Część 3
Postanowiłem trochę odpocząć po ostatniej wyprawie trociowej, jednak i tym razem odpoczynek nie był zbyt długi… W chałupie posiedziałem 6 dni (w międzyczasie udało mi się zaliczyć dwa razy łowienie na lodzie) i już siódmego dnia gnałem ze znajomymi nad Inę. Tym razem zabrałem się z Rafałem, Kubą i Robertem, a dojechać do nas miał…jeszcze jeden Robert. Tym razem zapakowaliśmy się do prawdziwego potwora na olbrzymich kołach – takim czymś dojedziemy wszędzie! O dziwo – Rafał gnał tym „kombajnem” po autostradzie szybciej, niż ja swoim Volvo!
Pierwszego dnia pojechaliśmy na odległe odcinki Iny. Dzika rzeka, z zakrętami, stromymi burtami itp. Część ekipy w górę, reszta w dół. Jeden z kolegów przegonił mnie jakieś 4 kilometry w jedną stronę i potem kolejne cztery z powrotem! Kto zaliczył taki dystans w neoprenach, które nie oddychają (!), ten wie o czym piszę. Mokre miałem wszystko, dosłownie – wszystko! Ale się opłacało, choć przekonałem się o tym dopiero w drodze powrotnej do auta…
Stanąłem na miejscówce poniżej silnego wlewu i obławiałem woblerem wyjście na spokojniejszą płań. Znajomy stał jakieś 15 metrów niżej. Rozmawialiśmy o dwóch starszych panach, których spotkaliśmy godzinę wcześniej. Jeden z nich łowił dość nietypowo jak na tę porę roku i jak na próbę złowienia kelta. Rzucał wirówką pod prąd i ściągał ją do siebie z nurtem. W pewnym momencie powiedziałem do kolegi – „to ja sobie rzucę jak dziadzia, pod prąd” i rzuciłem od niechcenia w silny wlew. Mój towarzysz odparł „to sobie rzuć i sobie złap”…i w tym momencie miałem branie! Możecie mi nie wierzyć, ale tak było! Ryba nie była duża i miałem ją w górze rzeki, więc walka nie trwała dłużej niż 10-15 sekund. Zobaczyłem, że trotka jest dobrze zapięta i wyprowadziłem ją wyślizgiem na nawis, wprost pod swoje nogi.
Fajna samiczka na oko +/- 60 centymetrów, choć w zdecydowanie słabszej kondycji niż wszystkie poprzednie moje trotki z tego sezonu. Ale cieszy bardzo, bo warunki nieco trudniejsze. Lekko przymroziło i przy brzegach zaczęły tworzyć się kolejne nawisy, jednak na tyle cienkie i kruche, że można zapomnieć o postawieniu stopy. W dodatku środkiem zaczynał płynąć śryż – jeszcze nie kra, ale już troszkę utrudniał łowienie.
Tym potworem Rafała moglibyśmy dojechać w każde miejsce nad rzeką.
Lekki przymrozek i rzeka znowu zaczyna podmarzać – nie jest lekko.
Mróz zmusił mnie do powrotu do żyłki…a tak fajnie łowiło mi się plećką.
Trotka stojąca w silnym wlewie, złowiona…fartem, nie oszukujmy się.
Może i chudzinka, ale śliczna!
Na naszą kwaterę wróciłem szczęśliwy, choć zlany od potu po ośmiokilometrowym maratonie wzdłuż rzeki. W Gościńcu wciągnąłem gigantyczną golonkę z jakiegoś morświna czy innego brontozaura, która ważyła z 1,5 kg jak nic…i była pyszna!
Następnego dnia dojechał do nas Robert Jernaś, który złowił już sporo troci, jednak głównie na Drwęcy. Nad Inę zawitał pierwszy raz i był szczerze zdziwiony „rozmiarem” rzeki. Wiadomo, Drwęca jest zdecydowanie szersza, większa i głębsza. Jej nurt jest też silniejszy, jakby…nieco bardziej majestatyczny.
Całą ekipą odwiedzaliśmy kolejne miejscówki, jednak nie działo się zbyt wiele. W niedzielę 24 stycznia zabrałem Roberta w miejsce, gdzie „pechowego” 13ego trafiłem pięknego samca troci. Zdążyłem wykonać dosłownie jeden (!) rzut, gdy słyszę krzyk Roberta – siedzi! Kij gnie się rytmicznie i widzę dużą rybę walczącą naprzeciwko mnie. Odrzucam swoją wędkę i ślizgiem na dupie zjeżdżam do wody. Ryba po chwili przestaje młynkować i zaczyna iść w górę rzeki. Udaje mi się jakoś wyczołgać z wody, biegnę 10 metrów w górę i ponownie włażę w rzekę tuż koło Roberta. Po chwili łapię rybę z ogon i jest nasza! Piękna samica, ocierająca się o długość 80 centymetrów. Tym razem Robert wyciąga mnie z wody za kaptur.
Robert ze swoją wspaniałą zdobyczą.
Dopiero robiąc to zdjęcie zauważyłem, że Robert ma taki sam kołowrotek jak ja, tylko w większym rozmiarze.
Wróciliśmy do Warszawy. Niemal 600 kilometrów drogi, po ciemku…kierowałem nie swoim samochodem w rozmiarze kombajnu (choć prowadzi się komfortowo). Do domu wszedłem we wtorek o 1 w nocy…a tego samego dnia o godzinie 19ej ruszyłem z powrotem nad Inę. Możecie mi nie wierzyć, ale naprawdę tego nie planowałem. Znowu chciałem odpocząć i wrócić, ale w marcu. Nie wyszło, ruszyłem jeszcze tego samego dnia! Powodów jest kilka, ale nie będę wszystkich opisywał… O kilku jednak wspomnę.
Po pierwsze nie umiem bez tego żyć. Nie umiem funkcjonować bez wędkowania, bez spacerów nad rzeką, bez wdychania wilgotnego powietrza, moknięcia w deszczu. Nie wyobrażam sobie życia bez wschodów słońca „gdzieś w terenie”, bez widoku chmur pędzących po niebie, bez mgły czy szronu. Nie umiem żyć wciśnięty w fotel…nie umiem i nie chcę.
Po drugie obiecałem sobie, że w tym sezonie spędzę jeszcze więcej czasu nad wodą. Takie postanowienie noworoczne. Jednocześnie postanowiłem, że zrobię wszystko, aby ten sezon móc zaliczyć do udanych. Jak na razie się udaje.
Po trzecie po południu zadzwonił Tomek Socha i powiedział, że poziom wody w ciągu dnia skoczył do góry o około 30 centymetrów i że zapowiadają odwilż. Wiedziałem, że to powinno ruszyć ryby. Musiałem pojechać…
Po czwarte…klimat Iny i tych wszystkich rzeczy otaczających takie wyprawy powalił mnie na kolana. Gościniec Nad Iną, ludzie których miałem okazję poznać i spotkać, wspaniała przyroda i te emocje podczas tego jednego, jedynego brania w ciągu dnia lub dni kilku. To coś, czego nie doświadczycie siedząc w fotelu!
Walczyłem z wybitnie wrednym zaczepem, ale udało się odzyskać woba.
Wieczorne przeglądanie zdjęć i filmów. Działo się!
Moja ostoja, tu czuję się najlepiej.
Tak, to styczeń. Tak wygląda zima w tym roku.
W chwilach odpoczynku od wędki, można pomęczyć aparat.
Na koniec wspomnę o jeszcze jednej rzeczy, niezwykle istotnej. Zauważyłem, że coraz więcej wędkarzy nad Iną – zwłaszcza młodych (ale nie tylko!) wypuszcza złowione trocie. Widziałem naprawdę wiele ryb, które odzyskiwały wolność. Moim zdaniem do wszystkiego trzeba podchodzić z umiarem i rozsądkiem – nie jestem fanatycznym wyznawcą „no kill”, choć 95% złowionych ryb wypuszczam. Może i więcej. Bardzo cieszy mnie to, że coraz więcej kolegów i koleżanek uwalnia złowione ryby. Na szczęście poglądy w stylu „zapłaciłem, to mi się należy” lub „jak nie ja, to kto inny weźmie” są coraz rzadziej spotykane, a zdjęcie z ubitą rybą staje się powodem do wstydu, a nie dumy. Podobnie tzw. pokot, czyli ułożone na iglastych gałązkach martwe trocie, złowione podczas zawodów. Tym bardziej, jeśli wcale nie jest ich mało… Wszystko jest dla ludzi, jednak trzeba zachować umiar i zdrowy rozsądek. Moim skromnym zdaniem to organizatorzy zawodów powinni dawać przykład młodszym kolegom, jednak w tym wypadku jest odwrotnie. To młodsze pokolenie wykazuje się większym wyczuciem i rozwagą…na szczęście! Pamiętajmy – umiar i rozsądek, wszędzie, w każdej dziedzinie życia.
Wodom cześć!
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Komentarze