Meksyk / Zihuatanejo 2016
Mam taką swoją Kamilową listę ryb, które chciałbym złowić. Ta lista nie jest spisana na kartce, a jedynie mieszka sobie na stałe w mojej głowie i gatunki na niej zapisane czasem zamieniają się miejscami – wiadomo, zmieniają się priorytety, upodobania i możliwości czasowe oraz finansowe. Od kilku lat na pierwszym miejscu tego spisu królował roosterfish, czyli ryba-kogut. Moim zdaniem jedna z najpiękniejszych ryb na świecie, trochę tajemnicza i czasami trudna do złowienia. Życie jest jedno, a marzenia trzeba spełniać… Ruszyłem więc razem z moją dziewczyną do Meksyku, a mój koleżka Janek pożegnał mnie słowami:
„pamiętaj…młody kojot woli ogryźć sobie łapę, niż dać się schwytać wąsatemu Meksykaninowi…”. Dziwna to wróżba…
Już pierwszego dnia po wylądowaniu w klimatycznej miejscowości Zihuatanejo nad Oceanem Spokojnym, podreptałem na spacer w okolice niewielkiego porciku. W wiadomym dla wędkarzy celu, czyli zorientować się w cenach i możliwościach rejsów. Zanim doszedłem do betonowego mola już dorwało mnie trzech szyprów czy innych kapitanów mniejszych i większych jednostek.
Rzut oka na wielką zatokę w Zihuatanejo
Miejscowa flotylla częściowo „parkuje” bezpośrednio na plaży, a częściowo w płytkiej wodzie zatoki, na cumie.
Obiecywali żaglice, marliny i inne delfiny, jednak gdy zacząłem pytać o konkrety okazało się, że nie mają zbyt dużego pojęcia o wędkowaniu i tylko naciągają turystów na wycieczki wędkarskie. Ja pytałem konkretnie – w jakich miejscach łowią roostery i na jakie przynęty, a to wystarczało żeby się upewnić, że moja wiedza na temat tych ryb – choć oparta jedynie na kilku wyczytanych w Internecie faktach, jest większa niż wiedza owych „kapitanów”. Tak to już jest w tropikach, że po pierwsze nie brakuje tzw. „łowców frajerów”, a im jaśniejszą masz skórę (znak, że dopiero przyjechałeś), tym większe zainteresowanie twoją osobą i więcej prób naciągactwa. Znalezienie szypra, który naprawdę łowił te ryby zajęło mi pięć dni, ale byłem pewien swego wyboru bowiem ostatnim etapem „rekrutacji” była prośba o pokazanie zdjęć ze złowionymi rybami. Moja dziewczyna grzebała w Internecie czytając opinie o miejscowych kapitanach, a ja gadałem z wędkarzami schodzącymi na ląd. Oj, nie wszyscy byli zadowoleni…
Klimatyczne uliczki niewielkiego, meksykańskiego miasteczka.
Stacja benzynowa…. Chyba bałbym się tu zatankować.
Wejście do sklepu wędkarskiego, czy może bardziej nurkowego. Nie wiem, czy zachęca do odwiedzin, dyskusyjna sprawa…
Być może ktoś pomyśli, że szkoda zachodu – błąd! Jeden dzień (7 godzin łowienia) to koszt około 300$, co przy obecnym kursie dolara daje naprawdę sporą kwotę i jeśli mam tyle płacić to nie za rejsik po falach i oglądanie delfinów, ale za łowienie z profesjonalistą.
MIEJSCOWY BAZAR
Zawsze podczas tropikalnych wypraw staram się odwiedzić miejscowy bazar. Za każdym razem jest kolorowo i gwarno, swojsko i egzotycznie zarazem i zawsze, gdziekolwiek bym nie był jest….smacznie. Jeśli podczas Waszej egzotycznej wyprawy chcecie zjeść coś naprawdę dobrego i lokalnego, udajcie się na miejscowy bazar.
W Zihuatanejo nie było inaczej. Maleńkie knajpki, w których handlarze i rybacy jedli śniadania, masa niewielkich straganów z kolorowymi owocami, dziesiątkami przypraw, rybami i krabami, a także sklepiki z mięsem, pieczywem…i czego tylko dusza zapragnie. Tu nikogo nie dziwi sąsiedztwo straganu z surowymi kurczakami czy mięsem obok stoiska z ubraniami. Wszystko na miejscu. Jeśli udacie się tu na posiłek o odpowiedniej porze macie sporą szansę na to, że zagra Wam prawdziwy El Mariachi!
Bogactwo owoców jest tu niesłychane.
Stragany uginają się pod ciężarem różnokolorowych towarów.
Ludzie są życzliwi i uśmiechnięci.
Komuś rybkę?
…czy może krabika?
A może jeszcze coś innego?
Spodnie, torebki, buty, a tuż obok kurczaki i mięso.
Przyprawy, przyprawy, przyprawy…
Jak ktoś zmęczy się zakupami, zawsze może pograć na automatach. Też na miejscu.
El Mariachi przygrywa lokalesom do śniadania.
Pierwszego dnia uzgodniłem z szyprem, że zaczniemy od czegoś łatwiejszego – od złowienia żaglicy. Nie jestem fanem trollingu, jednak za niektórymi gatunkami mogę popływać. Nie do końca jednak zachwyciła mnie formuła takiego łowienia, ponieważ klient (czyli ja…) jest tylko od wyholowania ryby. Szyper prowadzi łódkę i rozstawia zestawy, jego pomocnik zakłada przynęty, szykuje sprzęt itp. Nawet branie zacina kapitan i przekazuje wędkę…mi. W takiej roli byłem po raz pierwszy i nie byłem zachwycony, jednak nie ma innej możliwości i jak ostatnia faja czekałem na wędkę z rybą na końcu. Turysta nie ma pojęcia jak rozstawić zestawy, jakich przynęt użyć i jak je założyć, na jaką odległość wypuścić wabik itp. Nie znajduję też powodu, dla którego turysta z Polski miałby kupować wędkę o akcji kija od szczoty, kołowrotek wielkości kierownicy samochodu osobowego i kilometr grubaśnej żyły – i w dodatku targać to po lotniskach. Ten kto płaci ma tylko wyholować zaciętą rybę, a szyper zrobi wszystko, aby wędkarski turysta zszedł z pokładu z bólem rąk. Z mojego punktu widzenia to raczej mało ambitne, ale skoro inaczej się nie da…
Wędki rozstawione i czekamy na branie. Przez osiem godzin… Nuda.
Co jakiś czas trafiamy na stada delfinów, które wesoło skaczą przy burtach łodzi.
Czasem naprawdę blisko…
I teraz mam informację dla tych wszystkich, którzy twierdzą, że „za granicą to się nie liczy” albo że „w Szwecji to każden jeden…”. Pływaliśmy przez 8 czy 9 godzin po jednym z najlepszych łowisk żaglic na świecie i mimo iż kapitan był najlepszym przewodnikiem w okolicy, nic nie złowiliśmy! Były dwa brania, jednak nie trafione. Okazuje się, że ryby są tylko rybami i nawet w najlepszych łowiskach czasem nie biorą… Dodam jeszcze, że oprócz tego iż byłem w jednym z najlepszych miejsc na świecie na żaglice, to byłem też w szczycie sezonu! Tak właśnie wygląda „…za granicą się nie liczy…”.
Przynęty na żaglicę. Jedne z mniejszych…
Po dwóch dniach wrócił mi humor i zrobiliśmy jeszcze jedno podejście do żaglic. Tym razem branie było tylko jedno, jednak wciąż nie mogę pochwalić się zaliczeniem tego gatunku. Martwą rybkę zaatakował tuńczyk żółtopłetwy. Ależ mnie ta ryba zdemolowała! Hol przypominał mi walkę z kanadyjskimi jesiotrami, tylko tu byłem sam na łodzi. Przewodnik miał problem z kręgosłupem i zakaz dotykania wędki, a moja dziewczyna ryb nie łowi i też nie chciała przejąć kija (…że się tak wyrażę). Ryba ważyła tylko 40-45kg, ale umęczyła mnie okrutnie i skapitulowała dopiero po 30 minutach. Wyobraźcie sobie pół godziny ostrej walki i przeciągania liny w piekielnym słońcu (temperatura w cieniu wynosiła 41 stopni Celsjusza!!!). Nie czułem rąk, pleców i nóg. Ta ryba dosłownie mnie zajeździła… Gdy po walce szyper powiedział, że są spore szanse na kolejnego tuńczyka i czy jestem na to gotowy, obawiam się, że moja mina mówiła mu wiele… Naprawdę myślałem, że umrę – z wycieńczenia, z odwodnienia, z upału i bólu mięśni w przedramionach, barkach i plecach.
Kij od szczotki, wielka ryba i ja sam. Myślałem, że umrę…
Tuńczyk żółtopłetwy, jedyna ryba tego dnia. Ale za to jaka!
Zdjęcie wraz z przewodnikiem. Wiem, że ryba zakrwawiona ale niestety takie są tu realia…
Przed wypłynięciem z portu ustaliłem z kapitanem, że ryby które złowimy wracają do wody. Gdy jednak mój przewodnik zobaczył, że na haku jest tuńczyk, aż mu się nozdrza zatrzęsły i od razu przygotował sobie niewielki kij baseballowy. Tuńczyk zanim „wszedł” na pokład, niestety dostał potężny wpierdziel kijem po głowie. Takie są realia i obstawiam, że dyktuje je cena mięsa tych ryb. Po kilku zdjęciach, znikąd na pokładzie pojawiła się przepastna torba z wielkimi bryłami lody w środku, tuńczyk sprawnie zniknął w jej wnętrzu i całość wjechała pod pokład. Tyle widziałem tuńczyka i tyle było z mojego catch&release…
Gdy rybacy spływają ze swoimi połowami, nie ma żadnych dyskusji o C&R. Takie warunki dyktuje ocean oraz cena mięsa tuńczyków.
Okazuje się, że trolling po oceanie nie jest jednak bezmyślnym pływaniem w tę i z powrotem. Nie wystarcza nawet znalezienie ławic drobnicy, bowiem trzeba cały czas płynąć przed ławicą i odgadnąć, w którym kierunku płyną małe rybki! To z kolei można wywnioskować po obserwacji delfinów, których na otwartym oceanie są setki jednak trzeba błyskawicznie reagować na ich zmiany kursu. Jak się domyślacie, przewidzenie w którą stronę skręci ławica ryb nie jest proste. Delfiny płyną tuż za ławicą drobnicy, a nasza przynęta musi się znajdować między drobnicą, a delfinami – tam atakują tuńczyki. Zdecydowanie nie jest łatwo odgadnąć, gdzie teraz skręci ławica…
Celem następnego rejsu miała być moja ryba marzeń, czyli rooster. Tu już było bardziej po mojemu, ponieważ po pierwsze łowiłem na swój sprzęt (tak, targałem z Polski tubę z wędkami, a kołowrotki wcisnąłem do bagażu głównego), a po drugie mogłem rzucać, a nie siedzieć i czekać na łaskawość losu. Jednak i tym razem nie było łatwo. Wyobraźcie sobie bezsterowego woblera ważącego około 60 gramów, którego musicie poprowadzić tak szybko, aby więcej czasu był nad wodą (dosłownie – NAD WODĄ!), niż na powierzchni. Przynęta ma naśladować uciekającą latającą rybę, a one…fruwają! Wobler ma pacnąć o powierzchnię, po czym przelecieć 2-3 metry nad wodą i znowu tylko musnąć jej powierzchnię. Dodajcie do tego ciężki kręcioł oraz wędkę i pomnóżcie najszybsze, boleniowe tempo prowadzenia wabika przez dziesięć. Wstyd się przyznać, ale po 20 minutach takiego łowienia miałem dość… Samego łowienia, ponieważ brania nie było – samo rzucanie i kręcenie korbą w takim tempie wykończyło mnie po 20 minutach!
W tym wypadku również wszystko zależy od doświadczenia szypra. Po pierwsze musi znać miejsca, gdzie pływają roostery („dobre” plaże znajdowały się około 50-60km wodą od Zihuatanejo), a po drugie obserwować wodę i ptaki. Trochę tak jak na naszych mazurach przed laty, gdy garbusy atakowały drobnicę od dołu, a rybitwy od góry. Z tą tylko różnicą, że w Meksyku zamiast rybitw fruwają pelikany czy inne pelikutaczany, a zamiast okoni pływają dużo większe i silniejsze ryby.
Po godzinie szaleńczego kręcenia korbą kołowrotka zaliczam pierwsze branie, jednak to niewielkie bonito i w dodatku wypina się przy burcie. Dopiero po kilku kolejnych godzinach mam mocne uderzenie. Ryba przyładowała w woblera w największej kipieli załamujących się fal. Przewodnik od razu mi mówi, że to nie rooster tylko jack (jack crevalle) – ryba popularna i waleczna. Kilka minut holu i zdobycz ląduje na pokładzie. Podczas robienia zdjęć nie mogłem się nie chichrać, bowiem jack chrumkał jak mały prosiaczek. Taki to już jego urok. Po kolejnych kilkunastu rzutach mam następnego przedstawiciela tego gatunku, potem następnego…
Wreszcie coś zaatakowało moją przynętę i wcale nie chce dać się holować.
Na pokładzie melduje się pierwszy Jack dzisiejszego dnia…
…a po chwili kolejny! Ale zabawa!
I jeszcze jeden!
Jacki żerują w mniejszych i większych gromadach, więc po pierwszym braniu bardzo często następują kolejne. Świetna zabawa, bo te ryby naprawdę fajnie walczą.
Nie doczekałem się roosterfisha choć kapitan zapewniał, że pływają one w stadach razem z jackami. Ponoć na ławicę kilkudziesięciu sztuk „chrumkaczy”, często przypada jeden rooster i jest zdecydowanie największą rybą w stadzie. O tym przekonałem się już kolejnego dnia…
Nowy dzień, nowe nadzieje. Pierwsza godzina łowienia nie przyniosła brań. W pewnym momencie tuż przy łodzi zauważyliśmy olbrzymią ławicę (około 50-60 sztuk) jacków. Tuż za nimi płynął prawdziwy olbrzym, który zdecydowanie wyróżniał się spośród innych ryb – rooster! Przy samej łodzi ławica odbiła w lewo, a ryba-kogut w prawo, w kierunku plaży. Szybko zacząłem rzucać w to miejsce i po którymś rzucie widzę, jak duża ryba goni woblera po powierzchni. Przewodnik krzyczy: „faster, faster!”, ale szybciej już się nie da! Dym idzie mi z uszu i z nosa, tak zaiwaniam korbą! Wiem, że gdy zwolnię choć odrobinę i wobler zbyt długo będzie na powierzchni wody, a nie nad nią, ryba od razu ucieknie. Po dwóch nietrafionych atakach mam potężny odjazd! Co za wojna!!!
Nie, nie było uderzenia, pstryknięcia czy zatrzymania. Po prostu nagle straciłem 70 metrów plecionki w 3 sekundy i dopiero ryba wyhamowała. Takiego błyskawicznego i nie znoszącego sprzeciwu odjazdu nie miałem nigdy! Wyobrażam sobie, że tak by wyglądało gdybym niechcący zahaczył jadący w pełnym pędzie pociąg towarowy! Spokojnie podciągnąłem rybę 20 metrów, po czym w dwie sekundy straciłem 30 metrów plećki. I tak przez kilkanaście minut. Ryba była niesamowicie silna i nie mogłem jej zmęczyć, a mimo to odpoczywałem podczas holu. Tak – sam hol, mimo iż trudny i ciężki jest odpoczynkiem od łowienia mocarnym sprzętem i szaleńczego zwijania ciężkiej przynęty. Wreszcie pomocnik szypra łapie rybę za ogon i wciąga na pokład! Mój pierwszy rooster, ryba moich marzeń!
Tego dnia miałem jeszcze jedno branie i też był to roosterfish, podobnej wielkości. Nie złowiłem żaglicy, ale dorwałem jedną z najpiękniejszych ryb na świecie! Wspaniała, silna, waleczna i nieziemsko piękna!
Roosterfish, cel mojego wyjazdu!
Moim zdaniem jedna z najpiękniejszych ryb na świecie.
Te dwa dni było to moje pierwsze zetknięcie z łowieniem oceanicznych drapieżników na spinning i morski popping, nie licząc wypadu do Patryka i Kuby do Hiszpanii (o którym przeczytacie tutaj:
http://kamilwalicki.pl/2019/03/01/w-krainie-przemytnikow-hiszpania-2016/ ). Wrażenie niesamowite. Po pierwsze siła i agresja ryb jest niewyobrażalna! Tu naprawdę kołowrotek może się zagotować, a sprzęt musi być potwornie mocny (o sprzęcie którego używałem napiszę na końcu). Pamiętajcie też, że to nie jest robota dla słabiaków. Ja, choć słabiakiem (chyba) nie jestem i mam w sobie dużo zawziętości (taka wada, ale nie umiem z tym walczyć i nie zamierzam…), miałem dość po 30 minutach łowienia. Nie czułem lewego przedramienia, bowiem kołowrotek i wędka są ciężkie, a jeszcze trzeba kręcić korbą w zawrotnych prędkościach. Tylko owa zawziętość pomogła mi w przetrwaniu wędkarskiej dniówki i w ponowieniu próby. Wreszcie też zrozumiałem dlaczego na wielu zdjęciach z tropików, wędkarze ubrani są w eleganckie koszule z kołnierzem i długim rękawem. Myślałem, że to taka moda. Okazuje się, że bez takiej koszuli albo nie wytrzymacie, albo…nie zaśniecie wieczorem. Termometr w cieniu pokazywał 41 stopni Celsjusza (!!!), a łowimy na słońcu. Ja miałem czapkę na glacy, okulary polaryzacyjne (bez nich możecie nawet nie wypływać na wodę), przewiewną koszulę z długimi rękawami oraz…„komin”, który co kilka minut moczyłem w wodzie i kładłem sobie na kark. Po jednym dniu moje policzki (których niestety nie zasłaniałem przed słońcem) wyglądały jak spękana od słońca ziemia, tylko w czerwonym kolorze.
PRZYRODA
Przyroda w Meksyku jest piękna i egzotyczna, ale czasem też niebezpieczna. Oprócz niezliczonej ilości ptactwa i robactwa, czyhać na nas mogą krokodyle – w wielu przypadkach bardzo blisko cywilizacji. W każdej chwili może nas coś ugryźć, ukąsić, czy użądlić… Zresztą zerknijcie na zdjęcia.
Ścieżka rowerowa, a tuż za nią, skryta wśród liści niewielka tabliczka.
Podchodzimy bliżej i co widzimy? – COCODRILO?
Dosłownie kilkanaście metrów obok dowiadujemy się, przed czym ostrzegała owa tabliczka…
Krokodyle nie wyglądają zbyt przyjaźnie…
…zwłaszcza z bliska.
Wśród drzew i krzaków kryją się iguany.
Niektóre są naprawdę śliczne, zielonkawe.
Portret iguany.
Inne bywają odrobinę przerażające.
Kolejny portret smoka…
Jeśli zajrzymy jeszcze głębiej, znajdziemy kolejne zwierzaki.
Ptaszydła trzymają się bliżej wody.
Podobna do naszej czapli, prawda?
Pelikany opanowały plażę, jest ich mnóstwo!
Na koniec opiszę sprzęt, którego używałem do łowienia. Pierwszego dnia łowiłem wędką Penn Regiment IIHSX o długości 240cm oraz ciężarze wyrzutu 50-150gr. Pięknie pracowała pod walczącymi rybami i miała spory zapas mocy, choć powinna być odrobinę dłuższa (musiałem rzucać jak najdalej). Dlatego drugiego dnia zabrałem ze sobą model 3 metrowy – Penn Regiment z c.w. 80-120gr. Rzuty były rzeczywiście dłuższe, a kij poradził sobie z dwoma roosterami. Najważniejszym elementem zestawu jest oczywiście kołowrotek. Ja postawiłem na Penn Slammera III w wielkości 5500 i się nie zawiodłem (zarówno wędki jak i kołowrotek polecił mi kolega, który kilkukrotnie już zaliczył łowienie w tropikach). Maszyna dobrze układa plecionkę na szpuli, płynnie chodzi (co przy takim rozmiarze nie zawsze jest oczywiste) i wytrzymuje nie tylko hol dużych i silnych ryb, ale też łowienie ciężkimi przynętami oraz…słoną wodę.
Część mojego sprzętu, który zabrałem na wyprawę.
Oczywiście ZAWSZE, po każdym łowieniu cały sprzęt należy przepłukać pod prysznicem w letniej (i słodkiej) wodzie. Jeśli tego nie zrobimy, szlag trafi nasz kręcioł, przynęty, a nawet wędki. Na szpulę Slammera nawinąłem plecionkę Whiplash Green o średnicy 0,20mm. Tak przynajmniej było na opakowaniu, jednak – jak pisałem w jednym z wcześniejszych artykułów na tej stronie – ta plećka jest rewelacyjna, choć bardzo pogrubiona. W rzeczywistości ta linka ma średnicę pewnie około 0,30mm (jak nie lepiej) i niemal 30kg wytrzymałości. Plećki musi być dużo i mi weszło trochę ponad 200 metrów. Jako przypon warto zawiązać metr fluorocarbonu o wytrzymałości około 30kg. Ja nie zabrałem fluo więc łowiłem bez przyponu, wiążąc agrafkę bezpośrednio do plecionki. W połowie drugiego dnia (gdy urwałem woblera…) pożyczyłem kawałek fluorocarbonu od przewodnika i łowiłem już z przyponem. Jeśli polujecie na większe i silniejsze ryby, fluorocarbon na przyponie musi być odpowiednio grubszy i mocniejszy.
Piękno i egzotyka Meksyku jest również wspaniałym dodatkiem, a lokalna kuchnia…tego trzeba spróbować. Wierzcie mi, że burrito, quacamole czy quesadillas, które próbowaliście w naszych restauracjach wcale nie smakują tak jak oryginał. Dodając do tego fakt, że luty jest najzimniejszym miesiącem w Meksyku, a było 41 stopni w cieniu…oj, chyba kiedyś tam wrócę.
Tymczasem podrzucam Wam jeszcze kilka zdjęć z Meksyku.
Uliczne sklepiki, które „polują” na turystów. Kolorowo, bogato, gwarnie.
Stragany z pamiątkami ciągną się przez kilkaset metrów. Takich miejsc nie lubię.
Spragniony? Sklep w bocznej uliczce, czyli niskie ceny i wszystko świeże.
Miejscowa „centrala rybna”. Ale i tak lepiej kupić rybę od rybaków na plaży, a jeszcze lepiej samemu ja sobie złowić.
Wiele produktów można kupić na ulicy, bezpośrednio z samochodu dostawcy.
Awokado? Nie ma problemu, ile uniesiesz…
Lokalny zakład wulkanizacyjny. Można?
Porządku i praworządności pilnuje pan policjant. Odrobinkę zaspany i znudzony, ale jak widać…gotowy do szaleńczego pościgu.
Lokalny transport wygląda tak.
Kolejny El Mariachi, w towarzystwie żony.
Malownicza, choć turystyczna uliczka w centrum miasteczka.
Na ulicach Meksyku wiele jest malowideł. Miejscowi najwyraźniej bardzo lubią ozdabiać mury i płoty. Mega klimat.
Tablice rejestracyjne również są ozdabiane…
…tak samo niektóre elementy karoserii.
Kuchnia meksykańska ma swoich zwolenników i przeciwników, ale trzeba przyznać jedno – niektóre potrawy pieką dwa razy. Serio!!!
Kult śmierci jest obecny na każdym kroku…
…lecz meksykanie podchodzą do niego zupełnie inaczej niż my. Z dużą dawką luzu i poczucia humoru.
Na koniec oczywiście zdjęcie miejscowej waluty.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze