To nawet nie jest tak, że jestem zawzięty, albo że nie umiem się poddać czy pogodzić z porażką. Po prostu kocham przebywać nad wodą, łazić z wędką w ręku i właśnie tak chcę spędzać życie. Moja dusza jest trochę samotnikiem, więc raz na jakiś czas oboje potrzebujemy uciec od ludzi. Po prostu. Styczeń jest doskonałym okresem, aby naładować akumulatory na kolejne tygodnie. Gdy tłumy chętnych na spotkanie z trocią wrócą do domów, nad rzekami z reguły robi się pusto i cicho. To idealny moment, aby po cichaczu wymknąć się z domu i ruszyć na trociową dogrywkę.
Budzik zadzwonił punkt trzecia. Zasnąłem po północy, więc najpierw obudziło się tylko jedno oko, a drugie odkleiło się dopiero gdy byłem na wysokości szafki w przedpokoju. I tylko dlatego, że potknąłem się o równie zaspanego psa, który spojrzał na mnie trochę z wyrzutem, trochę z politowaniem. Po kilkunastu minutach byłem już w garażu i miałem wrażenie, że moje auto zareagowało na moją obecność o tej godzinie z równie dużym zażenowaniem, jak mój pies…
Kilkaset kilometrów jakoś zleciało i dobrze przed południem dojechałem nad rzekę. Bardziej chyba nawet rzeczkę, niż rzekę. W porywach sześć metrów szerokości, a odejmując miejscami szeroki pas suchych trzcin, zostawały trzy, może cztery metry wody. Byłem tu po raz pierwszy i rzeczka bardziej wyglądała mi na pstrągową niż taką, w której trafiają się trocie. Przechodząc przez most kolejowy spojrzałem w jej toń – niby wąsko, a jednak dna nie widać, a powierzchnia porysowana układem nurtu w fajny warkocz. Widać, że woda gruba, z potencjałem. Zszedłem z nasypu i mijając stumetrowy pas trzcin nie do przebycia, wlazłem w pierwszą przecinkę. Wzdłuż brzegu prowadziła ścieżka i widziałem ślady kaloszów, więc ktoś tu łowi. Na szczęście to ślady sprzed kilku dni, bo warstwa śniegu nie była wydeptana.
Pierwszy rzut oka na rzekę. Wygląda obiecująco.
Na pierwszy ogień idzie niewielki woblerek, schodzący płytko pod powierzchnię wody – nie czepia. Zmieniam więc na takiego, który zejdzie metr – też bez kontaktu z dnem. Na agrafkę idzie większy wobler, który na „krótkim dyszlu” zaora dno poniżej 1,5 metra i…dopiero on dociera do dna. Jeśli na wolnej prostce głębokość wynosi 1,5 metra, to w zakrętach będzie minimum metr więcej. Mała rzeczka okazuje się naprawdę głęboka, a to daje szanse na fajne ryby. Trochę mieszam w pudełkach, kombinuję z kilkoma woblerami i w końcu wybieram takiego, którego czuję na tej wodzie. Nie wiem jak to u Was wygląda, ale mi przynęta musi „zagrać” na danej wodzie. Muszę w nią wierzyć, musi „pasować” do rzeki i warunków.
Porzucałem w kilku dostępnych miejscówkach i wszedłem w kolejną. Wyjście z lekkiego zakrętu i początek prostki. Puściłem woblera pod przeciwległy brzeg, jednak szybko złapał jakieś trawy – aha, czyli płycej. Znowu otworzyłem pudełka i wybrałem mniejszego woba. Szczerze mówiąc była to jedna z najbardziej zapomnianych przynęt, jakie mam w trociowym arsenale. Przeleżał pewnie z 15 lat i właśnie teraz – po kilkuletniej przerwie, dostaje drugą szansę. Rzut w to samo miejsce i gdy nurt ustawił przynętę blisko środka rzeki czuję, jak trąca o podwodne trawy. Jedno puknięcie – pozwalam mu się zsunąć z zielska, drugie puknięcie i gdy trawka puszcza, po sekundzie czuję wyraźne stuknięcie w woblera. Zacinam błyskawicznie, jednak nie czuję ryby. Temperatura na małym plusie, więc łowię plecionką i jestem pewien, że to była ryba. Wyostrzają się wszystkie zmysły – czy poprawi? Rzucam w ten sam punkt i znowu pozwalam aby nurt ustawił woblera „po swojemu”. Jedno trącenie w trawy, po chwili drugie i…nic się nie dzieje. Przytrzymuję woblera przez dwie sekundy i bach! – czuję szarpnięcie! Wcinam błyskawicznie i w tym momencie widzę na powierzchni wody, kilka metrów ode mnie kotłującą się rybę. Od razu wiem, że to piękna trota. Kręci młynki, jednak mam mocny sprzęt i nie pozwalam jej spłynąć niżej. Śpiochy są na tyłku właśnie na takie okazje – zsuwam się do wody i staję na dnie. Oj, kaloszki by nie starczyły, bo woda sięga prawie do pasa. Ryba chwilę chlapie poniżej mojego stanowiska, ale dość szybko słabnie i wprowadzam ją do podbieraka. Pojawia się problem – jak wyjść na ląd? Brzeg stromy i co prawda na wysokości pępka, ale w gumo-majtach ciężko podnieść nogę na tę wysokość… Odrzucam wędkę i podbierak z rybą, a sam wyczłapuję się „na fokę” – trochę brzuchem, trochę łapami, trochę całym ciałem. Dopiero teraz dostrzegam, że ryba jest większa niż początkową sądziłem – żaden gigant, ale chyba niewiele brakuje do ósemki z przodu. Ryba jest tak zaplątana w plecionkę i podbierak, że nie mogę jej odplątać przez dobre kilka minut, a przy okazji sam się przekonuję o ostrości kotwiczek w woblerze, wbijając sobie dwa groty w kciuka…
Pierwsza trotka w tym sezonie.
Jednocześnie pierwsza ryba na nowy kręciołek.
Postanowiłem dokładnie obłowić cała prostkę, bo skoro była jedna ryba to są szanse, że jest ich więcej. Przeczesuję wodę metr po metrze, jednak brań już nie ma. Gdy doszedłem do końca równego brzegu rzeki, zobaczyłem piękny zakręt z grubą wodą. Kompletnie nie znając rzeki, takiej mety nie można odpuścić. W drugim rzucie poczułem wyraźne szarpnięcie, jednak ryba nie zdążyła nawet zabujać kijem – dokładnie tak jak 1 stycznia poczułem tylko, jak przy zacięciu wyrywam jej woblera z pyszczydła. I znowu ten sam woblerek, w którego nie wierzyłem tyle lat! Stoję tu jeszcze pół godziny z nadzieją, że jej nie ukułem jednak mimo zmian przynęt ryba nie poprawia. Idę dalej…
Tego dnia zrobiłem wzdłuż niepozornej rzeczki jakieś cztery kilometry, jednak nic więcej się nie wydarzyło. Na sam koniec wróciłem na obiecujący zakręt, jednak i tu nie doczekałem się brania…
Przeszedłem wzdłuż rzeki kawał drogi, jednak więcej brań nie było.
Drugiego dnia postanowiłem poprawić najciekawsze miejscówki z wczoraj, a potem zrobić rzekę z drugiej strony mostu kolejowego. Po obłowieniu fartownej prostki znowu stanąłem na zakręcie – wczoraj tu była ryba, więc bardzo możliwe, że daleko się nie przestawiła. Co prawda poziom wody odrobinę się podniósł, jednak dosłownie 3-4 centymetry. Taki mały przyborek nie powinien zmuszać troci do zmiany stanowisk. Kilka rzutów szczęśliwym woblerem, zmiana na innego, potem wahadło, potem kolejne. W końcu zakładam woblera na specjalne okazje – na krótkiej lince schodzi szybko dość głęboko, ale łowię nim bardzo sporadycznie. Przynęta nie do odkupienia, więc nie wybaczyłbym sobie, gdybym go urwał. W pewnym momencie, gdy przynęta spychana nurtem ustawia się poniżej mnie, przy zalanych trawach czuję przytrzymanie – zacinam lekko, z wyczuciem i przez sekundę nic się nie dzieje. Dopiero po tej pierwszej sekundzie czuję nieśmiałe bujnięcie na kiju – siedzi! Docinam rybę i od razu czuję, że jest mała. Przez głowię przelatuje mi myśl, że to pstrąg, jednak na powierzchni pokazuje się…mały szczupak. Na szczęście zapięty ledwo pod brodę, więc nie ma szansy na obcinkę.
Do końca dnia nic się nie dzieje, chociaż obskoczyłem sporo miejscówek w dole i górze rzeczki. Wczorajszy śnieg, którego nawaliło po kostki fajnie już stopniał i nic z nieba nie pada. Wreszcie mogę wyciągnąć aparat, zrobić kilka zdjęć i nagrać trochę przebitek.
Trzeciego dnia nie mogłem wejść do auta. Wieczorem padał deszcz ze śniegiem tak gęsty, że świata nie było widać, a w nocy….a w nocy to wszystko zamarzło. Najpierw nie mogłem otworzyć drzwi, bo przymarzły. Potem kilkanaście minut nie mogłem otworzyć lusterek, bo gruba warstwa lodu uniemożliwiała jakikolwiek ich ruch. Pomógł dopiero nóż.
Dla trociarza taki przyłów oznacza jedno – punkty ujemne.
Mroźny ranek jest zwiastunem ciężkiego dnia nad wodą.
Mimo to nad rzeką melduję się na wschód słońca.
Poranny przegląd pudełka i zaczynamy zabawę od początku.
Szedłem brzegiem i robiłem co ciekawsze miejscówki. Rzeczka przez pierwsze kilkaset metrów snuła się wzdłuż pól, po czym przecinała na dwie części spory las. Tu wyraźnie było głębiej, bowiem kręcąc zawijasy podmywała korzenie starych olch i miejscami przypominała pstrągowe odcinki rzeki Wieprz. Tam też rzeczne meandry mają niemal 180 stopni. Za laskiem jej nurt znowu robił się spokojniejszy, pojawiały się gęste trzcinowiska, a łagodne zakręty zaburzały monotonny układ długich prostek.
Tego dnia nie chciało mi się już kombinować. Stara jak świat zasada brzmi, że nie zmienia się przynęty, która daje ryby. Skoro na tego samego woblera złowiłem trotkę i potem miałem jeszcze jedno branie, to jak kolejna ryba będzie miała chęć, to weźmie. Obławiałem po kolei prostki i zakręty, nie skupiając się zbyt długo w żadnym miejscu. Kilka rzutów i kolejna miejscówka. Troć – w przeciwieństwie do pstrąga nie jest rybą pierwszego rzutu, jednak są wyjątki. Po pierwsze rozpoczęcie sezonu – tu często łowi ten, kto pierwszy stanie nad rybą. Potem bywa trudniej. Podobnie jest w małych rzeczkach. Wpuszczając woblera w środek ciurka o szerokości 4 czy 5 metrów mamy pewność, że ryba – jeśli tu jest, zauważy nasz wabik. Jeśli będzie aktywna, to strzeli w pierwszych rzutach, a jeśli nie – to nie weźmie. Trzeba spróbować za godzinę, dwie, jutro…
Po południu nieśmiało zaczęło wychodzić słońce, które błyskawicznie topiło śnieżną kołdrę, pokrywającą pobliskie pola, a jednocześnie było wyraźnym zwiastunem kolejnej, mroźnej nocy. Po trzech dniach człowiek zaczyna gadać sam do siebie. Lubię ten stan pod warunkiem, że nikt nie widzi. Głupio gadać do siebie ze świadomością, że ktoś ma cię za wariata. Nad rzeką, z dala od ludzi i cywilizacji gadanie do siebie pomaga nie zwariować.
Wszedłem w kolejną metę, chociaż nie wiem po co. Dość szybki wlew na wysokości pochylonej nad wodą olchy. Miejsce fajne ale na srebrniaka, chociaż zdarzyło mi się kilka razy zaciąć w takim miejscu kelta. Te „kilka razy” to najlepszy dowód na to, że w łowieniu troci nie ma jasnych zasad, które działają lub nie działają zawsze. Wszyscy przecież wiemy, że kelty łowimy wolno, wachlarzem lub pod prąd, że chętnie odpoczywają po tarle w wodzie wolnej, z muldami lub kamieniami na dnie. Tu na dnie ewidentnie coś leżało, bo powierzchnia wody była wyraźnie pofałdowana i….chyba to mnie skusiło, aby wstawić tu przynętę. Normalnie bym ten szybki wlew odpuścił, przynajmniej teraz, w styczniu.
Rzut wyszedł koślawy, bo z boku majtały się trzciny, a nad głową miałem gałęzie. Woblerek wpadł do wody pod trzcinami i gdy zamknąłem kabłąk, niespiesznie merdając dupką zanurzył się pod powierzchnię. Po dwóch sekundach wpadł w szybki wlew, ale przytrzymałem go w tym miejscu i gdy tylko ustawił się bliżej mojego brzegu, zwolnił odrobinę. Zrobiłem niespieszny obrót korbka kołowrotka i potężna szarpnięcie omal wyrwało mi kij z ręki! Branie było tak nie znoszące sprzeciwu, jakby ktoś złapał za szczytówkę wędki i zaczął uciekać. Zaciąłem błyskawicznie, a ryba od razu pojawiła się na powierzchni – srebro!?! Wyraźnie błysnęło w słońcu srebrną łuską! Ryba zaczęła młynkować na środku szybkiego wlewu i nie mogłem tu jej zatrzymać na siłę. Kołowrotek oddał dwa metry plecionki, chociaż starałem się z wyczuciem kontrolować szpulę. Nurt zepchnął walczącą rybę poniżej wlewu, na odrobinę wolniejszą wodę, ale dopóki młynkowała nie mogłem jej podciągnąć bliżej. Zdążyłem pomyśleć, że zaraz wejdzie w korzenie olchy i…stało się. Kij wygięty, plecionka napięta, a po drugiej stronie nieruchomy zaczep. Przez kilka sekund nic się nie działo jednak wiedziałem, że sprzęt mam mocny. Powoli spróbowałem unieść rybę do góry i się udało! Najprawdopodobniej zaczepiła o trawy nie korzenie i znowu walka przeniosła się na środek rzeczki. Gdy ryba przestała na chwilę młynkować, postawiłem wszystko na jedną kartę i na siłę przeciągnąłem ją przez wlew. Nie było innej możliwości, bowiem olchy i trzciny nie dawały najmniejszej szansy na to, aby zejść do ryby. Znowu wjechałem do wody (tym razem do połowy uda), jednak przez trzciny nie mogłem ryby umieścić w podbieraku. W akcie rozpaczy podciągnąłem troć do brzegu i nakryłem podbierakiem jak garnek rosołu pokrywką. Odrzuciłem wędkę i drugą ręką zagarnąłem rybę. Była moja!
Dopiero w tym momencie zauważyłem, że to jednak nie srebrniak. Działo się tak dużo, to była prawdziwa wojna – nie zauważyłem wcześniej, że to kelt jednak nie w brązowych barwach. Znowu samiczka, jednak mniejsza od poprzedniej. Nie noszę miarki, ale „na oko” dałbym jej około 64-65 centymetrów.
To była piękna walka i choć ryba nie była duża, naprawdę dała mi popalić.
Portret troci.
Niepozorna prostka, ale szanse na rybę są.
Koniec dnia nadszedł szybko. Zdecydowanie za szybko.
Po tej rybie musiałem odpocząć kilka minut. Nie z powodu zmęczenia czy zasapania, bo choć stoczyliśmy intensywną bitwę, to nie była ona długa. To emocje. Chyba się starzeję, bo jeszcze kilka lat temu po takich zdarzaniach łapy mi się trzęsły, ale od razu wracałem do łowienia. Teraz dłonie nie dostają delirki, ale wewnętrznie jestem potargany. Muszę chwilę ochłonąć, dojść do siebie…
Siedziałem na brzegu i zastanawiałem się – zostać, czy wracać…? Ot takie dylematy wolnego człowieka. Z jednej strony mogę zostać jeszcze kilka dni, włóczyć się po rzece i szukać kolejnych ryb, a z drugiej…chyba mam już to czego chciałem. Naładowałem moje akumulatory nawet nie samymi rybami, ale tą ciszą, widokami, emocjami. Poranne zakwasy w nogach są niemymi świadkami kilometrowych spacerów w śpiochach i przyciężkich buciorach, oczy nakarmione widokiem bezkresem usianych licznymi kretowiskami pól, pod wieczór zamykają się błyskawicznie i bez ostrzeżenia, a uszy – przyzwyczajone do nieznośnych odgłosów wielkiego miasta wychwytują teraz najcichsze dźwięki Przyrody. Tu się żyje… Mam tak coraz częściej. Usiądę i nie wiem czy zostać czy wracać. Siedziałem przez kilkanaście minut wpatrzony w pełzające nurty niewielkiej rzeczki bijąc się z myślami…
…ale to już historia na zupełnie inną opowieść…
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Zobacz FILM o trociowej dogrywce: https://www.youtube.com/watch?v=sLtO0Q_seGo&list=PL_1Uz6YUqwCb1ofDrj4svKsJtFuFugWEO&index=1
Komentarze