Od dobrych trzech sezonów próbujemy umówić się z Tomkiem na majówkę i co roku się nie udaje. Przyznaję się bez bicia i bez słynnego już Tomkowego „kopa w podbrzusze”, że to moja wina. Zawsze coś, zawsze jakiś wyjazd – jak nie Szwecja to inna Norwegia. Tym razem wirus i poodwoływane wyjazdy umożliwiły nam realizację planu. Właśnie miałem pakować się na wyjazd na daleką północ Norwegii, ale północ Polski też będzie dobra. Przynajmniej obejdzie się bez dwutygodniowej kwarantanny po powrocie.
Szybko się okazało, że Maciek, Piotrek i Rafał też nie mają planów, więc nasz skład został ustalony.

Na Wierzchowie byłem kilka razy, jednak łowiłem tam tylko raz. Fajna woda, z dużym potencjałem, ze sporą ilością szczupaków w rozmiarze sportowym ale większe sztuki też nie są niczym wyjątkowym. Co roku łowi się tu kilka metrówek, a największa ryba o jakiej słyszałem ważyła 17kg (!). Szczupaków w Polsce raczej nie łowię, bo po tygodniu w Szwecji nie ma to dla mnie sensu, ale majówka zobowiązuje…

Z Warszawy ruszyliśmy 30 kwietnia przed wschodem słońca, bo podróż z łódką trwa bite 7 godzin. Chcieliśmy na spokojnie dojechać, zwodować krypę i ponton, rozstawić namioty oraz przygotować sprzęt. Następnego dnia rano byliśmy gotowi, chociaż przed wczesnym wypłynięciem o świcie powstrzymała nas chęć pożarcia pysznej jajecznicy, przygotowanej przez Tomka. Potem już tylko „kop w podbrzusze” i na wodę.

Oprócz krypy zabrałem też silnik 20KM dla Tomka, żeby jego Kraken też popływał w ślizgu. Auto spore, a jednak miejsca może zabraknąć…

Na szczęście udało się jakoś zapakować.

Łódkę zwodowaliśmy wczesnym popołudniem 30 kwietnia. Na razie byliśmy sami nad wodą…

Pod wieczór zwodowaliśmy też Tomkowego Krakena – i nadal nikogo nie było na „naszej” plaży.

Ja zabrałem na pokład Skylli Rafała i Piotrka, a do Tomkowego pontonu wskoczył Maciek. Zaczęliśmy od płytkiej zatoki bo obstawiałem, że większość ryb będzie teraz na płyciznach. Tomek szybko wyjmuje jakiegoś króciaka, Maciek zalicza branie, a Rafał ma dwa puknięcia. Ja bez kontaktu i obstawiam, że to wszystko były małe ryby. Pomacaliśmy trzcinki i grążele, więc tym razem ustawiamy się do dryfu na środku wielkiej zatoki z głębokością od 1,5 do 3 metrów. Tym razem Piotrek notuje dwa brania, ja i Rafał znowu bez efektów. Łódek sporo, dla mnie trochę zbyt sporo. Nie lubię łowić w takim tłoku i zaczynam trochę marudzić ale to chyba dlatego, że tego dnia nie czuję wody. Jakoś źle mi się łowi, nie umiem się wstrzelić ani w przynętę, ani w jej prowadzenie. Łowię bez przekonania i coraz częściej myślę o kiełbasie z ogniska, które planujemy na wieczór. Z kolei Piotrek tłucze wodę aż miło i co jakiś czas się wkurza, że nie może wciąć biorących mu ryb. Jemu przynajmniej biorą! Za to Rafał chyba ma wywalone, bo chociaż on też jest na zero, to bawi się znakomicie. Trochę pokręci widoczków, trochę porzuca, ale gęba zadowolona. Widać, kto nie ma ciśnienia na wynik!
W pewnym momencie mijamy się z jakąś łódką i od razu widać, że chłopaki mają pojęcie. Łódka fajnie przygotowana pod wędkarzy, zapasowe zestawy przy burcie, a po chwili dowiadujemy się, że złowili około 25 szczupaków, z czego dwa największe w granicach 95cm! Nie wiem czy wierzyć czy nie, chociaż na Wierzchowie w dobry dzień jest to możliwe, a po drugie wyglądali na naprawdę kumatych…
Później spotykamy znajomych ze Szczecinka, który meldują o 15 szczupakach na łodzi – większość gruz, ale mieli trochę ryb sportowych oraz coś ponad 80cm. Tu już nie ma wątpliwości, bo widzimy zdjęcia i uśmiechnięte gęby. Po krótkiej przerwie lecimy w odległą zatokę z bardzo płytką wodą – może tam? Piotrek bardzo szybko wyciąga dwa szczupaki 50+ oraz 60+, a na koniec dokłada kolejnego. Ja w końcu zaliczam trzy brania i podbieram dwa pistolety, jednak żaden z nich nie ma nawet wymiaru.
Po spłynięciu okazuje się, że Maciek i Rafał zaliczyli jajo i są bez ryby, ja też bez szału, Piotrek ucapił 3 szczupaki, a Tomek wyholował 4 esoxy. Nie złowiliśmy nic konkretnego, chociaż na wodzie słyszeliśmy o trzech rybach 90+ oraz jednym szczupaku 101cm. Sporo było też 70ek i trochę 80ek.

Maćkowy „gołębnik”, czyli namiot dachowy. Wygląda ciekawie…

Drugi dzień był przedziwny i uświadomił nam wszystkim, jak bardzo przewrotne bywa wędkarstwo. Wczoraj Tomek i Piotrek mieli rękę do ryb i choć nic dużego nie było, to regularnie ryby brały im, a nie pozostałym. Nazajutrz to im nie szło, a reszta łowiła – poza Rafałem, który bardziej skupiał się na nagrywaniu ładnych obrazków, niż na spinaniu się w poszukiwaniu drapieżników. On zresztą miał najbardziej z nas wszystkich „wywaloną torbę”  i przyjechał tu trochę na ryby, ale bardziej odpocząć.
Z rana zaliczam jakiegoś szczupaczka ale przynajmniej jest wymiar. Mała ryba, a zeżarła całego Pike Shada o długości 16cm i z pyska wystaje tylko kawałek gumy. To dobry znak, ryby chyba żerują. Groźne pomruki oraz czarne chmurzydło, które właśnie wyskoczyło zza ściany lasu zmusza nas do błyskawicznego odwrotu i przeczekania burzy na brzegu, pod przeciwdeszczową płachtą rozciągniętą przez Maćka pomiędzy drzewami. Rafał i tak już musiał wracać do Warszawy, więc żegnamy kolegę i czekamy, aż przestanie lać. Zanim skończył się deszcz dzwoni Tomek i melduje, że jego kolega z pontonu właśnie wyholował pięknego szczupaka o długości 97cm! Wreszcie mamy coś, czym można się pochwalić! Tomek opowiada mi o holu, a w tle słyszę jak Maciek klnie na deszcz i że zdjęcia nie wyjdą.
Z Piotrkiem nie zdążyliśmy dojeść obiadowej porcji fasolki, gdy znów dzwoni Tomek i mówi – „zabierzcie go ode mnie, bo on znowu złowił”. Tym razem Maciek wyciąga rybę ponad 70cm, a po kilku minutach poprawia kolejnym szczupakiem w podobnym rozmiarze.

Niewielki szczupak, coś pod 60cm, a opędzlował całego Pike Shada o długości 16cm!

Maciek polował na grubego zwierza i ta taktyka musiała przynieść odpowiedni wynik – 97cm!

Początek maja, a ryby były w doskonałej kondycji. Zobaczcie, jaki spasiony esox!

Szybko wskakujemy do łódki i lecimy na wodę. Stajemy niedaleko chłopaków i staramy się dorzucić do szczytu podwodnej górki, która porośnięta jest gęstym zielskiem. Z uporem katuję czerwono-białego McBeasta, ale gęstwina jest zbyt duża i cały czas targam zielicho. Zmieniam więc na małego jerka o długości 9cm i w drugim czy trzecim rzucie mam mocne branie. Błyskawiczne zacięcie i choć ryba ma około 60cm, to walczy dzielnie. Przynęta znowu cała w paszczy co świadczy o chwili aktywności drapieżników. Wypinam rybę, rzucam w to samo miejsce i bach! – kolejne branie! Rzut po rzucie. Tym razem ryba jest silniejsza, więc Piotrek na wszelki wypadek łapie za kamerkę sportową, a ja powoli zwijam zestaw. Najpierw z wody wyłania się jerk, a potem fajny szczupak. Nie jest to żaden okaz, ale na oko dobra 80ka. To już taka ryba, że fajnie zrobić z nią zdjęcie, ale jak spadnie to trudno. Jedna kotwica na zewnątrz paszczy grozi tym, że podczas podbieranie sam siebie mogę zakolczykować, a nie uśmiecha mi się wizja wyrywania kolejnej kotwicy z palucha. Historia lubi się powtarzać i raz już na Wierzchowie musiałem wyrywać sobie kotwicę z palucha (link do filmu wrzucę na koniec artykułu…). Odwalam piękną amatorkę i podbieram szczupaka….złożonym podbierakiem. Najważniejsze, że ryba podebrana w bezpieczny dla niej i mojej ręki sposób.
Piotrek cyka mi kilka fotek i esox wraca do wody.

Mały, ale wariat.

McSnack od Svartzonkera. Niewielki jerk o długości 9cm, ale daleko lata i ciężko spartolić prowadzenie. Co nie zrobisz, to i tak fajnie pracuje.

Wreszcie i ja mam coś sensownego – rzut po rzucie, znowu na McSnacka.

Ostatnia ryba dnia, tym razem znowu na gumę. Beast Pike Shad w kolorach flagowca smakował szczupakom najbardziej.

Wczoraj Piotrek i Tomek łowili, a dziś to im nie idzie. Ja i Maciek dzień wcześniej nie czuliśmy wody, a dziś to nam biorą. To właśnie jest wędkarstwo! Tu nie ma mistrzów i „nie-mistrzów” (choć znam kilku patałachów) i raz łowi jeden, a raz drugi.
Tomek jest zmarznięty i przemoczony, więc podrzuca nam na pokład mojej Skylli Maćka i sam spływa do brzegu ogrzać się przy ognisku. Kilkanaście minut później łowię sportowego szczupaka 50+, a godzinę później 60+. Maciek zacina rybę na wielkiego, sztucznego węgorza, ale nie jest duża i po kilku sekundach się wypina…

Gdy jest chłodno i popaduje deszcz, kiełba prosto z żeliwnej płyty postawionej nad ogniskiem poprawia humory.

Zapowiada się piękny wieczór, więc Maciek wyciąga aparat fotograficzny i się zaczyna… Ma chłop oko do zdjęć, więc wrzucam Wam kilka obrazków, które uwiecznił Maciek.

Widok na Wierzchowo.

Moja Skylla i Tomkowy Kraken już zacumowane na noc.

Nie wiem ile czasu trwało zrobienie tego zdjęcia, ale Maciek zniknął nam na dobre pół godziny…

Ja, jako totalny amator też próbowałem coś fotografować, ale….z czym do ludzi…?

Chociaż akurat z tego zdjęcia jestem zadowolony.

Na koniec kilka wniosków z minionego weekendu.
Wierzchowo jest bardzo ciekawym łowiskiem, a możliwość spotkania z dużym szczupakiem jest wystarczającą motywacją, aby jechać 500 km z dużą łódką. Przynajmniej dla mnie i kilku moich kolegów. Jednak głównym moim celem była możliwość wspólnego spędzenia majówki z Tomkiem. Chłopa uwielbiam, ale mieszkamy od siebie setki kilometrów i nieczęsto razem wędkujemy. To był główny zamysł tego wyjazdu, ale też łowisko nie było przypadkowe. Jeśli jest szansa na dużą rybę, to warto próbować. W dodatku Wierzchowo to jedno z piękniejszych jezior jakie widziałem – piękne nie tylko wędkarsko, ale też widokowo.
Po wykonaniu kilku telefonów udało nam się zebrać naprawdę fantastyczną ekipę świetnych kolegów, z którymi każdy wyjazd będzie udany. Nawet, jeśli ryby nie będą brały. Po prostu.

Drugi wniosek jest taki, że ryby brały głównie w krótkich chwilach aktywności – a tych było kilka w ciągu dnia. Czasem coś szczypnęło czy szarpnęło za gumę, jednak gdy przychodziła odpowiednia pora, szczupaki brały seryjnie i mocno atakowały przynęty. Ja swoje ryby złowiłem na dwa rodzaje gum i jednego jerka. Nam wszystkim fajnie sprawdzały się gumy białe z czerwonym akcentem oraz gumy seledynowe, chociaż największego szczupaka Maciek złowił na jakąś wielką, pomarańczową paskudę. Ale to też była odpowiednia godzina, a branie bardzo mocne.

Jak brały, to zdecydowanie.

Z tego co wiemy, większość dużych ryb z majowego weekendu złowiona została w okolicy podwodnych górek – najlepiej takich, na szczycie których rosły rośliny. Na echosondzie widziałem kilka zapisów dużych ryb (na bank szczupaków) stojących u podstawy górek, jednak te drapieżniki nie były aktywne. Obstawiam, że odpoczywały w tych miejscach i nie reagowały na przynęty, a gdy poczuły głód, wpływały na szczyty górek, aby polować wśród zielska na drobnicę. Tam właśnie mieliśmy najwięcej brań i były one mocne, agresywne. Po pierwszym braniu trzeba było być czujnym, bo bardzo często w kolejnych rzutach również meldowały się ryby.
Na płyciznach akcji było więcej, ale trafiały się przeważnie niewielkie szczupaki. To też fajne łowienie, bo po pierwsze brań jest więcej, a po drugie część z nich widać na płytkiej i prześwietlonej wodzie. W takich miejscach drapieżniki brały również na środku zatok, a nie tylko przy trzcinkach. Dokładnie taką samą sytuację mieliśmy kilka lat temu, gdy nagrywaliśmy film na Wierzchowie. – na który Was zapraszam tutaj:

Fajna ekipa kilku zapaleńców oznacza tyle, że niebawem znów się spotkamy w tym samym gronie. Plany już są, termin i miejsce również, więc obyśmy tylko dożyli. Słynny „kop w podbrzusze” na rozpęd i nad wodę.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze