Paweł był tak pewny swego, że dosłownie zdębiałem. Najpierw zapytał mnie, jaką mam życiówkę suma. Gdy odpowiedziałem, że coś pomiędzy 150, a 160 centymetrów, bez namysłu rzucił – „przyjedź, to sobie złowisz nową życiówkę, a bez dwójki cię nie wypuszczę…”. Był w tym tak perfidnie pewny tego co mówi, że nie mogłem nie skorzystać z zaproszenia.

Termin przekładaliśmy dwukrotnie, bo najpierw ulewy, a potem nagły, dwumetrowy przybór wody w jedną noc. Do tego nieciekawy sezon sumowy. Wszyscy moi znajomi łowiący sumy narzekają – ryby niechętne, tarło przerwane, nie reagują. Jak już komuś trafi się porządna ryba, to przeważnie jest to pojedyncza zdobycz.
Moim celem było zobaczenie „jak oni to robią”, ci wszyscy sumiarze. Mi na spinning trafia się kilka sumów w roku, jednak przeważnie nie przekraczają one 140cm długości, a większy jest wydarzeniem. Oni – specjaliści od kwoków czy innych rosówek, takie ryby traktują jak maleństwa, a solidny zwierz zaczyna się dla nich od 190cm. Wielkie wąsacze 200+ łowią regularnie. Jak oni to robią?? Jechałem do Pawła po naukę ale nie ukrywam, że po cichutku liczyłem na nową życiówkę, a z tyłu głowy nieśmiało tliła się myśl, że…może…ogon zatrzyma się na przedziałce miarki powyżej 200 centymetrów? To było mgliste marzenie i tak nierealne, że starałem się je szybko zdusić w zarodku. Po co robić sobie niepotrzebne nadzieje? – 160ka wystarczy, będę spełniony.

Umówiliśmy się o piątej rano nad Wisłą w Krakowie. Jadąc z Warszawy liczyłem cztery godziny, więc musiałbym ruszyć o pierwszej w nocy – przecież nie zasnę! Lepszym rozwiązaniem było ruszyć wieczorem, dojechać w środku nocy i kimnąć się w aucie chociaż trzy godziny. Na miejsce dojechałem o drugiej. Pierwszą godzinę spędziłem gapiąc się w telefon, bo nie chciało mi się spać. Druga godzina to walka z komarami. Bestie wleciały mi niepostrzeżenie do auta i gdy tylko gasiłem światełko, rozjuszona horda wrednych, małych wampirów ruszała do ataku. Co chwilę zapalałem światło w aucie, tłukłem je czym popadło i gdy myślałem, że ubiłem je wszystkie, gasiłem światło….a po chwili znowu słyszałem bzyczenie. Wojnę w końcu wygrałem, ale była już godzina czwarta, a mi znowu spać się odechciało. Bez zmrużenia oczu dotrwałem do piątej i przyjazdu Pawła.

Po zwodowaniu łódki i zamontowaniu wędkarskiej elektroniki – której u Pawła na pokładzie nie brakuje, ruszyliśmy na wodę. Mój przewodnik od razu mi zaznaczył, że będziemy łowili różnymi technikami i zobaczymy, co tego dnia rybom pasuje najbardziej. Ja zabrałem mocny kij spinningowy i kilka woblerów, resztę przygotował Paweł. Były kwoki, rosówki, teasery, żywczyki, a nawet sprzęt do trollingu. Przetestowaliśmy wszystko – na szczęście poza trollem.

Na krakowskiej Wiśle ruch, nawet w poniedziałek rano.

Sprytna Skylla Pawła. Niby miejsca niewiele, ale dla dwóch załogantów w masą wędkarskich gratów jest ok.

Przez 3,5 godziny nie mieliśmy nawet brania, chociaż przecierałem oczy ze zdziwienia. Przez ten czas widzieliśmy na ekranach echosond kilka dwumetrowych sumów! Serio, nie ściemniam. Sam nie mogłem w to uwierzyć i gdy tylko Paweł mówił, że koło łódki mamy wielką rybę, od razu zaglądałem w te jego monitory – i faktycznie! Zapisów wielkich, dwumetrowych cielsk nie da się pomylić z niczym innym. Przecierałem oczy ze zdumienia, bo nigdy i nigdzie nie widziałem takich zapisów. Co innego jednak zobaczyć wielką rybę na ekranie echa, a co innego skusić do brania. Najpierw próbowaliśmy na żywca – nie chciały. Potem rzucałem woblerami – to samo. W końcu Paweł dał mi zestaw z teaserem i rosówkami i kazał tym dyndać na odpowiednich głębokościach. Gdy jakiś sum podchodził pod zestaw, doświadczony kolega mówił mi co i jak mam robić.
Kręciliśmy się po wodzie, aż w końcu Paweł znalazł miejsce, w którym pływało kilka dwumetrowych sumów. Ja wiem, że brzmi to jak wędkarska bajka, w której ryby rosną kilkukrotnie, ale to była prawda. Na obszarze 100 metrów widzieliśmy kilka wielkich ryb, więc nie odpuszczaliśmy tego miejsca. Nazwaliśmy je „kibel”, bowiem podpłynęliśmy tam aby się w spokoju wysikać – ludzi na brzegach było trochę mniej niż w innych miejscówkach. Zanim sobie ulżyliśmy okazało się, że trafiliśmy na skupisko wielkich sumów. Kręciliśmy się więc w „kiblu” przez dłuższy czas, ale upał był tak straszny, że pot ciekł po plecach. Wreszcie nie wytrzymałem, wyłączyłem go pro (które nagrywało non stop od 3,5 godziny) i zdjęłam szelki odkładając kamerę na bok. Powiedziałem do Pawła – „…wiesz co teraz będzie? Teraz będzie branie, bo wyłączyłem kamerę…”. Nie minęła minuta, przysięgam! Do rosówek podpłynęła wielka ryba, przez chwilę przyglądała się przynęcie, a Paweł rzucił – „ten weźmie, zaraz będziesz miał branie”…
Zawsze wydawało mi się, że duży sum to musi grzmotnąć w przynętę. Większość moich spinningowych wąsaczy ładowała w gumę czy woblera z takim impetem, że branie czułem aż w pepegach. Kiedyś, łowiąc z kolegami sandacze na Ebro koledze wziął sum i w chwili brania po prostu wyrwał wędkę z ręki. Kolega stracił zestaw, który odpłynął wraz z sumem w głębinę. Tym razem było inaczej. Na ekranach echosond od razu widzieliśmy, że ryba jest olbrzymia, jednak skubała niczym półkilogramowy leszczyk białego robala. Sum powoli dziubał za końce rosówek, próbując ściągnąć je z zestawu. Po kilku delikatnych skubnięciach poczułem mocniejsze szarpnięcie, więc zamalowałem rybie w nocha z całych sił. Mocarny kij wygiął się w przysłowiowe „chińskie osiem”, ryba strzeliła w plecionkę ogonem i próbując odpłynąć zaczęła obracać łódkę. Wbiłem pazury w pokład i trzymając kija jedną ręką, drugą włączałem go pro. Kto korzysta z tej sportowej kamerki wie, że aby ją włączyć, należy przytrzymać przycisk jakieś 3 sekundy. Lewą rękę miałem zajętą przez włączającą się kamerę, drugą trzymałem wędkę, a sum powoli zaczął się odrywać od dna. Unosiłem więc kija, bo nie miałem dodatkowej dłoni, żeby kręcić korbą kołowrotka. Gdy szczytówka była już pionowo, sum drugi raz pacnął ogonem w plecionkę i usłyszeliśmy głośny trzask…po czym 1/3 wędziska zjechała do wody. Mój błąd, szkolny babol, jak ostatnia pipa…z mojej winy ryba złamała wędkę. Ale wciąż była na haku, wciąż obracała łódkę! Paweł zaczął nagrywać, a ja targałem się z potężną rybą na środku Wisły, w centrum Krakowa. Gdy po raz pierwszy przemielił ogonem powierzchnię wody, kilku spacerowiczów przystanęło i zaczęli się przyglądać naszym zmaganiom. Po minucie przewalił się po powierzchni drugi raz, ale widzieliśmy tylko ogon. Powiedziałem do Pawła, że jest wielki ale nie ma więcej niż 190cm, a pewnie mniej. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach zobaczyłem jego łeb – i już wiedziałem, że jest zdecydowanie większy. Zobaczyłem go w całej okazałości i aż mi się wyrwało – „…ale wiesz, że ja go nie dotknę”? Paweł się tylko uśmiechnął, oddał mi kamerkę i powiedział, żebym teraz uważał i mocno trzymał wędkę. Obaj widzieliśmy, że ryba zapięta była w kącik paszczy, a jeśli tam dostanie hakiem, to raczej nie spadnie. Sum dostał lekkie, kontrolne klepnięcie w czółko, ale nie odszedł dalej niż na metr, więc Paweł pewnym chwytem złapał bestię za szczękę. Kolega kazał mi rozłożyć matę na pokładzie łodzi. Ciężko było to zrobić jedną ręką (druga za cholerę nie chciała puścić złamanej wędki, chociaż walka była już skończona), a w dodatku gdy tylko zacząłem rozkładać ową matę poczułem w nozdrzach, że gościła na sobie wiele sumów. Mój przewodnik sapiąc wtargał suma na pokład łódki i dopiero teraz mi powiedział – „…on jest wielki, ma więcej niż dwójkę”. Ja siedziałem i gapiłem się na tego stwora jak sroka w gnat. Nie jestem sumiarzem i nigdy nie widziałem wąsatego w takim gabarycie. Podpłynęliśmy do brzegu, Paweł uwiązał suma na specjalnej smyczy aby trochę odpoczął (piekielny upał i wysoka temperatura wody nie pomagają w utrzymaniu ryby w dobrej kondycji), strzeliliśmy po zimnym redbullu i przygotowaliśmy matę i aparat do sesji zdjęciowej. Zrobiliśmy to szybko, dosłownie kilka fotek choć nie powiedziałbym, że poszło sprawnie. Nie ogarniałem tej ryby. Nie ogarniałem jej ciężaru, wielkości, śliskości. Nie umiałem jej zaprezentować do zdjęcia, bo wielki bebzon suma żył swoim życiem. Przepastny niczym wór po ziemniakach ześlizgiwał mi się w kolan i Paweł mnie opieprzał, że wyjdą słabe zdjęcia. Gdy po raz czwarty próbowałem poprawnie zaprezentować rybę poczułem, jak dwa palce prawej ręki wjechały mi….w jakąś dziurę. Nie wiem czy sum był zadowolony czy nie (mam tylko nadzieję, że to była pani sumowa, a nie pan sum…), ale po tym wydarzeniu zrezygnowałem z dalszych prób zrobienia „dobrego” zdjęcia. Przetargaliśmy rybę wraz z matą na pokład łódki, po czym Paweł sprawnie ją wypuścił… Szeroki ogon olbrzymiego suma zniknął w mętnych wodach królowej Polskich rzek.

Wielkie cielsko i brzuch większy niż u mnie…

Rybę wyholowałem ja, ale….tyle mojej roboty (nie licząc złamania wędki). Paweł ją znalazł, napłynął, powiedział mi co i jak mam robić, aby nie spartolić, a na sam koniec podebrał, zrobił kilka fotek i bezpiecznie uwolnił rybę. Na łodzi każdy sukces jest wspólny, porażka również. Za bezpieczny weekend Władziu! 😉

Miarka pokazała 215 centymetrów, więc Paweł jak powiedział, tak zrobił – „bez dwójki cię nie wypuszczę”. Śmialiśmy się z tego powiedzenia do końca dnia.
Łowiliśmy jeszcze nazajutrz, jednak dalszą część opowieści poznacie oglądając film z tej wyprawy;

 

To była genialna wyprawa i nawet nie o samego suma chodzi. W dwa dni nauczyłem się bardzo wiele, bo Paweł jest doświadczonym łowcą. Doświadczonym na tyle, że gdy do przynęty podpływały ryby o długości 150-160cm, mój kompan kazał mi szybko wyciągać zestaw, żeby „…nie obżarł nam rosówek”! Dla mnie półtorametrowy sum jest wielką rybą, ale Paweł mi cały czas mówił, że nie po takie ryby tu przyjechałem i że szkoda rosówek na takie maleństwa! Podpatrywałem, dopytywałem i słuchałem. Gdybym zaczął łowić sumy i chciał nauczyć się wszystkiego samemu obstawiam, że zajęłoby mi to kilka sezonów – tu dostałem najważniejszą wiedzę w pigułce, w dwa dni. Nie zdajecie sobie nawet sprawy, jak wiele drobiazgów, niby nic nie znaczących szczegółów ma wpływ na to czy złowicie wielką rybę, czy nie. Na nasz sukces składa się nie tylko odpowiednio zmontowany zestaw i dobrany sprzęt, ale również taktyka łowienia, zaprezentowanie wybranej przynęty oraz zachowanie na łowisku. Najważniejsze jednak jest znalezienie ryb, które nas interesują – a w tym Paweł jest mistrzem! Wiem, że dla niektórych kolegów echosonda to zło, diabeł wcielony i tak w ogóle to „z echem się nie liczy”, ale po pierwsze twierdzą tak tylko ci, którzy nigdy echosondy nie mieli (czy to nie dziwne?), a po drugie dokładna obserwacja ekranów pozwala nie tylko znaleźć rybę, ale przede wszystkim zobaczyć jak się zachowuje. Jeśli myślicie, że wystarczy kwoczyć i dyndać rosówkami nad dnem, to bardzo się mylicie. Łowienie sumów to ciągła nauka, nowe doświadczenia na podstawie obserwacji zachowań wąsaczy, ciągłe poszukiwania i próby przechytrzenia ryb, które naprawdę są „mądre” i w dodatku bardzo szybko się uczą.

Szczęśliwa przynęta – nie mogło być inaczej, ona się do mnie uśmiecha!

Obiad jedliśmy na barce, obserwując Wawel od strony wody.

Jeśli ktoś z Was chciałby spróbować swoich sił w sumowych łowach i przede wszystkim – jest gotowy na naukę i potężną dawkę wiedzy praktycznej oraz teoretycznej, poniżej podrzucam Wam namiar do Pawła. Kolega czasem prowadzi szkolenia z łowienia wielkich ryb, pokaże Wam co, jak i na co, ale też zobaczycie u niego na łodzi niesamowicie rozwiniętą elektronikę wędkarską. Nie umiem przekazać za pomocą klawiatury tego, co widziałem i przeżyłem. Wiem jedno – z czystym sumieniem polecam Wam tego gościa!
Telefon do Pawła – 504 046 064

Znajdziecie Go też na facebooku – https://www.facebook.com/profile.php?id=100000725870946
…zapnijcie tylko pasy, zanim przejrzycie Jego zdjęcia!

Paweł, wielkie dzięki za zaproszenie i naukę. BARDZO BARDZO Ci dziękuję! Dziękuję również za fantastycznie spędzone dwa dni, z potężną dawką śmiechu, na luzie oraz za to, że kazałeś mi oszczędzać rosówki i zwijać zestaw, gdy podpływały „półtoraski”. To Ty wyśrubowałeś mi nową, sumową życiówkę, którą niełatwo będzie mi teraz przeskoczyć. Jeszcze raz bardzo dziękuję i……za bezpieczny weekend Władziu! 😉

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze