Część 1

Nie lubię słowa „tradycja”. Tradycja do czegoś zobowiązuje, zmusza, narzuca człowiekowi pewien schemat zachowań, a ja jakoś chyba do tego nie pasuję. Wolę spontaniczność i nieprzewidywalność, które moim zdaniem są przeciwnością tradycji…

Są jednak sytuacje, w których ja też robię coś „tradycyjnie”. Jedną z nich jest rozpoczęcie nowego sezonu, gdy choćby skały srały, muszę 1 stycznia pojawić się nad wodą. Czy będzie to spacer z wędką nad Wisłą, przymarzanie do przerębla, próba wejścia do morza (również z wędką!) ma mniejsze znaczenie, choć od kilku sezonów staram się przywitać nowy rok nad którąś z trociowych rzek. Tak było i tym razem. Padło na Inę.

Przygotowania do rozpoczęcia kolejnego sezonu.

Już 31 grudnia zameldowałem się w Gościńcu nad Iną w Żarowie, aby już następnego dnia o 8 rano zjawić się z wędką w ręku nad rzeką.

Ranek przywitał mnie lekkim mrozem. Ziemia była twarda, ściśnięta w lodowym uścisku, jednak rzeka nieruszona. Jedynie gdzieniegdzie wśród suchych traw tworzyły się niewielkie, kilkucentymetrowe nawisy. Poziom wody w Inie był niski, bardzo niski. Do stanu sprzed roku brakowało niemal 1,5 metra! Miejsca, w których dokładnie rok temu wpuszczałem przynęty, teraz mogłem deptać. Lubię łowić na niskiej wodzie, bo rzeka staje się bardziej czytelna i dość łatwo namierzyć ryby. Niekoniecznie jednak niski poziom sprzyja wędkarzowi w dniu rozpoczęcia sezonu. Ryby są płochliwymi stworzeniami, a wielu kolegów o tym zapomina… „Pozdrawiam” pana, który stanął naprzeciw mnie, kopiąc buciorem połamał lodowe nawisy i zaczął łowić… A potem zdziwiony, że ryby nie współpracują…

 

Z samego rana poleciałem na miejsca, w których rok temu pojawiały się ryby. Witek, z którym łowiłem tego dnia został w tyle i uderzał w bajerę z Tomkiem Sochą (wspaniałym, przesympatycznym gościem, twórcą łownych woblerów), który łowił na drugim brzegu. Wody mało, Ina wąziutka, więc chłopaki łowiąc postanowili sobie pogadać.

Ja pognałem kilometr dalej, na leśny odcinek z piękną prostką. Dość szybko się okazało, że owa prostka jest tak płytka, że woblery ryją w dnie. Nie zdążyłem jeszcze się zniechęcić gdy dzwoni Witek i mówi – „ja już, zapraszam do zdjęcia…”. Złapałem za aparat, wędka pod pachę i już po kilku minutach gratulowałem kumplowi udanego rozpoczęcia sezonu.

Witek z pierwszą rybą sezonu, piękny samiec troci o długości 70 centymetrów.

Troszkę zastanowiło mnie, że ryba zaatakowała woblera w miejscu z szybką wodą, na samym wlewie. Miejsce srebrniakowe, a nie keltowe. Czyżby wody w rzece było tak mało, że ryby zeszły z typowych stanowisk w poszukiwaniu głębszych miejscówek? Trochę nie chciało mi się w to wierzyć, jednak nie mogłem pozbyć się tej myśli. Szybko poleciałam na kolejną prostkę, na której rok temu widziałem wyjętych 6 czy 7 trotek. Tu jednak też lipa, choć miejsce książkowe – wolniaczek, z olbrzymimi głazami i patykami na dnie. Tyle tylko, że każda przynęta po chwili prowadzenia znowu ryła w dnie. Tu też właśnie – tyle, że na drugim brzegu pojawił się wcześniej wspomniany jegomość, który buciorem najpierw połamał resztki lodowych nawisów, po czym zaczął łowić. Nawet, jeśli pomiędzy kamulcami stała jakaś trota, to po tych wyczynach na bank dała dyla… Zrobiłem to samo, jak najdalej od „tuptusia” z drugiego brzegu…

Poleciałem na zakręt, na którym wzdłuż brzegu tworzyła się głębsza rynna. Stanąłem jeszcze powyżej przegłębienia, aby wobler najpierw spenetrował sam początek rynienki. W pewnym momencie mam strzała! – zacięta ryba młynkuje w przyspieszającym nurcie, jednak żyłka o średnicy 0,30mm nie daje jej szans na ucieczkę. Po minucie mam ją w rękach! Piękna samiczka, w doskonałej kondycji. Cieszę się jak dziecko i sam łapię się na tym, że troć – podobnie jak sandacz – cieszy każda. A już na pewno pierwsza w sezonie i wcale nie mała. Robimy kilka pamiątkowych fotek i dopiero teraz czuję, że nogi mam jak z waty – cóż za emocje!

Mój sezon rozpoczął się 1 stycznia o godzinie 10:20.


Nowy kręciołek spisał się na medal!

Wyśniona, upragniona – wraca do wody.

Postanowiliśmy zrobić którą przerwę i chwilę odpocząć. I z Witka i za mnie nieco zeszło ciśnienie. Wiecie jak to jest? – człowiek wczuwa się w łowienie, aż w pewnym momencie nadchodzi myśl, że jest fajnie, jest dobrze – i że już nic nie trzeba. Widziałem uśmiechniętą twarz Witka i obstawiałem, że ja też się tak mimowolnie uśmiecham. Mimo to po godzinie znowu zjawiamy się nad rzeką. Tym razem Witek leci gdzieś dalej, a ja zaczynam od tego samego miejsca, w którym wcześniej złowiłem trotę. Pół godziny biczowania wody nie przynosi brania, więc schodzę dosłownie 10 metrów niżej, na sam środek zakrętu. Dosłownie w pierwszym rzucie mam bardzo mocne uderzenie, które udaje mi się zaciąć w tempo! Ryba chwile chodzi przy dnie, po czym pokazuje się na powierzchni. Widzę, że jest ładna choć mniejsza od poprzedniej, ale zupełnie inaczej ubarwiona. Jedna kotwiczka wobka tkwi w „policzku” ryby, a druga w okolicy oka – najprawdopodobniej to samiec, który zaatakował przynętę zamkniętym pyskiem, chcąc odgonić intruza od swojej miejscówki. Nie miałem jak podebrać tej ryby na ostrym zakręcie, więc zszedłem z nią kilka metrów niżej, wlazłem do wody i złapałem za ogon. Cóż za piękny dzień! Komplet, piękny komplet z Iny!!!

Kilka minut później widzę, jak Bartek – którego poznałem 1,5 godziny wcześniej podczas sesji zdjęciowej z moją pierwszą rybą, też holuje. Stał jakieś 150 metrów wyżej na prostce, jednak obławiał rynienkę pod drugim brzegiem. Walczy przez chwilę, po czym gna do mnie z rybą w rękach. Co za dzień!

Pięknie ubarwiony samiec, również w doskonałej kondycji.

W ciągu dnia zrobiło się cieplej, ale nie chciało mi się już zmieniać żyłki na plecionkę.

Bartek też rozpoczął sezon w pięknym stylu.

Do końca dnia nie złowiliśmy już żadnej ryby, ale ten dzień i tak zapamiętam na długo. Było wspaniale, tak jak można tylko sobie wymarzyć. Niestety prognoza pogody przewidywała, że następne dni nie będą już tak fantastyczne…

Wieczorem do Gościńca nad Iną dojechał Tomek (zwany dalej Felem) oraz Janek. Wraz z innymi kolegami była nas całkiem spora grupa. Na szczęście każdy ma na rzece „swoje” miejscówki, więc nad wodą tłoku być nie powinno.

Właściciele Gościńca rozpalili ogień w olbrzymim kominku i pozwolili zmarzniętym moczykijom chwilę odsapnąć. Uwielbiam to miejsce…

 

Felo, Piotrek i Andrzej + ja = tylko część całej naszej ekipy.

Drugi dzień stycznia był już ciężki. Temperatura w ciągu dnia spadła do -8 stopni Celsjusza, a syberyjskie odczucia potęgował porywisty wiatr. Miałem wrażenie, że zamarzają mi nawet oczy. Mimo wszystko ruszyliśmy nad wodę i walczyliśmy dzielnie – choć też z krótką przerwą w ciągu dnia. Niestety nikomu z naszej ekipy – poza Andrzejem, który na swoich tajnych metach dorwał 80kę – nie udało się nic złowić i jedynie Janek zanotował jedno branie na blaszkę – na tym samym zakręcie, z którego dzień wcześniej miałem komplecik.

Na brzegach zaczęły pojawiać się lodowe nawisy, które co prawda jeszcze nie utrudniały łowienia, jednak nie wróżyły zbyt dobrze na następne dni. Ujemna temperatura, wiatr i ostre słońce nie ułatwiały łowienia, ale też nie zachęcały ryb do żerowania. Koło wędkarskie ze Stargardu miało tego dnia zawody i na 86 zawodników złowiono….dwie ryby.

 

Trzeciego stycznia łowienia już nie było. Ruszyliśmy we czterech, jednak po 30 minutach łowienia wróciliśmy do Gościńca. Wystarczało kilka rzutów i zamiast woblera czy blachy wyjmowaliśmy kulkę lodu. Tym razem temperatura spadła do -12 stopni, rzeka w 1/3 szerokości była ściśnięta nawisami, a środkiem płynęła kra. Łowienie w tak ekstremalnych warunkach stało się niemal niemożliwe…

Postanowiliśmy zakończyć naszą trociową eskapadę, jednak wcześniej na zaproszenie kolegów z Koła Szczecin Łączność podjechaliśmy do Goleniowa na zakończenie zawodów trociowych. Na miejscu okazało się, że jednak chcieć to móc! Wyniki co prawda mizerne (w Goleniowie nawisów było jeszcze więcej, więc połowa rzeki zamarzła), ale jeden z kolegów złowił trotkę! Kilka pamiątkowych zdjęć z nowo poznanymi kolegami i powoli ruszyliśmy w kierunku Warszawy.

Pędząc autostradą w kierunku domu wiedziałem, że niedługo wrócę nad Inę. Piękna rzeka, wspaniali ludzie i fantastyczne ryby. To wszystko tworzy niesamowity klimat, dla którego warto zarywać noce, marznąć, gnać setki kilometrów.

Pozostało nam trzymać rękę na pulsie i gdy tylko mróz odpuści, znowu wsiąść w auto i gnać na pomorze…

Jeśli jesteście ciekawi jak wyglądało rozpoczęcie sezonu nie tylko na Inie, ale również na innych rzekach, zerknijcie w styczniowy numer Wiadomości Wędkarskich. Czyżby Ina stawała się powoli królową polskich rzek trociowych…?

 

Być może uznacie, że jestem wariatem, oszołomem, świrem… Jeśli mam być szczery, taka ocena mnie wcale nie zdziwi, bo sam o sobie tak myślę. Kto inny („normalny”) wybrałby się cztery razy nad rzekę, na drugim końcu kraju? Cztery razy w ciągu miesiąca!? Ale o tym przeczytacie już niedługo, w kolejnych relacjach znad wody…

 

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

 

 

Komentarze