Przygoda z wielką rzeką
Tomka znam od kilku ładnych lat. Nasze drogi zeszły się gdzieś nad jedną z trociowych rzek i mimo iż miejsca naszego zamieszkania dzieli ponad 500km, to widujemy się regularnie. Przeważnie „u niego” nad trociowymi rzekami, ale też w Poznaniu, na targach Rybomania. Tym razem udało się zrealizować chytry plan, czyli pokazać Tomkowi „moje” rewiry i „moją” rzekę. Mam wrażenie, że to taka moja bratnia dusza… Nie wierzę w przyjaźń, więc w mojej specyficznej hierarchii, status bratniej duszy jest naprawdę wysoko. Na szczęście takich bratnich dusz mam kilka (dosłownie – kilka), a Tomek jest jedną z nich.
Dwa dni przed planowanym przyjazdem Tomka kupiłem nowy ponton, ponieważ stary po pierwsze był za mały na kilkudniowe wyprawy, a po drugie po 8 czy 10 latach użytkowania…pawęż zaczęła gnić i trzeba ją wymienić. Zamieniłem więc gumiaka 320cm na prawdziwy okręt Proscan Marine, o wdzięcznej nazwie Kraken, o długości 470cm i szerokości 210cm. Największy jaki znalazłem, w dodatku za rozsądne pieniądze. Tego samego dnia rano, gnałem jeszcze do Bydgoszczy po przyczepkę, na której Kraken będzie podróżował. Po kilku ładnych latach pompowania pontonów nad wodą – czasem na slipach, czasem po krzakach i innych dzikich burtach, miałem dość – koniec z wiecznym składaniem i rozkładaniem „gumioków”! Tuż przed przyjazdem mojego gościa udało mi się zarejestrować ponton i przyczepkę. Byłem gotów…
Plany były ambitne. Przez pierwsze dwa dni miałem pływać z Tomkiem, a na trzeci dzień miał do nas dojechać Janek. Nad ranem drugiego dnia czekaliśmy z kolei na Felcia, który miał przypłynąć swoim pontonem i łowić z Arturem. Artur nastawiony był na sumy, zagracił mi więc auto masą dziwnego dla mnie sprzętu – tu jakieś wiadra, tam jakieś kwoki, podpórki, kilka wędek, zanęty…a po drodze cisnął mnie jeszcze, żebyśmy podjechali do sklepu po robale. Dla mnie jako spinningisty była to mała egzotyka, ale z miłą chęcią popatrzę na te wszystkie „stacjonarki”, wywózki i inne zrywki. Nawet zabrałem kij i kołowrotek, które ponoć dałyby radę postać w nocy w podpórce. W porównaniu z moim wysłużonym i sprawdzonym w bojach Fenwickiem była to wręcz armata do stacjonarki, a nie wędka.
Znaleźliśmy dogodny slip i po krótkim wodowaniu byliśmy już na wodzie. Teraz zostało tylko znaleźć odpowiednie miejsce na biwak, jednak takie, pod które nocą może podejść wąsaty. Popływaliśmy godzinkę i udało się namierzyć dziki brzeg, od którego odchodziła ciekawa przykosa. Po wyładowaniu gratów Artur zajął się łowieniem żywców na feedera, a my z Tomkiem postanowiliśmy postawić kotwicę na pobliskiej przykosie i sprawdzić, czy nie pojawi się tam jakiś chętny na gumową przekąskę sumek. Wyniki mieliśmy takie same jak nasz „łowca krąpi”… My bez kontaktu z wąsatym, Artur bez żywca. Drapieżniki nie atakowały przynęt sztucznych, a krąpie nie żarły robali.
Internet aż furczał – idzie woda! W górach lało przez kilka dni, małe strumyczki zmieniły się w rwące strumienie. Widziałem zdjęcia z Czorsztyna, po którym pływały przyczepy kempingowe zmiecione rosnącą wodą Białki lub Dunajca. Wszystkie rzeki wzbierały i to samo zapowiadało się na Wiśle. Wiedziałem, że piątek powinien być dobry, ale sobota niepewna. Woda pójdzie w górę, nie wiadomo tylko jak bardzo. Jeśli będzie to skok o 10-20 centymetrów, to może być nieźle, jeśli jednak woda skoczy o pół metra, to mamy koniec łowienia i trzeba będzie szybko uciekać z wody…
Najlepszy rzeczny wodowskaz, czyli wbity na granicy lądu i wody patyk. Rano sprawdzimy jak bardzo woda skoczyła w górę.
W piątek rano dopłynął do nas Felo. Na tego zawsze mogę liczyć… Skoro nowy okręt zwodowany, to chłop zadbał o to, aby pierwszy rejs odbył się z godnością. Dostałem piękny prezent – pływadło to Kraken, więc Felo będąc ostatnio w Finlandii kupił rum o tej samej nazwie! Jestem przeciwnikiem alkoholu na wodzie, więc zacny trunek postanowiliśmy zostawić na wieczór, gdy już spłyniemy na jakąś wyspę i Artur złowi wreszcie jakiegoś krąpia na żywca.
Zacny trunek wyprodukowany w Trynidad i Tobago (tam mnie jeszcze nie było, ale wszystko w swoim czasie…), odpowiedni do ochrzczenia nowego pontonu. Dzięki Felciu!
Drapieżników szukaliśmy na śródrzecznych przykosach i podwodnych kantach. Po niedawnym przyborku te pierwsze były mocno rozpłaszczone, rozsypane. Nie lubię tak łowić. Dla mnie najlepszym poziomem wody w Wiśle jest poziom stabilny, a skoki po 20-30cm w górę przesypują przykosy, które już zdążyły się fajnie uformować. Zapowiedzi przyboru dawały jednak nadzieję, że ryby odpalą się tuż przed kolejnym skokiem wody.
Na pierwszej miejscówce mieliśmy z Tomkiem po braniu. Jak na Wiślane warunki to naprawdę nie jest źle – realia są takie, iż czasem przez dwa dni pływania nie mam dotknięcia do gumy i trzeba się ratować boleniami. Tym razem jednak boleni nie było widać na powierzchni wody, nie brały też na niżej prowadzone woblery. Brania na przynęty sztuczne były bardzo delikatne i gdzieś tam na ogonkach można było się doszukać odciśniętego, pojedynczego ząbka małego sandaczyka. Zapowiadała się spektakularna porażka…
Na trzeciej z rzędu przykosie, z dala od kantu wreszcie mam porządne pstryknięcie w gumę. Od razu po zacięciu wiem, że to nie sumek i mówię do Tomka, że chyba mamy pierwszego, niewielkiego sandaczyka. Jakieś 10 metrów od pontonu ukazuje się kaczy dziób małego szczupaka. Chlapnął dwa razy przy burcie i pierwsza ryba złowiona z pokładu Krakena zaliczona. Cieszy mnie każda ryba, choć tak mizerny szczupakowy przyłów podczas szukania Wiślanych sandaczy i sumów jest małym rozczarowaniem… Chociaż z drugiej strony w tak trudnych warunkach…
Upał był niemiłosierny, żar lał się z nieba. Mimo kilkukrotnych kąpieli w rzece nie dało się dłużej wytrzymać i spłynęliśmy na brzeg do Fela i Artura. Chłopaki zajęli się gotowaniem spaghetti, ponieważ…krąpie wciąż nie brały.
Pierwsza rybka wyholowana na tym pokładzie. Miał być sandacz lub sum, ale jak się nie ma co się lubi…
Artur, mistrz patelni 😉 Spaghetti na ognisku? – czemu nie? Nawet ekologiczny widelec się znalazł.
Wieczorem zanosiło się na burzę, jednak przeszła bokiem, nie zahaczając o nasze obozowisko.
Ognisko na dzikim brzegu to nieodłączny element wiślanych spływów. Do tego szaszłyki i kiełbaski – czy może być milsze zakończenie dnia?
Następny poranek, obrazek tuż przed wypłynięciem. A śpiochy w namiotach…
Do wieczora nic się nie wydarzyło – nie brały ani sandacze, ani sumy, ani krąpie. Nawet bolki nie chlapały przy brzegach. Wieczorem były szaszłyki na żarze, rum Kraken z kostkami lodu (nie mam pojęcia w jaki sposób Felo utrzymał kostki lodu przez dobę na wiślanej wyspie…?), pyszne kiełbaski z ogniska oraz długie rozmowy o pasji.
Obudziłem się o 4:30 rano i zacząłem zmuszać chłopaków do wstania. Poranny chłód i lodowata rosa nie ułatwiały zadania, więc wstał tylko Tomek. Spakowałem do pontonu po dwa redbulle na śniadanie i ruszyliśmy w górę rzeki na przykosę oddaloną o około 10km od naszego biwaku. Zdecydowanie najciekawsze miejsce na odcinku kilkunastu kilometrów. Ponton na silniku 20KM śmigał jakieś 28km/h, więc po pół godzinie stawialiśmy kotwicę na przykosie. Woda poniżej schodziła do 3 metrów, ale niedaleko znajdowała się jama o głębokości 6 metrów. Gdzie jak nie tu wyjdzie sumiasty?
Niedługo po wschodzie słońca, zaspany Tomek zacina energicznie i krzyczy – „siedzi”! Sandaczowy badyl gnie się ładnie aż do korka, a ryba idzie spokojnie przy dnie. Podejrzewamy, że to niewielki sumek choć w pewnym momencie widzę trzy mocne kopnięcia w kij, które wcale nie wyglądają jak sumowe uderzenia ogonem w plecionkę. Tomek jest przekonany, że to wąsaty, ale ja zaczynam nabierać podejrzeń, że niekoniecznie. Po chwili tuż pod powierzchnią ukazuje się złote cielsko przyzwoitego sandacza, na oko 80+. Szybko odpuszczam kilka metrów linki kotwicznej, żeby ponton spłynął na odrobinę spokojniejszą wodę, bo Tomek właśnie teraz postanowił mnie poinformować, że nie wie jaką ma główkę jigową i czy hak jest wystarczająco mocny. Kraken spływa na stojąca wodę poniżej przykosy i po chwili podbieram Tomciowego sandacza. Piękna, złota ryba!
Po szybkiej sesji zdjęciowej kładę sandacza na miarce i koniec ogona zatrzymuje się na podziałce z numerem 81. Sandacz wygląda na nieco większego, ale nie ma co narzekać – wspaniale nam się dzień rozpoczął. W dodatku na pierwszym rejsie nowego pływadła udało się złowić naprawdę przyzwoitego zeda. Cieszę się tym bardziej, że tę rybę złowił Tomek, który telepał się do mnie ponad 500km!
Piękny, wiślany sandacz. Pierwszy Tomkowy sandacz z Wisły – brawo chłopaku!!!
Taką rybę już warto przyłożyć do miarki, choć muszę przyznać, że obstawiałem jakieś 5-6 cm więcej.
Szybko uwalniamy rybę i bez przestawiania kotwicy łowimy dalej. Tu aż pachnie sumem! Po 30 minutach mam branie, ale jakie! Ryba prawie wyrwała mi mojego ukochanego Fenwicka HMG z łapy! Złowiłem już trochę sumów na spinning, ale takiego przyładowania nie miałem jeszcze nigdy. No, może w Panamie i Meksyku duże drapieżniki tłukły w poppery z podobną mocą. Strzał był taki, że aż mi wyprostowało rękę w łokciu, a nadgarstek bolał przez kolejnych 10 minut! Niestety ryba się nie zacięła pomimo dozbrojki w gumie. Musiałem trafić ją w tarkę…i na pewno nie było to mały sumek. Przez kolejną godzinę nic się nie dzieje i postanawiamy wrócić do naszych biwakujących kolegów.
Wstał tylko Felo, reszta chrapie w najlepsze. Tomek zabiera się za robienie śniadania, ale ja mam niedosyt. Włażę do wody i po kilkunastu rzutach ściągam z przykosy niewielkiego bolenia. Widziałem skubańca jak wypływaliśmy przed świtem – chlapnął dwa razy na samym kancie, więc musiałem po niego wrócić.
Chlapnął dwa razy na przykosie, więc aż sam się prosił by posłać mu woblerka.
Po szybkim śniadaniu zbieramy manele i płyniemy w dół rzeki. Znowu piekielny upał, który w połączeniu z całkowitą flautą strasznie nam doskwiera. Dziś znowu bolenie nie chlapią, sandacze i sumy nie są chętne do współpracy, a od tego żaru z nieba zaczynają boleć nas głowy. Późnym popołudniem kończymy naszą wiślaną przygodę tym bardziej, że zaczynają płynąć coraz większe badyle. To znak, że woda idzie w górę, zbierając z brzegów wszystko to, co wcześniej na nim zostawiła. Już jutro nie będzie łowienia, bowiem płynące drzewa i woda koloru kawy z mlekiem skutecznie zniechęcają mnie do pływania po wzbierającej rzece… Namierzone miejsca już jutro przestaną istnieć, przykosy zostaną rozmyte i poprzesuwane, a większość z nich po prostu zniknie. Od początku trzeba będzie szukać ryb i dobrych miejsc, od nowa będę musiał uczyć się rzeki. I chyba to najbardziej kocham w Wiśle – ciągle się zmienia, grymasi, jest nieprzewidywalna. Nie da się jej poznać, nauczyć, rozpracować jej tajemnic. Czasem wynagrodzi nasze trudy jednym, konkretnym braniem, a innym razem nie zobaczymy nawet przysłowiowego, rybiego ogona. Dla przykładu – Artur „walczył” o sumowego żywca przez trzy dni. Krąpie nie brały…
Dzięki chłopaki za udany wypad! Jak woda opadnie, znowu poszukamy dobrych miejscówek.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze