca, w którym spotyka się woda płynąca z wolniaczkiem i kilka, czasem kilkanaście metrów powyżej miejsca, w którym mogę spodziewać się brania. Zawsze też staram się nie stawać idealnie powyżej miejsca w którym łowię, a troszkę z boku – tak, aby skacząca po dnie guma poruszała się wachlarzem pod prąd, a nie po linii prostej w górę rzeki. Może to drobiazg ale wierzcie mi, że takie prowadzenie rippera jest zdecydowanie skuteczniejsze.
Stawiając kotwicę na przykosie nie muszę się aż tak koncentrować. Wolno płynąc wpływam na płyciznę i dopiero wtedy stawiam kotwę, chociaż polecam napływać na przykosę z boku, a nie równo pod prąd. Dziób pontonu lub łódki znajduje się na piasku i kilkunastu centymetrach wody, ale rufa już na wodzie głębszej. Przeważnie staram się też stawać kilka metrów od końca przykosy (od jej szczytu), aby sięgnąć tam przynętą, bowiem wiele brań następuje właśnie w tym miejscu. Tu podejść może każda ryba, od klenia, przez sandacza i bolenia, aż po dwumetrowego suma. Tu warto pierwsze rzuty wykonać najmocniejszym zestawem, a dopiero później sięgnąć po mocną sandaczówkę czy kij boleniowy. Szanse na branie rapy są zdecydowanie największe, choć nie oszukujmy się – sandacz lub sum cieszą mnie bardziej. Pewnie dlatego, że rzadziej goszczą na moim pokładzie. Prawdę mówiąc, to po kij boleniowy sięgam w każdej miejscówce, w której postawię kotwicę, bo trudno jest nie znudzić się łowieniem gumami na Wiśle… „Aż tyle” jest brań.
Nastają ciemności i nadciąga burza. Gwałtowna, brutalna i niezwykle głośna.
Kilkanaście minut ulewnego deszczu i ponton jest pełen wody.
Czas na zasłużoną kolację.
Magię wielkiej rzeki najłatwiej dostrzec o świcie lub nocą. Gdy wstaje dzień jest bajecznie – wyraźnie zauważalny jest moment, gdy przyroda zaczyna budzić się do życia. To widać i słychać. Nagle zaczynają ćwierkać ptaki i w tym samym momencie widać pierwsze spławy drobnicy. Chwilę później nocny chłód powoli zaczyna ustępować i pierwsze promienie słońca pozwalają zdjąć założoną na noc bluzę. Wilgotny po nocy piasek schnie i zaczyna się sypać, odpadając od bosych stóp. Z kolei noc jest groźna i tajemnicza. Nocując na wyspie bądź na brzegu pod krzaczkiem, słyszymy głośne tupanie i łamania gałęzi. Ale to nie stado dzików, to tylko nasze zmysły wyostrzone do granic możliwości płatają nam figla. To jeż, który ruszył na nocne polowanie, ale my słyszymy coś więcej. Każdy delikatny plusk ryby wydaje się głośnym chlupotem, a gdy sum pacnie ogonem o powierzchnię wody, serce staje w gardle. Nie da się być bliżej natury. Może jedynie samotna wspinaczka na szczyt srogiej góry przynosi podobne emocje i odczucia… Jest pięknie. Z dala od monitorów, kineskopów, telefonów. Mam wrażenie, że powoli i na własne życzenie tracimy coś wspaniałego – coś, czego nie umiemy nie tylko doceniać, ale przestaliśmy to już nawet zauważać.
Takie właśnie wyprawy, często kilkudniowe dają mi prawdziwe szczęście. Wracam do domu umorusany, śmierdzący i wymęczony, ale szczęśliwy. Czasem coś złowię, czasem jestem bez kontaktu. Gdybym się spinał i za wszelką cenę gonił za rybą, pewnie jechałbym gdzie indziej, nie na Wisłę. Pytanie tylko, czy wtedy byłbym równie szczęśliwy?
Powoli budzi się nowy dzień.
Janka obudził poranny chłód, a mnie obudziły krzyki Janka. Wyszedł z namiotu by rozpalić ogień i zobaczył żerującego sumka. Wystarczyły trzy rzuty.
Warto zdać sobie sprawę, iż łowienie z łódki czy pontonu na Wiśle oznacza również to, iż czasem trzeba spłynąć do wyspy lub brzegu. Niekoniecznie na noc, ale również w ciągu upalnego dnia. Niekoniecznie za potrzebą i z rolką papieru w ręku, ale też trzymając w garści wędkę. Niektóre ciekawe miejscówki warto obłowić z brzegu – zwłaszcza te, do których nie sposób dojechać, a dojść jest ciężko. Części z nich po prostu nie da się dobrze obłowić od strony wody, więc przycumowanie do brzegu i spacer kilkadziesiąt metrów przez pokrzywy jest jedynym wyjściem, aby złowić buszujące tu drapieżniki.
Czasem też warto wyjść na przykosę i pospacerować po kolana w wodzie. W najgorsze upały nie da się wysiedzieć na pokładzie bez chwili wytchnienia – a najlepiej znaleźć je zanurzając się w wodzie. To ma być przyjemność, a nie balansowanie na granicy udaru i utraty przytomności. Można też szukać ochłody w cieniu drzew, ale tam dopadną nas komary, a te wiślane litości nie mają.
Pływamy pontonem, ale wychodzimy również na brzeg. Tu też biorą!
Poniżej łach piachu czasem krążą bolenie, a czasem szczupaki.
Późny ranek to doskonały moment na bolenia.
Łowiąc na mazowieckiej Wiśle (szukając np. sandacza poniżej przykosy) bardzo często zdarza mi się, że gdzieś pod brzegiem tłuką bolenie. Z reguły jest to dzika i stroma burta, z dużą ilością powalonych drzew. Rapy tłuką 2-3 metry od brzegu i bardzo trudno jest „podejść” je od strony wody. Pierwszym sposobem może być ciche spływanie wzdłuż burty i krótkie, kilkumetrowe, celne rzuty uklejopodobnym woblerem. Ten patent moim zdaniem jest dobry na szukanie pojedynczych rap (czasem grubych), ale nie na próby dobrania się namierzonemu stadu żerujących boleni do…płetw. W dodatku ciągle trzeba być czujnym, aby nurt lub wiatr nie zepchnął naszej jednostki na powalone drzewa. Tym bardziej, że spływać powinniśmy na wyłączonym silniku! Drugim sposobem jest zakotwiczenie pływadła w nurcie, na wysokości miejsca w którym chlapią rapy i rzuty w upatrzone miejsce – tu jednak pojawia się kolejny problem. Musimy rzucać bardzo celnie, niemal w samą burtę. Drapieżniki żerują blisko brzegu i nie powinniśmy rzucać im na głowę! Jeden nietrafiony rzut, np. w gałęzie (co zdarza się nawet najlepszym, zwłaszcza w wietrzne dni) powalonego drzewa i miejscówka spalona na kilkadziesiąt minut. Najlepszym rozwiązaniem jest dobicie do brzegu 100 metrów poniżej, ciche podejście do namierzonej miejscówki i łowienie z lądu. W ten sposób ucapiłem już niezliczoną ilość boleni i czasem trafiają się burty, do których płynę „jak po swoje”. Kilka sensownych bolasów w godzinę to wynik powtarzalny, choć czasem kończy się na jednej rybie lub dwóch. Z namierzonej dzikiej burty, na której chlapią rapy zejście bez kontaktu zdarza się niezmiernie rzadko – w zeszłym sezonie chyba tylko raz. Bierze się to z prostego powodu. Mamy namierzone dobre miejsce i żerujące drapieżniki, a tych ryb nikt nie niepokoi, bo nikt tu nie dojdzie brzegiem. One tylko czekają na nasze przynęty.
Idealna, boleniowa burta. Szybki nurt, głęboka rynna i powalone drzewa. Tu muszą być ryby!
I rzeczywiście są!
Dochodząc do takiego miejsca zawsze staram się iść po cichu, ale jest jeszcze jedna, ważniejsza rzecz – nie można rzucać cienia na wodę! W słoneczny dzień pojawiający się nagle cień płoszy ryby bardziej, niż trzask łamanego patyka pod stopą. Przeważnie też nie schodzę do linii wody i rzucam z samej góry burty. Zanim jednak machnę, staram się sprawdzić, czy jest jakieś miejsce do podebrania zdobyczy. Niektóre burty są tak strome, że po zjechaniu na dół, nie da się wygramolić z powrotem.
Wiele burt na których łowię, usianych jest powalonymi drzewami, między którymi tworzą się „klatki” (jak pomiędzy ostrogami) o szerokości dosłownie kilku metrów. To idealne miejscówki na letnie rapy. Drapieżniki kryją się pod zatopionymi koronami drzew i wyskakują stamtąd na otwartą wodę (właśnie w owe „klatki”) aby pochwycić pływające tu ukleje i małe kleniki. Wystarczy dobrze się zaczaić, po cichu rzucać w kierunku nurtu i sprowadzać przynętę pod burtę. Aha – nie można też przerzucić wystających z wody gałęzi, bo szarpanie się z zaczepem oznacza godzinna przerwę w braniach. Na szczęście rzuty są krótkie, a im krótsze, tym celniejsze.
Warto pamiętać, aby kilka boleniowych przynęt spakować do niewielkiego pudełeczka, które wpakujemy do kieszeni krótkich spodenek. Noszenie wobków w dłoni już przerobiłem i nie ma w tym nic mądrego. Nie polecam. Większe pudła z przynętami sprawdzają się gdy łowimy z pontonu, jednak gdy wychodzimy na brzeg, niewielkie, podręczne pudełko okazuje się niezbędne.
Na dzikiej burcie sprawdzają się nie tylko typowe boleniówki (czyli szybko tonące woblery z drobną, migotliwą akcją), ale również uklejopodobne woblery z normalnym sterem, schodzące metr lub mniej pod powierzchnię wody. Te przynęty bywają nawet lepsze! Rapa wyskakująca spod krzaczorów ma mało czasu i miejsca na atak, a na pewno nie ma czasu na obserwację ofiary. Rybie zdecydowanie łatwiej pochwycić tu wobler poruszający się wolniej, niż pędzący po powierzchni wody, stąd spora skuteczność tego typu wabików. Warto mieć ze sobą jedną czy dwie gumy oraz jakieś wahadełko, choć prawdę mówiąc dobór przynęty ma tu stosunkowo niewielkie znaczenie. Jeśli ryby nie spłoszymy to weźmie, chyba, że będziemy machać tu seledynowym twisterem czy drewnianą imitacją szczupaka – wtedy nie ma gwarancji, choć Wisła lubi zaskakiwać.
Gdy doczekam się brania, nie zjeżdżam od razu na tyłku do wody. Pierwsze szaleństwa zaciętego bolenia opanowuję stojąc wysoko, a gdy po minucie ryba się zmęczy (na moim sprzęcie nie trwa to dłużej), dopiero wtedy schodzę niżej i podbieram rybę chwytem za kark.
Mam nadzieję, że nie muszę nikogo uświadamiać o tym, iż najlepszym zakończeniem holu każdego bolenia jest jego uwolnienie…
Janek walczy z boleniem zaciętym z dzikiej burty.
Oto wiślana rapa w całej okazałości.
Miejsca do holu mamy niewiele, dlatego podczas łowienia boleni też używam mocnego sprzętu.
Wiślana rapa wraca do swojego królestwa.
Łowiąc w ten sposób na dzikich burtach nie spodziewam się złowienia innych drapieżników. Owszem, trafił mi się jakiś kleń (przypadkowy przyłów) oraz kilka razy miałem na kiju suma, ale w takich warunkach i tym sprzętem (choć bolenie też łowię stosunkowo grubo) nie mamy najmniejszych szans w starciu z wąsatym przyłowem. Muszę też wspomnieć o tym, iż przeważnie trafiają się tu rapy 65+, a czasem można liczyć na spotkanie z naprawdę dużym boleniem. Kilka razy widziałem rybska, które oceniam na 85+, jednak ani razu nie udało mi się skusić takiej ryby do brania. Wszystko w swoim czasie…
Z pokładu pływadła schodzę też czasem na przykosy. Przeważnie wtedy, gdy upał staje się nie do wytrzymania. Ciężko mi wysiedzieć w wodzie nie łowiąc, biorę więc wspomniany zestaw boleniowy i łażę po przykosach. Nie spodziewam się spektakularnych wyników (jak podczas wyjścia na obiecującą, dziką burtę), jednak czasem coś uda się zaciąć – w 95% przypadków są to oczywiście bolenie. Tu jednak częściej trafiają się ryby mniejsze niż z burty, choć zdarzają się też uczciwe 70ki.
Jeśli przykosa trzyma grubą wodę, tzn. poniżej niej jest głęboko na więcej niż 2,5 metra, a dno twarde, czasem pochodzę z zestawem sandaczowym. Przestrzegam jednak przed brawurą i brakiem wyobraźni! Każda przykosa może być piekielnie niebezpieczna dla brodzącego, a tym bardziej taka z głęboką wodą! Nigdy nie wolno podchodzić do kosy (kantu przykosy), bowiem zawsze jest usypana z piasku, nad którym (i pod którym!) pracuje woda. To śmiertelna pułapka!
Brań na gumę jest tu niewiele i częściej trafi się szczupak, niż sandacz. A jeszcze częściej sum. Porzucać jednak warto, chociażby po to, żeby się nie nudzić.
Sum z przykosy.
Poniżej piachów i przykos często grasują średniej wielkości bolenie.
Dziś późna pobudka, jednak miałem hotel z pięknym widokiem.
Gdy dobiję do suchego lądu, aby spędzić tam noc, wędki również leżą w pogotowiu. Na zestawie sumowym i boleniowym dyndają wobrery, gotowe do użycia. Niemal za każdym razem jakiś drapieżnik zacznie żerować w zasięgu rzutu (na nocleg celowo wybieram miejsca z ciekawą wodą), jeśli nie pod wieczór to w nocy, albo jeszcze częściej przed wschodem słońca.
Wychodząc na brzeg nie można zapomnieć o bardzo ważnym „drobiazgu”. I nie jest to papier toaletowy (choć to też). Dobry, skuteczny specyfik odstraszający komary i meszki jest na wagę złota! Również wieczorem, gdy szykujemy sobie legowisko na całą noc. Ależ chciałbym trafić na dzień, w którym wiślane drapieżniki będą tak żarłoczne jak te owady w upalne dni w cieniu… Starając się napisać obrazowo ujmę to tak – jeśli zapomnicie papieru toaletowego, jakoś sobie poradzicie i znajdziecie…coś zastępczego. Jeśli nie zabierzecie szuwaksu na komary, macie przesrane. I ostatniego słowa użyłem celowo.
Za oknem pada śnieg, wieje zimny, przenikliwy wiatr i nie widać najmniejszych nawet oznak wiosny. Pocieszam się, że z każdym dniem jestem bliżej spotkania z letnią Wisłą, chociaż strasznie nie mogę się doczekać tej chwili…
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze