Dwanaście godzin w aucie i niemal 1300 kilometrów nawiniętych na koła, to – jak mawia klasyk – „nie w kij pierdział”. Ruszyliśmy o godzinie 1 w nocy. My, czyli Paweł, który łowi na holenderskich wodach od kilku lat, Maciek – prowodyr tej wyprawy i ja – siedzący na tylnym siedzeniu i próbujący po cichaczu złapać choć godzinę płytkiej drzemki…

Tym razem wędkarski los rzucił nas do Holandii, jednak od początku było pod górkę. Najpierw dwukrotnie musieliśmy przesuwać termin wyjazdu ze względu na niepewną sytuację na granicach i wciąż zmieniające się przepisy, grożące nam kwarantanną. Zarówno po powrocie do kraju, jak i po przyjeździe do krainy wiatraków. Już rok temu w marcu (po powrocie z Madagaskaru) siedziałem 15 dni w niewoli domowej i serdecznie dziękuję za takie „wakacje”. W końcu zapadła decyzja – ruszamy w poniedziałek.

Po dwunastu godzinach i czterech redbullach dotarliśmy do celu naszej podróży. Szybko zrzuciliśmy graty do domku, zwodowaliśmy łódkę (która już na nas czekała na miejscu) i zaczęliśmy szykować sprzęt. Paweł, który jest przewodnikiem na tym łowisku doradził nam co zabrać, co dokupić i jak się przygotować. Już następnego dnia o wschodzie słońca wypływaliśmy z portu. Wschód słońca to raczej określenie umowne, bowiem niebo zasnute było gęstymi, ołowianymi chmurami.

Piękna pogoda i pierwszy rzut oka na nasz port.

Sympatyczna para gęsi – Paweł twierdzi, że kręcą się tu codziennie. I faktycznie, widywaliśmy je każdego dnia w tym samym miejscu.

Widok z tarasu. Piękny wieczór, rano ruszamy na wodę.

Pierwsze miejsce w którym się zatrzymaliśmy trochę przypominało mi Wisłę. Woda szeroka, mętna, a nurt darł całkiem mocno. Jedynie głębokości się nie zgadzały, bo na „mojej” rzece jest płycej. Paweł od razu powiedział, że trzeba łowić ciężko i założył gumę na 35 gramach ołowiu. Ja jak zwykle „po swojemu”, czyli najpierw leciutko. 15 gramów – nie doszło do dna. 20 gramów – też nie doszło. 25 gramów – szurnąłem o dno dwa razy, po czym guma znowu „fruwa” gdzieś w toni. Dopiero 30ka pozwoliła potupać po dnie. Przestawiamy się kilka razy, jednak jesteśmy bez brania.
Przepływamy w inne miejsce lecz tam woda drze z taką siłą, że nawet gdybym założył ołowianą główkę o masie 50 gramów, nie byłoby szansy dojść do dna… Paweł twierdzi, że jest wysoka i trącona woda, że normalnie tak szybko nie płynie.
Odwiedzamy kolejne miejscówki i w końcu mam branie! – zacinam błyskawicznie lecz jest głęboko i czuję, że „nie wlazło” tak jak powinno. Próbuję natychmiast dociąć, jednak ryba spada. Po chwili zacina Paweł i na łódce melduje się całkiem przyzwoity sandacz – pierwsza ryba naszej wyprawy. Kilka minut później Maciek ma branie, jednak jemu ryba również nie pozwala się podebrać.

Pierwszy dzień był dla nas rekonesansem. Popływaliśmy, Paweł opowiedział nam sporo o łowisku, o rybach i ich zwyczajach, pokazał nam wiele ciekawych miejscówek. Z rybami szału nie było, ale spłynęliśmy zadowoleni. Ja przechytrzyłem dwa sandacze, chociaż kolejne cztery ryby mi spadły, Maciek również skończył z dwoma sandaczami, a Paweł pokazał kto tu rządzi i cztery sandacze podparł całkiem przyzwoitym okoniem.
Od razu zauważyliśmy, że w trąconej wodzie ryby nieźle reagują na przynęty w jaskrawych kolorach. Jeśli drapieżnik był w danej miejscówce, to branie następowało przeważnie w pierwszych rzutach. Ja z Pawłem łowiliśmy tradycyjnie, czyli z opadu (ja starałem się prowadzić gumy powoli, a Paweł na ciężko robił „trzęsienie ziemi”), a Maciek uparł się na drop shota. Brań faktycznie miał sporo, jednak ciężko mu było wciąż ryby.

Pierwszy sandacz naszej wyprawy. zaczyna się nieźle.

Ja również mam już udany dzień.

Paweł doławia fajnego okonia w tym samym miejscu, w którym ja złowiłem przed chwilą sandacza.

Maciek również nie próżnuje. Tak długo dyndolił drop shotem, aż wydyndolił…

Znajome gąski witały nas codziennie.

Powiem szczerze, że spodziewałem się brań słabszych. Wiem, że wielu wędkarzy „odbiło się” od tego łowiska, bo nie jest ono łatwe. Przyjeżdżali jak po swoje, pewni nowych życiówek i olbrzymiej ilości brań wielkich ryb, jednak bezmiar holenderskich wód skutecznie krył swoje tajemnice. My nastawiani byliśmy na średnio 4 brania dziennie, za to z szansą na jakąś fajną rybę. Naszym celem były sandacze i okonie, a szczupaki nie interesowały nas kompletnie. Pierwsze wypłynięcie zaskoczyło mnie pozytywnie, ale potem zaczęły się schody…

Drugiego dnia od razu po wypłynięciu zobaczyliśmy, że woda jest brudniejsza i trochę wyższa. W miejscach, gdzie dzień wcześniej łowiliśmy i było znośnie, teraz przejrzystość zmniejszyła się o połowę. Tego dnia ja poległem całkowicie i ryby po raz kolejny pokazały mi, gdzie moje miejsce. Mi i Pawłowi, bo obaj wypadliśmy raczej…. słabo. Paweł złowił jednego, niewielkiego sandacza, ja zaliczyłem jedno branie i jeden spad, a Maciek…trafił dwa szczupakowe przyłowy i poprawił niewielkim sandaczem. Jeden ze szczupaków był wątpliwej urody i śmialiśmy się, że zaliczył czołowe z jedną z pływających barek, których tu jest masa! Wierzcie mi, że na tym odcinku wody ruch jest jak na Marszałkowskiej – na szczęście wyłącznie na szlaku żeglugowym… Maciek dyndał tym swoim drop shotem z którego się śmieliśmy, jednak tego dnia zgasił nam uśmieszki bardzo skutecznie. Do sporej jaskółki dołożył dozbrojkę i teraz większość brań zacinał skutecznie. Śmialiśmy się z tego drop shota trochę przez łzy, zwłaszcza po każdym zaciętym braniu…

Pierwszy szczupak Maćka był nawet przyzwoity…

…za to drugi…

Ja wiem, że wyśmiewanie czyjegoś wyglądu to oznaka całkowitego braku kultury i argumentów w dyskusji, ale…no zobaczcie sami 🙂

Trzeciego dnia od razu po wypłynięciu zauważyliśmy, że woda jest jeszcze brudniejsza. Tym razem znowu padało i wiało, czyli podłej pogody ciąg dalszy. Deszcz siąpił nieprzerwanie od poprzedniego wieczora, więc strach było wyciągać aparat czy kamerę.
Ostatnie dwa dni uświadomiły nam, że trzeba szukać czystej wody i omijać płynącą kawę z mlekiem. Popłynęliśmy daleko w dół rzeki w poszukiwaniu miejsca, w którym woda będzie odrobinę czystsza i…. znaleźliśmy! Po przepłynięciu około 25 kilometrów Paweł skręcił w kierunku brzegu, gdzie dno opadało stromo do głębokości 12 metrów. Woda faktycznie była przejrzysta i klarowna, a w dodatku wiatr przestał wiać niemal całkowicie (co tu nie jest częste) i w końcu przestało padać. Wykonałem pierwszy rzut pod brzeg, jednak guma na 21 gramach ołowiu opadała i opadała. Kilka podskoków po dnie i…. pstryk! Wciąłem i dla pewności dociąłem dwa razy, aż poczułem, że dobrze wlazło. Kilka sekund holu i mówię do chłopaków, że chyba ładny okoń. Po chwili muruje jak sandacz, a po kolejnych kilku sekundach znowu obstawiałbym okonia. Wreszcie przy łódce wyłania się piękne, grubaśne okonisko. Widzę, że ryba jest solidnie zapięta, więc płynnym ruchem wyciągam moją zdobycz chwytem za plecionkę. Nie ma czasu na rozkładanie podbieraka. Okoń jest długi i bardzo gruby, ale oceniam go na jakieś 47 centymetrów długości. Kilka szybkich fotek i Paweł mówi, żeby zmierzyć rybę, bo chyba jest większa. Kładą ją na miarce i okazuje się, że nasz przewodnik ma rację – dokładnie 50,5 centymetra! Jak na pierwszego okonia z Holandii, to uważam, że wstydu nie ma. Co prawda trochę mu brakowało do garbusów, które łowiliśmy rok temu w Hiszpanii, jednak była to ryba naprawdę solidnego kalibru.

Kolejne rzuty nie przynoszą brań, więc łowiąc przestawiamy się kilka razy wzdłuż stromego stoku – również bez brań. Po jakimś czasie wracamy w szczęśliwe miejsce i w trzecim rzucie holuję kolejnego okonia. Ryba walczy słabiej i jest mniejsza, ale również zdecydowanie zdjęciowa. Kilka rzutów i Maciek zacina rybę, jednak ta spada po trzech sekundach. Jemu spadła, a mi wzięła kolejna i znowu przyzwoity okoń melduje się na pokładzie. Ja już mam udany dzień! W międzyczasie Paweł zalicza dwa przyzwoite sandacze. Powoli zbliża się zmrok i musimy wracać, bowiem do portu mamy 45 minut płynięcia w ślizgu.

Mój pierwszy okoń z holenderskiej wody i od razu 50+. Takie garbusy to ja szanuję!

Drugi garbus i choć mniejszy od pierwszego, to na pewno ładniejszy.

Trzeci do kolekcji. Wszystkie okonie na gumę McPrey w rozmiarze 12 centymetrów. Na tej wodzie nie ma sensu używać mniejszych przynęt.

Gdy ja jestem zajęty okoniami, Paweł dłubie całkiem przyzwoite sandacze.

One też lubią jaskrawe kolory i mocne stuknięcia w dno.

Nasze łowisko wygląda….tak.

Czwartego dnia Maciek bierze rewanż i leje nas srogo. Od rana kręcimy się w okolicy okoniowej miejscówki, jednak okoni nie widać. Maciek dyndoli tym swoim zestawem z drop shotem i w końcu wydyndolił cztery sandacze. Paweł dołowił jednego, a ja dzień zakończyłem z jednym, bardzo delikatnym braniem na koncie. Takie to już jest wędkarstwo – raz łowi jeden, raz drugi. Tym razem to ja zostałem największym patałachem na łodzi…

Pogoda była koszmarna, przynajmniej w moim odczuciu bo Paweł twierdził, że „wszystko w normie”. Słońce, po chwili chmury, potem ulewny deszcz i każdego dnia inna aura. Do tego wicher, który – poza kilkoma godzinami w trzecim dniu – wiał cały czas. Słabiej lub mocniej, ale…niemal bez przerwy.
Piątego dnia zrywało papę z dachów. Widoczne z okien naszego domku wiatraki kręciły śmigłami w tak szybkim tempie iż myślałem, że się pourywają. Prognoza wskazywała 9m/sekundę, więc nie było szans na wyjście z portu. Paweł zabrał mnie na wycieczkę po okolicy i postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda rzeka w górze. Pozalewane główki i łąki, znowu kolor kawy z mlekiem, płynące gałęzie i trawy. Szybko się okazuje, że poziom wody w Renie (tu gdzie łowiliśmy to zlewnia m.in. Renu) podchodzi pod alarmowy i nadciąga do nas fala kulminacyjna… Niemal cała Holandia przypomina krwioobieg i większość wód to „zespół naczyń połączonych”, więc nawet niewielkie rzeczki i rowy melioracyjne które mijaliśmy, niosły brudną i wysoką wodę.
Patrząc przez okna samochodu na otaczające nas widoki stwierdzam, że mamy szczęście żyjąc w Polsce. Holandia moim zdaniem nie oferuje uroczych widoków – jest płasko, nijako, nieciekawie. Piszę oczywiście o własnych odczuciach i wyłącznie na podstawie tego co widziałem przez te kilka dni, bo na pewno są gdzieś miejsca ładne. Ja jednak takich nie dostrzegłem i odczucia mam raczej….średnie. Do tego ta pogoda i wicher…

Kolejnego dnia znowu srogo wiało, ale znalazło się dwóch szaleńców, którzy postanowili spróbować. Ja jestem z tych rozsądnych, więc popukałem się w głowę i pomachałem chłopakom z okna domku. Minęły dwie godziny i wrócili ze spuszczonymi głowami – mokrzy, zmarznięci, wkurzeni, bez brania… Szans na łowienie nie było.

Nazajutrz wiatr ucichł, przyszedł za to mróz. Rankiem, przy temperaturze -6 stopni łódka była tak zmrożona, że nie mogliśmy otworzyć bakist. Do południa marzły plecionki, a z rybami szału nie było. Woda jeszcze wyższa i brudniejsza. W pewnym momencie mam mocne branie, zacinam i…. pęka plecionka przy rolce w kabłąku kołowrotka. Co jest?? Łowię grubo, mocnym sprzętem i takie rzeczy nie mają prawa się zdarzyć. Dokładnie oglądam przelotki w wędce, jednak nie widzę żadnych skaz na porcelanie w przelotkach. Chłopaki śmieją się, że miałem przetartą plecionkę – ale ja wiem, że to niemożliwe. Nowa linka, mocna, sprawdzona i zawsze dbam o to, aby nie była przetarta. Zresztą jak, gdzie? – 30 metrów od końca??

Ranek przywitał nas mrozem. Wierzcie mi, że naprawdę nie chciało mi się wypływać…

Kolejny „fantastyczny” widok na łowisko.

Maciek skutecznie zgasił nasze uśmieszki. Chyba będę się musiał przeprosić z tym drop shotem…

Następnego dnia przezornie zabieram na łódkę dodatkową wędkę, kołowrotek i na wszelki wypadek szpulkę nowej plecionki, jednak dla upewnienia się łowię starym zestawem. W pierwszym miejscu mam branie, zacinam i…. powtórka. Tracę przynętę i 30 metrów linki. To musi być wina wyszczerbionej porcelany w jednej z przelotek, jednak nie mogę znaleźć miejsca ze skazą. Zmieniam kij, nawijam nową plecionkę na ten sam kołowrotek i w następnym miejscu, w momencie podbicia przynęty zacinam rybę. Od razu podejrzewam, że jest to kapotnik – brania nie było, poczułem rybę podbijając gumę, a w dodatku „to coś” jedzie w bok. Po kilku silnych odjazdach, pokazuje się w mętnej wodzie lechol. Duży, aż czarny, spokojnie mógłby zawstydzić nasze wiślane „łopaty”… Do końca dnia nic się nie dzieje – Maciek cały czas dyndoli tym swoim drop shotem, a my z Pawłem łowimy „po bożemu” – z opadu. Na sam koniec dnia ratuję honor naszej łódki niewielkim sandaczykiem.

Kolejnego dnia postanawiamy, że jeśli do wieczora nic się nie zmieni, to rano pakujemy manatki i robimy odwrót do domu. Woda znowu brudniejsza i wyższa, a jej przejrzystość sięga centymetra. Tym razem płyniemy wolniej, bowiem na powierzchni pływają nie tylko trawy i gałązki, ale nawet grube pnie drzew.
Paweł zabiera nas w miejsce, gdzie na dnie znajduje się kamienisty cypel. Maciek z rozpaczy zaczął wydziwiać i zamiast ołowianego obciążenia w drop shocie, założył na koniec zestawu… mandulę. I właśnie na tego dziwoląga zacina okonia, jednak ryba spada podczas podbierania. Minutę później ja znowu mam potężnego leszcza-kapotnika i już ręce nam opadają. Łowimy przez kolejne godziny, aż w końcu powiedziałem coś, o czym każdy z nas myślał od rana – „panowie, ale wiecie że to co teraz robimy nie ma najmniejszego sensu”?
Bez słowa zwinęliśmy wędki i ruszyliśmy do portu. Czasem trzeba dać za wygraną, uznać porażkę i wyciągnąć wnioski. My je właśnie wyciągnęliśmy – niebawem dogrywka! Czekamy aż woda wróci do swojego normalnego stanu i w planach mamy srogi rewanż. Co z tego wyjdzie? – zobaczmy niebawem.

Mój zestaw przynęt, którymi łowiłem podczas tej wyprawy.

Na te kolorki miałem najwięcej brań. Musiało być jaskrawo i ciężko – czyli kompletnie odwrotnie niż lubię. Ale działało.

Jeśli czytają ten tekst koledzy, którzy łowią w Holandii pewnie pukają się w głowy i z szyderczym uśmieszkiem myślą – „ale sobie termin wybrali”… Otóż zrobiliśmy to celowo! Oczywiście, że latem brań jest nieporównywalnie więcej i wyniki byłyby zdecydowanie lepsze. Ale! – latem mamy co robić i możemy wytropić sobie sandaczyka na Wiśle, Czorsztynie lub innym, krajowym łowisku. Styczeń jednak jest inny. W Polsce nie ma wielu opcji łowienia sandaczy, a jednak „cug jest”, ciągnie wilka do lasu. Jak zatem skrócić sobie okres ochronny i zgodnie z przepisami łowić sandacze? – jechać tam, gdzie można to robić. Holandia jest takim miejscem, które dodatkowo daje szanse na spotkanie z naprawdę dużym drapieżnikiem. Daleko od domu, jednak w dzisiejszych czasach jeśli ktoś chce łowić cały rok, musi czasem podróżować. Dla mnie na pewno nie była to ostatnia podróż do krainy wiatraków…

Paweł – dzięki za wspaniałą przygodę, za nowe doświadczenia i za gościnę! Jesteś świetnym przewodnikiem, wzorowo umiesz zadbać o swoich gości i z miłą chęcią będę tam wracał. Tym bardziej, że mam rachunki do wyrównania z sandaczami.
Maciek – bardzo dziękuję, że mnie namówiłeś na ten wyjazd. W Waszym towarzystwie z miłą chęcią jeszcze nie raz, gdzie oczy poniosą.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Relacja z wyjazdu na okonie-giganty: http://kamilwalicki.pl/2019/07/01/jezioro-gigantow-hiszpania-2019/

Komentarze