Luty jaki jest każdy widzi – przypomina raczej początek kwietnia, niż najzimniejszy miesiąc w roku. Samobójcą nie jestem, miłośnikiem oglądania tafli lodu od spodu również nie, więc świder nawet nie wyjechał z piwnicy w tym sezonie. Wisła…jak to Wisła – o tej porze roku to można sobie z aparatem połazić, a nie ze spinningiem. Po pierwsze większość gatunków ma teraz okres ochronny, a po drugie te, które łowić można przez cały sezon, w lutym, w dużej rzece nie są chętne do współpracy. Ale wreszcie po krótkich pertraktacjach dogadaliśmy się z Jankiem i pojechaliśmy na pstrągi.
To był taki trochę wypad w ciemno bo wiedziałem jedynie, że woda w rzece jest niska – nic więcej. Ale siedząc w chałupie przed monitorem nie ma szansy na złowienie pstrąga, a nad wodą…wszystko możliwe.
Pierwszy rzut oka na rzekę i już wiedzieliśmy, że jest dobrze. Woda rzeczywiście niska, jednak mocno trącona – nie żaden gęsty, błotny żur, ale taka….mglista rzeka. Niebo całkowicie zachmurzone, a co jakiś czas pokapywało z chmur – pogoda idealna! Zapowiadało się ciekawie nie tylko ze względu na niewielką przejrzystość wody. Po brzegach było widać, że jej poziom dość szybko opadał, więc w wielu miejscach szeroki pas błotka dawał spore szanse na to, że będę leżał. Tak już mam, że zawsze wlezę tam gdzie niekoniecznie powinienem – i jak nie usiądę niechcący z lepkiej mazi, to się w nią wykipruję. W ostateczności zdarza mi się zostawić w bagnie buta lub inną część garderoby…bywa.

Woda w rzece była niska i jednocześnie mocno trącona.

Przez pierwsze pół godziny nie działo się nic. Na szczęście nie było ludzi nad wodą, choć wydeptane ścieżki na obu brzegach bardzo mnie irytowały. Końcówka lutego, a ryby już zdążyły naoglądać się przynęt. Postanowiłem je czymś zaskoczyć i na agrafkę założyłem oczojebnego woblera o długości 5 centymetrów. Miało to to pomarańczowy grzbiet, białe boki i żółty brzucholec, a w dodatku wobler połknął metalowe kulki, bo grzechotało od niego dość głośno. Praca…jakaś taka…dziwna, nierówna. Z doświadczenia wiem, że jak przynęta zachowuje się inaczej niż inne, to może być skuteczna.
Starałem się obłowić niegłęboką rynienkę pod przeciwległym brzegiem. W trzecim rzucie, gdy woblerek wychodził z rynny na płyciznę poczułem wyraźny strzał – zacięcie, kilka młynków na powierzchni i pierwszy w tym sezonie czterdziestaczek wyjechał na suchą trawę. Rybka w dobrej kondycji, jednak walki nie było – bezzadziorowe kotwiczki nie zostawiają miejsca na zabawę, więc wydarłem pstrąga na kiju na brzeg „na chama”. Janek już pędził z aparatem, więc kilka fotek i rybka wróciła do rzeki. Porzucałem jeszcze chwilę w tym miejscu woblerami, ale dopiero gdy na 1,5 gramową główkę jigową założyłem twistera, kolejny kropasek zaznaczył swoją obecność – szczypnął w ogonek przynęty…i tyle go widziałem.

Pierwszy kropkowaniec w sezonie!

Zmieniamy wielkość, kolor i pracę woblerów, dłubiemy twisterami i innymi gumowymi dziwolągami, jednak pstrągi mają nas…pod płetwą.
Schodziliśmy z Jankiem w dół rzeki „na zakładkę”, mijając się szerokim łukiem. Koleżka był pierwszy raz na pstrągach, więc miałem pewne obawy jak będzie nam się łowić na tak małej rzeczce, jednak gość od razu załapał i mijał mnie odchodząc daleko od rzeki, zostawiał trochę wody do obłowienia i skradał się jak Indianin. Sprawdził się w 100% w terenie.
Doszedłem do fajnego wlewu, poniżej którego tworzyła się sporawa jak na małą rzeczkę rynna. Grube miejsce na grubego pstrąga. Jedynie wydeptana sucha trawa nad samą wodą trochę ostudziła moje zapędy, bo widać, że wielu wędkarzy się tu zatrzymuje i ryby muszą być skłute. Drugie przeprowadzenie woblera i…jakieś takie niemrawe branie, jak nie pstrągowe. Ryba bardziej się uwiesiła niż uderzyła, jednak w nurcie walczy dzielnie. Janek znowu gna przez chaszcze z podbierakiem i aparatem, jednak po kilku sekundach czujemy rozczarowanie – szczupak. No takiego jegomościa to bym się tu nie spodziewał… „Całe szczęście nie przegryzł żyłki” – zdążyłem pomyśleć, a 10 minut później w następnym miejscu mam atomowe łupnięcie w tego samego woblera i nawet nie zdążyłem zaciąć, jak luźna żyłka wyjechała z wody. Drugi szczupak został niestety zakolczykowany, choć mam nadzieję, że skoro nie zdążyłem nawet zaciąć, to ryba szybko pozbędzie się woblera.
Po pewnym czasie Janek łowi okonia i spina pod nogami potokowca, a kilka rzutów później niewielkiego szczupaczka.

Niechciany przyłów…

Znalazłem w końcu fajny wlewik pod drugim brzegiem, ale żeby go dobrze obłowić musiałem wejść do wody…a tam właśnie czekało na mnie błotko. Jeden bucior z mlaśnięciem z niego wyszedł, jednak drugi…został – razem z moją nogą, a reszta mnie ruszyła do przodu. To właśnie ten moment, w którym następuje to co zawsze – Łysy jak nie do wody wlezie, to się w błocie wytapla. Oszczędzę Wam opowieści jakie ewolucje wyczyniałem, ale Janek najpierw nazwał mnie „świnią z Afryki”, a po chwili dodał, że wyglądam jak „troll z kopalni szmaragdów”. Udawałem, że uznaję to za komplement…
Postanowiliśmy zmienić rejon polowania i przejechaliśmy na górny odcinek rzeki. Nawet nie rzucaliśmy – woda zdecydowanie czystsza i wszędzie same płycizny. Ciurek – bo już nie rzeka miał 3-4 metry szerokości, a w najgłębszych dołkach (czyli po kolana) widać było każdy kamyczek na dnie. Jak na razie dzień nie rozpieszcza – naprawdę liczyłem na więcej brań ryb bardziej szlachetnych niż szczupaki czy okonie. Szybka decyzja i pojechaliśmy na jeden z dopływów w dole rzeki. To okazuje się trafionym pomysłem, bo choć wody niewiele, to jest znacznie głębiej niż w górze i jest dużo bardziej trącona. Już w pierwszej miejscówce Janek zalicza swojego pierwszego w życiu kropkowańca. Rybka niewielka ale przynosi dużo radości – nie tylko Jankowi, bo „troll z kopalni szmaragdów” też się cieszy.

Jak zawsze…

Janek ze swoim pierwszym w życiu pstrągiem potokowym.

Na brzegach istne jumanji, więc w co piątym rzucie woblery lądują na krzakach czy gałęziach wiszących nad lustrem wody. Ale wreszcie coś się dzieje! – co jakiś czas mam albo branie, albo jakieś odprowadzenie. Rzeczka jest tak mała, że zaczep lub zacięty pstrąg od razu wymuszają zmianę miejscówki, bo płoszy się wszystko w promieniu kilkunastu metrów. Gdyby woda była klarowna, za cholerę nie podszedłbym ani jednej ryby. Muszę wystawić łysą glacę zza krzaków, żeby zobaczyć gdzie mam rzucić – a przy tak niskim stanie wody, kropkowane cwaniury od razu by mnie zobaczyły.

Janek został niżej i dłubie dokładnie miejsce po miejscu, a ja odbiłem ponad kilometr w górę ciurku. Coś tam jeszcze wydłubałem, choć żadna ryba nie miała czterdziestki. Jeden większy mnie oszukał i po efektownym wyskoku zostawił mnie z mina srającego kota i woblerem dyndającym wysoko na krzaku…

Tu woda trochę czystsza i zdecydowanie węższa.

Kolejny kropek, ale zdecydowanie mniejszy od pierwszego.

Ta płetwa ma niesamowicie dużo uroku.

Na każdą wyprawę zabieram dwie wędki i dwa kołowrotki – ot tak na wszelki wypadek. Kij może się złamać, kręcioł stanąć itp, a jeśli nie łowię blisko domu, to trudno zakładać odwrót do chałupy w celach podmianki sprzętu. Tym razem jako zapas pojechał świeżo zakupiony badyl Abu Veritas o długości 2,8m. i ciężarze wyrzutu 9-28gr. Rozłożyłem go na kilka pierwszych rzutów, żeby zobaczyć jak pracuje pod przynętą i…łowiłem nim cały dzień. Co więcej – wysłużona Tica Fario będzie teraz jeździć ze mną jako zapasowy kijek, ponieważ Veritasem naprawdę fajnie mi się machało na pstrągowej rzeczce. No i wpadłem na pomysł, że za jakiś czas napiszę więcej o tym kiju, jednak muszę go zabrać na klenie i bolenie jak będzie cieplej bo coś mi się wydaje, że jego przeznaczenie na pstrągach się nie skończy. Czekają go jeszcze testy na Wiśle i innych rzekach, więc dajcie mi odrobinkę czasu – po pierwszym dniu mogę napisać jedynie, że ryby z badyla raczej spadać nie będą, jest czuły na tyle, że można nim łowić gumami w dryfie (a łowiłem żyłką, nie plećką), na tyle wytrzymały, że da radę dźwignąć na nim czterdziestaka „na wydrę” czyli na klatę i chyba jest odrobinę błędnie opisany (przynajmniej dolna granica c.w.), bo żaden z wobków nie ważył 9 gramów, a kijaszek ładował się idealnie.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Mój zestaw pstrągowy.

Komentarze