Część 2

Długo w domu nie wysiedziałem. Ina zamarzła niemal całkowicie, jednak kilku kolegów mieszkających bliżej rzeki niż ja, co jakiś czas meldowało o warunkach panujących na miejscu. Pierwszy sygnał o tym, że „chyba się da” dostałem od Bartka już w piątek 8 stycznia. Napisał do mnie – „…pal furę i dawaj, rzeka puściła…”. W sobotę dostałem info od kolejnych trociowych oszołomów, że Ina odmarza i że zaczyna się dziać. Szybki telefon do Fela, który też tylko czekał na sygnał i już następnego dnia gnaliśmy do Gościńca nad Iną, aby od poniedziałku przypuścić atak na rzekę.

Wsiadając do auta Felo zabrał ze sobą „termosik”, którego zawartość nie zamarzłaby nawet podczas ostrych mrozów… Tradycyjnie…
Po pierwszym zdjęciu, które przysłał do mnie Bartek, moja prawa stopa stawała się coraz cięższa i mimo iż wyleczyłem się z szybkiej jazdy, to tym razem niemal nie zjeżdżałem z lewego pasa autostrady. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze Witka i późnym popołudniem zawitaliśmy w Żarowie w Gościńcu.

Pierwsze zdjęcie, które dostałem od Bartka postawiło mnie w gotowości.

Nad wodą zjawiliśmy się 11 stycznia już o świcie. Ranek z lekkim przymrozkiem, jednak w ciągu dnia temperatura rośnie do 2 stopni powyżej zera. Niebo zachmurzone, niemal bezwietrznie – idealne warunki pogodowe. Jeden ze znajomych ciągnie nas w miejsce, gdzie dzień wcześniej zaliczył komplet. Łowimy we czterech, jednak bez efektów. Poziom wody od 3 stycznia obniżył się o kolejne 20 centymetrów, a w dodatku przy brzegach są spore nawisy. Niektóre na tyle grube i mocne, że można na nich stanąć, inne już się połamały, tworząc niesamowicie śliskie zjeżdżalnie. Łowienia nie utrudniają, ale podebranie ewentualnej zdobyczy łatwe nie będzie… Dlatego właśnie podczas trociowania zawsze chodzę w spodniobutach!

W połowie dnia spotykamy chłopaków z Koła Szczecin Łączność. Też chodzą we czterech – trzech bez ryby, a czwarty – Wiktor, złowił jedną troć. Chwila pogaduchy, gratulacje i wracamy do łowienia. Niestety już do wieczora nic się nie wydarzyło, jeśli nie licząc jednego spławu i delikatnego brania u Fela. Chociaż nie jestem pewien, czy to branie to nie wynik zawartości jego magicznego termosu, który ani kawy ani herbaty w sobie na pewno nie gościł…

We wtorek (12 stycznia) znowu atakujemy te same miejsca. Ryby tu są na pewno, wystarczy tylko być w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Tym razem dołącza do nas Darek Mrongas, który doskonale zna rzekę.  Koło południa ponownie spotykamy kolegów z zaprzyjaźnionego koła ze Szczecina i znowu Wiktor pozamiatał – tym razem….kompletem! Piękny wynik tym bardziej, że inni nic nie złowili. Oj, chyba ktoś tu ma rękę do ryb… 😉

Lodowe nawisy są piękne, ale bywają też bardzo niebezpieczne.

Wiktor po raz pierwszy…

Wiktor po raz drugi…

Wiktor po raz trzeci….to już przegięcie!

To ostatni dzień z żyłką, od jutra postanawiam sięgnąć po plećkę.

Postanawiamy pojechać na inne miejscówki, schowane na odcinkach leśnych. Tam jednak nawisy są bardzo duże i niemal nie ma gdzie wpuścić woblera, wracamy więc na poprzednie mety.

Mówi się, że 13 jest pechową liczbą. Ja nie wierzę w zabobony i już kilka razy los mi udowodnił, że mam rację. Nie straszna mi trzynastka, czarne koty czy zbite lustra i wysypana sól. Chyba dlatego, że nie wierzę w złe moce, takie dni bywają dla mnie szczęśliwe. Tak było i tym razem. W środę poleciałem z Witkiem i Felem na inny odcinek rzeki, a Daro z innym kolegą pojechali męczyć te same miejsca. Felcio zniknął gdzieś daleko za zakrętami rzeki (razem ze swoim termosem…), a ja z Witkiem stanęliśmy powyżej zakrętu z dużymi kamieniami na dnie. Poniżej tworzył się wlew z bardzo szybko płynącą wodą. Powyżej zakrętu pachniało trocią i to aż tak bardzo, że zdjąłem z ramienia aparat fotograficzny (gdybym musiał wchodzić do wody, bo inaczej ryby bym tu nie podebrał) i wyjąłem z kieszeni kurtki dwa pudełka z przynętami. Niech sobie leżą na brzegu, na wszelki wypadek.

Kilka kontrolnych rzutów woblerem nie przyniosło mi brania, więc postanowiłem spróbować na gumę. Swoją drogą wielu wędkarzy ze Stargardu łowi na twistery i wyniki są! Choć mam w pudełku kilka twisterków to jeśli mam być szczery, rzuciłem nimi wcześniej dosłownie kilka razy – trzeba jednak spróbować. Założyłem różowego twistera i w pierwszym (!) rzucie, zanim jeszcze guma doszła do dna poczułem wyraźne trącenie. Łowiłem plecionką (było ciepło, niemal 5 stopni na plusie), więc nie miałem żadnych wątpliwości, że to było branie. Szybko zmieniłem na żółtego twistera, jednak ryba nie chciała powtórzyć. Wyjąłem wahadłówkę jednak coś mi podpowiadało, żeby „wrócić” do woblera, którym rzucałem wcześniej. W drugim czy trzecim rzucie – ŁUP! Ryba walczy zaciekle i niebezpiecznie zbliża się do silnego wlewu. Wiem, że jeśli tam wpłynie, to będzie duży problem z jej podebraniem, bo będę musiał do niej…popłynąć. Nie takie rzeczy zdarzało mi się robić, jednak kąpiel w połowie stycznia nie należy do najprzyjemniejszych czynności… Udaje mi się jakoś zawrócić rybę i zjeżdżam na tyłku po skarpie do wody. Widzę, że trota jest spora i gruba. Jeszcze chwila szamotaniny i łapię ją za ogon. Witek z kolei łapie mnie za kaptur i jakoś wyciąga na suchy ląd. Łapy mi się trzęsą, bo to największa moja ryba w tym sezonie, na oko dobra 80ka…

Wierzcie mi, że dla takich chwil warto żyć! I przy okazji jest to najlepszy dowód na to, że trzynastka wcale nie jest taka pechowa! 13 stycznia.

Tego dnie nie chce mi się już łowić. Trochę łażę snując się za chłopakami, rzucam kilka razy, robię zdjęcia…kompletnie zeszło ze mnie ciśnienie, nie mam mocy, nie mam chęci. Staram się też zmotywować Fela i Witka do tego, aby zostali jeszcze dwa dni, bo niestety wzywają ich obowiązki…

Tymczasem Darek Mrongas miał dwa brania, z czego jedna niewielka trotka spadła mu pod samymi nogami. Wieczorem odwożę Felcia i Witka na poblisko dworzec, a Bartek odbiera z pociągu Janka, który na wieść o rybie wtarabanił się do wagonu i przyjechał do Stargardu. I to mi się podoba!

Felo we mgle.

Felcio dzielnie walczył, ale niestety obowiązki zawodowe zmusiły go do odwrotu.

Tego dnia zmieniłem kręciołek i łowiłem na plecionkę.

Ostatnie dwa dni naszych trociowych zmagań nie przyniosły żadnych efektów. Widzieliśmy jakieś dwa spławy, jednak ryby nie miały chęci do współpracy. Woda wciąż opadała, więc ryby coraz bardziej przyklejały się do dna…

W czwartek dołączył do nas Tomek Socha, o którym mieliście okazję przeczytać w pierwszej części tej trociowej opowieści. Zabrał nas w swoje rewiry. Piękna, dzika rzeka, z masą powalonych do wody drzew, zatopionych korzeni i z pięknymi meandrami, które walcząc z człowiekiem i jego działalnością, wydzierają co jakiś czas kawałki ziemi. Nie da się tego opisać, więc muszę pokazać Wam kilka fotek…

Piękna, dzika, wspaniała…

Nawisy wciąż grube i wciąż niebezpieczne.

Nawet jak ryby nie są skore do współpracy, to i tak jest wspaniale.

Fajna prostka, ale na wyższą wodę.

Kuń, po prostu…kuń.

Zastanawiałem się, co mnie ciągnie nad rzekę. Tyle kilometrów, tyle czasu, tyle pieniędzy…. Drogie Panie i Panowie – to nie ryby. One są dodatkiem. Niezwykle ważnym, jednak dodatkiem. Cała ta otoczka wędkowania, spacerów nad rzeką i przebywania na łonie natury, spotkań z niesamowitymi ludźmi (i „kuńmi”…)… Odpoczynek, oderwanie się od codziennych kłopotów, słabych myśli czy przykrych doświadczeń. To wszystko potęgowane jest jeszcze czymś – niechęcią do wielkiego miasta, tłumów, hałasów… i mówi Wam to ktoś, kto urodził się w wielkim mieście, kibluje w nim całe życie, a mieszka w jednym z większych bloków w swojej dzielnicy, w mieszkalnej części galerii handlowej! Tu na co dzień jest moje ciało, jednak moja dusza znajduje się gdzie indziej – nad dziką rzeką… Dlatego już niedługo przeczytacie…kolejną, trzecią część Trociowej Gorączki.

Piękny i bardzo obiecujący zakręt.

Gościniec Nad Iną – nasza baza wypadowa.

Ostatni rzut oka na rzekę…i do zobaczenie wkrótce!

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze