To była moja pierwsza w życiu wyprawa, na którą nie zabrałem sprzętu wędkarskiego. Nic – ani wędek, ani kołowrotków, ani nawet przynęt. Nie dlatego, że zapomniałem i nie dlatego też, że nie jechałem na ryby. Nie zdarzyło się jeszcze, żebym zapomniał wędkarskiego majdanu albo żebym jechał gdzieś…nie na ryby. Podczas rozmowy telefonicznej Kuba Standera – do którego leciałem od razu powiedział, że najprawdopodobniej nie mam nic, co jest niezbędne tam, gdzie będziemy łowić. Nic więc nie spakowałem.
Gdy pilot ustawiał samolot na płycie lotniska w Modlinie, temperatura wynosiła 5 stopni i lał deszcz. Po czterech godzinach, gdy wsiadałem do samochodu Kuby pod lotniskiem w Maladze, termometr pokazywał 25 stopni w cieniu. Pierwsze co zrobiłem, to zsunąłem z nóg przemoczone polskim deszczem sapogi. Ruszyliśmy w drogę, trochę ponad 100km na południe, w stronę Gibraltaru.
Pierwszego dnia wyprawy Kuba zabrał mnie oraz Mirka i Asię (którzy byli tu od dwóch dni) na łódkę. Krypa spora i wygodna, a mocny silnik 90KM żwawo popychał dzielną jednostkę. Zaczęliśmy od trollingu, za którym choć nie przepadam, to z miłą chęcią spróbowałem – bo ryby nieco inne od naszych i bajoro jakby większe. Kuba kluczył jednostką pomiędzy olbrzymimi kontenerowcami i innymi statkami, które ustawiały się w olbrzymiej zatoce w cieniu Gibraltaru. Podobno głębiej pływa sporo łodzi podwodnych, więc ruch i na wodzie i pod powierzchnią jest spory.
Wschód słońca nad Gibraltarem.
Gibraltar w całej okazałości.
Do wody poleciały dwa mocne zestawy i ustaliliśmy, że pierwsza w kolejności do wędek będzie Asia, potem Mirek, a Łysy na końcu. Płynęliśmy jakieś 30 minut, gdy niedaleko łódki stado mew zaczęło atakować drobnicę. Nasz przewodnik natychmiast skierował jednostkę w tym kierunku i powiedział – „teraz uwaga, będą bonito”. Wcześniej nie widziałem tej ryby na żywo, więc czekałem z niecierpliwością na pierwsze brania i Kuba rzeczywiście się nie mylił – po chwili jedna z wędek zaczęła się wyginać. Asia doskoczyła do kija, jednak ryba zdążyła się wyhaczyć. Zmiana przy wędkach i po kilkunastu minutach Mirek wyciąga na pokład łodzi pierwszego bonito. Ryba jest niewielka, wazy około 1,5kg i nie mierzy więcej niż 60cm. Jest śliczna – połyskujące błękitem i srebrem boki i „dziwne” jak dla mnie płetwy. Nie mogę napatrzeć się na nasadę ogona – cieniusieńka i spłaszczona od góry, a jednak niesamowicie mocna. Teraz moja kolej – siedzę przy wędkach ponad pół godziny, ale nic się nie dzieje. Wreszcie jeden z kijów mocno się przygina i mam swoje pierwsze bonito w życiu! Rybka podobnych rozmiarów, ale cieszy nieziemsko.
Mirek Pieślak z pierwszym, wyholowanym tego dnia bonito.
Po pół godzinie branie na mojej wędce i mam pierwsze bonito w życiu. Śliczna rybka.
Kuba Standera, czyli nasz kapitan.
Kolejne godziny upływają bez brań – nie biorą ani na trolling, ani mi na spinning, ani Mirkowi na muchę. Na otwartą wodę nie da się wypłynąć bo zbyt mocno wieje, więc kręcimy się u stóp Gibraltaru, którego szczyt tonie we mgle, przez co góra wygląda jak mityczny Olimp. Na bank na samym szczycie mieszkają bogowie…
Następnego dnia dołącza do nas Patryk, który mieszka w Hiszpanii od 10 lat i zna te wody jak własną kieszeń. Jedziemy na jakąś wyspę i chłopaki strasznie się spieszą, bo trzeba być tam o konkretnej godzinie. Okazuje się, że „wyspa” jest obiektem wojskowym, na którym co prawda wojsko już nie urzęduje, ale znajduje się tam niewielki obóz dla…uchodźców i rezerwat ptaków. Wstęp mają wyłącznie wędkarze (wydawanych jest tylko kilka zezwoleń na wstęp dziennie!) i ornitolodzy. Aby dostać zezwolenie trzeba być o określonej godzinie, jeszcze przed świtem. Jeśli przyjedziemy 15 minut za wcześnie, to będziemy musieli poczekać, a jeśli 15 minut za późno, to zezwolenia nie dostaniemy – bo się spóźniliśmy. Udało się! Umundurowani funkcjonariusze Guardia Civil wydają nam zezwolenia i mamy 15 minut na przebranie się w buty do brodzenia i kurtki, a następnie na dojście do bramy na wyspę. Tam oddajemy zezwolenia tym samym strażnikom, którzy je nam wydali, ci otwierają nam bramę i mamy czas do godziny 13ej.
TARIFA
Panuje przekonanie, że najbardziej wysuniętym na południe miejscem Europy jest Gibraltar. Otóż nie! Jest nim cypel, na którym leży urokliwe miasteczko Tarifa, a od owego cypla odchodzi grobla, łącząca stały ląd z niewielką wysepką Isla de Las Palomas. To ostatni skrawek Europy, najbardziej wysunięty w kierunku Afryki. Od tego miejsca w linii prostej do wybrzeża Maroko jest niespełna 16km! W porannym świetle doskonale widać światła i zarysy budynków, a także potężne góry w tle.
W oddali widać brzeg Afryki…
Wschód słońca nad Maroko.
Ja i Patryk łowimy po prawej stronie wyspy, reszta ekipy po lewej stronie. Sama wyspa to jedna duża skała wulkaniczna. Podłoże jest niezwykle ostre i każde nieostrożne dotknięcie ręką czy kolanem gwarantuje pocięcie skóry – skała jest ostra niczym żyletki! W dodatku wyspa porozdzierana jest głębokimi na kilkanaście metrów wąwozami, na dnie których morska woda z wielkim impetem tłucze w skały. Aby tu wpaść wystarczy moment nieuwagi, a wydostać się z powrotem nie ma szansy. Głowa rozbita, nogi i ręce połamane, śmierć na miejscu. Patryk mi mówi, że teraz polujemy na rybę, która nazywa się chova (czyt. „ciowa”), po angielsku bluefish. Przeważnie łowi się ryby w granicach 2,5kg, ale największa (złowiona w tym miejscu) o jakiej słyszeli miała 17kg! Mała ryba tego gatunku jak złapie za palec (a bardzo jej na tym zależy podczas wyhaczania!) od razu zaciska szczęki i rozcina skórę do kości, a ryba średniej wielkości jednym kłapnięciem szczęki odgryza palucha w całości. W dodatku na grzbiecie ma kilka ostrych kolców, których również należy się wystrzegać. Po takim instruktażu od razu odechciało mi się łowić…
Skalista Isla de Las Palomas. Rozbijające się o nią olbrzymie fale wciąż rzeźbią jej brzegi.
Łowienie na półkach skalnych to ekstremalna odmiana naszej pasji.
Ostre jak żyletki skały wulkaniczne – trzeba niezwykle uważać podczas chodzenia i wędkowania. Każdy kontakt plecionki z taką skałą kończy się zerwaniem zestawu.
Głębokie wąwozy, którymi porozrywana jest wyspa. Tu trzeba bardzo uważać. Bardzo!
Na początku rybę zacina Asia. Przez pierwszych parę minut holu widzimy rybę dosłownie kilka razu, gdy wyskakuje ponad powierzchnię spienionego oceanu atlantyckiego. Rybsko jest niezwykle silne i nie ma zamiaru poddać się bez zajadłej walki. Wojny nie ułatwiają olbrzymie, oceaniczne fale, których wysokość w pionie sięga 5 metrów! Rozbijają się z łoskotem o ostre skały i strach pomyśleć co by się stało z człowiekiem, gdyby któraś z fal zmyła go ze skał. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Patryk z podbierakiem w łapach zbliża się do stromej przepaści… Mam przerażenie w oczach…!
Po kilku krótkich odjazdach i wyskokach zacięta ryba w końcu wjeżdża do podbieraka, a Patryk gramoli się z rybą z powrotem na górę. Pierwsza ryba pokonana, brawo Asia!
Asia walczy z zaciętą rybą, a Patryk już czeka z podbierakiem w rękach.
Rybsko coraz bliżej stromej grani.
Zacięty bluefish daje nura pod skały – trzeba bardzo uważać, aby plecionka nie dotknęła ostrych skał, bo będzie koniec walki!
Patryk schodzi jeszcze niżej….to już szaleństwo!
Schodząca fala umożliwia podebranie ryby.
Jest, wreszcie koniec walki!
Asia z pierwszym bluefishem wyjazdu. Piękna, waleczna ryba.
Mirek nie puszczając wędki z ręki, dopingował Asię ze skały obok.
Po krótkiej sesji zdjęciowej znowu łapiemy za wędki i już w pierwszym rzucie woblerem w morską kipiel…bach! Duża ryba trzepnęła w mojego woblera, gdy ten był już blisko mnie. Widziałem całą akcję jak w zwolnionym filmie! Wyskoczyła z boku spod skały, kłapnęła paszczą i dała dyla razem z odchodzącą falą. Zaciąłem, ryba wyskoczyła metr nad wodą, a Patryk krzyknął – „chova, duża chova!”. Nie będę opisywał Wam całej walki, bo nie da się jej opisać słowami, a zacięcie tej ryby i umęczenie to pikuś w porównaniu z tym, co trzeba zrobić, żeby ją podebrać! Fale rozbijają się o skały, a każda wywrotka grozi po pierwsze utopieniem, a po drugie kontaktem z ostrymi skałami (człowiek wygląda wtedy jak przepuszczony przez maszynkę do mielenia mięsa). Różnica poziomu wody w chwili odejścia i nadejścia fali naprawdę wynosi około 5 metrów! Takie są fale na oceanie! Po kilku minutach walki, Patrykowi udaje się podebrać rybę i moja pierwsza chova pozuje do zdjęcia. Ponoć jest naprawdę duża jak na ryby tu łowione – ma około 80 centymetrów długości i waży około 5kg. Patryk mnie uprzedza, żebym nie zbliżał dłoni do jej paszczy, bowiem taka ryba od razu odgryza palucha. W tym momencie nazwałem ją „ryba-kasownik”… Tego dnia udaje mi się wyholować 4 okazy w podobnym rozmiarze oraz dwa mniejsze, w granicach 2,5kg. Niesamowity dzień!
Moja pierwsza chova czyli bluefish.
Ta japa to prawdziwy kasownik. Jednym kłapnięciem, ta paszcza obcina całego palucha…
Wobler, który jeszcze rano był nowiutki, nie używany – po zacięciu kilku ryb wygląda właśnie tak.
Kuba i Patryk opowiadają mi o przemytnikach. Każdego dnia odbywa się przemyt na większą bądź mniejszą skalę. Często widać łodzie przemytników, pędzące w kierunku hiszpańskich plaż. Wożony jest głównie haszysz i inne używki, czasem też uchodźcy. Regularnie morze wyrzuca na brzeg paczki, ale lepiej ich nie dotykać. Po zgubiony lub wyrzucony z pokładu łodzi haszysz czasem upominają się przemytnicy i przeważnie robią to w dość zdecydowany i mało przyjemny dla znalazcy sposób. A jeśli wpadniemy z taką paczuszką na patrol policji, to mamy podwójny kłopot. Dziwne zawiniątka leżące na piasku czy dryfujące w wodzie lepiej omijać szerokim łukiem, a znaleźć je można regularnie.
Na wyspie łowimy jeszcze 3 dni i za każdym razem coś się dzieje i meldują się „kasowniki”. Ostatniego dnia zacinam dużą rybę, która po wyciągnięciu 50 metrów plecionki przegryza przypon z fluorocarbonu o średnicy milimetra! Chłopaki zgodnie twierdzą, że to barakuda…
Chova to niesamowita ryba. Pływa w grupie i jeśli uda się zaciąć jedną, drugi wędkarz od razu powinien rzucać obok. „Kasowniki” wpadają w szał bojowy i odprowadzające walczącą rybę inne ryby, ze wściekłością atakują wszystko co się porusza w zasięgu ich wzroku. Gdy holowana ryba wyskoczy nad wodę (a każda zacięta chova skacze), często razem z nią wyskakują pozostałe! Wspaniałe widowisko!
Patryk zacina bluefisha na wystającym cypelku ostrych skał.
Ryba błyskawicznie zmienia kierunek ucieczki, więc łowcę czeka błyskawiczna zmiana miejsca. Dobre buty to podstawa w tym miejscu!
Patryk z piękną chovą.
UWALNIANIE RYB
Wypuszczanie ryb oceanicznych różni się diametralnie od sposobów, które znamy w naszym kraju. Tu zmęczona rybę trzeba natlenić inaczej, niż robimy to my. Chova musi dostać potężny „strzał tlenu” i wpaść do wody, a wsadzona delikatnie do wody może po prostu „nie ruszyć”. Aby ryba odpłynęła w dobrej kondycji, należy wrzucić ją z impetem do wody – oczywiście tak, aby wpadła głową, a nie plasnęła bokiem. To najskuteczniejszy sposób na uwalnianie ryb oceanicznych.
Ryba musi wpaść do wody głową w dół, z dużym impetem.
W wielu miejscach inaczej ryby uwolnić się po prostu nie da.
Łowimy również w ujściach rzek, gdzie można liczyć na inne gatunki ryb. Zapamiętałem jedną nazwę – palometon. Brzmi trochę jak środek do nawożenia pól, więc pewnie dlatego utkwiła mi w pamięci. Jedna z tych ryb odprowadza mi woblera, jednak nie decyduje się na atak. No cóż, mam po co wracać na hiszpańskie plaże. Patryk pokazuje mi zdjęcie bassa morskiego – jest piękny! Podobno jest ich tu bardzo dużo, jednak trzeba używać delikatniejszego sprzętu niż na „kasowniki”. Idealnie spisuje się muchówka, której ja osobiście do ręki (jeszcze) nie biorę.
Łowiliśmy też ze skałek na plaży. Tu utopienie raczej nie grozi, roztrzaskanie się o skały również nie. Co najwyżej trzeba uważać, żeby nie zabrała cię fala i silny prąd morski nie zabrał w kierunku Maroka. Warto też rozglądać się dookoła, bowiem wczesny ranek – grubo przed wschodem słońca to ulubiona pora…przemytników! Dobijają łodziami i pontonami do plaż, aby wyładować swoje skarby. Ich śladem podąża Guardia Civil, więc bywa wesoło. Na plaży widzieliśmy trzy zasypane częściowo piaskiem pontony, pocięte nożami przez stróżów prawa, aby przez nikogo nie były już użyte do przemytu haszyszu i innych pyszności. Patryk opowiadał, że pewnej nocy znalazł zakopanego w piasku…Jeepa. Przemytnicy podjechali zbyt blisko wody i już nie wyjechali, porzucając samochód.
Liczyliśmy na barakudy, więc łowić musieliśmy na godzinę przed świtem – wtedy te ryby bywają najbardziej aktywne. Idąc w kierunku plaży trzeba więc uważać na skorpiony i węże…a w wodzie na płaszczki z kolcami! Barakuda była tylko jedna, ale wyciągnęła Patrykowi kilkadziesiąt metrów plecionki i się spięła. Pojawiły się za to „ryby-kasowniki” i udało mi się poprawić rekord sprzed kilku dni na ponad 6kg.
Moja największa chova – piękna, mega mocna ryba.
Ostre skały porośnięte „zielonym czymś” – niby ostra skała, a jednocześnie bardzo śliska.
Podczas łowienia z niewielkich skałek blisko plaży, istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo – przypływ. Co jakiś czas trzeba zerkać za siebie i nie przegapić momentu, w którym da się jeszcze wrócić do brzegu. Lepiej iść, niż pływać z wędką w rękach.
Ważnym elementem wędkowania z Hiszpańskich skałek (zakładam, że nastawiamy się na duże ryby, a nie te wielkości dłoni) są pływy. Godziny przypływów i odpływów są różne i trzeba to na bieżąco sprawdzać w Internecie. Nie mam pojęcia na jakich stronach, ale na szczęście Kuba z Patrykiem byli na bieżąco. W odróżnieniu od moich rzecznych doświadczeń – gdzie ryby najlepiej biorą podczas niewielkiego skoku wody w górę, tu ryby podchodziły pod brzegi również w chwili odpływu. Prosta zasada – musi być ruch wody, a czy przypływ czy odpływ – obojętne. Najgorszy jest bezruch, martwa woda. Dobrze też, gdy woda niesie jakieś zielsko. Co prawda dość często wiesza się ono na plecionce, ale kryją się w nim małe rybki, a za nimi podążają „kasowniki” i inne drapieżniki.
Spienione, rozbijające się o skały fale i przypływ – idealny moment na poszukiwania drapieżników.
Flauta i niska woda po odpływie. Można zwijać się do domu lub na śniadanie do pobliskiej knajpy.
Niska woda odsłania skałki, które przez większość doby znajdują się pod powierzchnią wody.
SPRZĘT
Sprzęt potrzebny do takiego łowienia musi być niezwykle wytrzymały i niestety trzeba liczyć się z tym, że część ekwipunku nie będzie się nadawała do dalszego użytku. Tu zasolenie morza jest olbrzymie, a masy wody niosą ze sobą drobinki piasku. Sól morska i piasek zarżnie nam każdy sprzęt – bez względu na logo jakim będzie opatrzone. To tylko kwestia czasu.
Łowiliśmy wędziskami o długości 260-270cm i ciężarze wyrzutu nawet do 300gr. Kij taki w połączeniu z kołowrotkiem wielkości 6000-8000 męczy ręce, ale bez sensu jest wyskakiwać na takie ryby z lżejszym sprzętem. Plecionki o wytrzymałości minimum 50lbs, a najlepiej 70lbs, do tego metrowy przypon z fluorocarbonu o średnicy 1-1,3mm. Duże i pancerne agrafki, kółka łącznikowe o wytrzymałości minimum 50kg oraz mocarne kotwice. Przynęty to smukłe woblery o wadze minimum 30gram (trzeba rzucić daleko) – a najlepiej ok. 50gr, wielkie poppery, ewentualnie gumy, które jednak po jednym braniu nie nadają się do użytku. Przynęta musi poruszać się szybko i blisko powierzchni wody. Najlepsze kolory to połączenie srebra i błękitu. Koniecznością są też buty do brodzenia z kolcami, solidne rękawiczki (czasem trzeba lądować rybę łapiąc za plecionkę lub przypon – rękawiczek nie miałem, siedzę więc właśnie z pochlastanymi dłońmi…) oraz kurtka do brodzenia i okulary polaryzacyjne. Niezbędny jest też przewodnik, który zabierze nas w dobre miejsce i pomoże ogarnąć zezwolenia na wędkowanie.
Mocny kij, pancerny kołowrotek, gruba plecionka i jeszcze grubszy fluorocarbon – dopiero teraz można rzucać ciężkim popperem.
Patryk Jopek i Kuba Standera pokazali mi nowe dla mnie oblicze Hiszpanii, za co wielkie dzięki! Nie spodziewałem się, że pływają tam takie ryby. Dzięki chłopaki za zaspokojenie moich wędkarskich żądzy i za wspaniałą przygodę! Tej wyprawy nie zapomnę do końca życia – tych ryb, widoków, emocji oraz ludzi.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze