Gdy byłem tu pierwszy raz napisałem, że Indie najpierw słychać, potem czuć, a dopiero na końcu widać. Po czterech latach stwierdzam, że ocena ta wciąż jest aktualna. Posłuchajcie zatem następnej opowieści…

Celem mojej kolejnej wyprawy była stolica Andamanów o nazwie Port Blair. Tym jednak razem oprócz wędkowania w planach był postój w Delhi i trzy czy cztery dni zwiedzania Indii. Przelecieć taki kawał świata, być tam i nie posmakować tego klimatu choć odrobinkę to tak, jakby lizać cukierka przez papierek – niby to zrobiłeś, a jednak nie smakuje.
Szczerze mówiąc, obawiałem się zderzenia z tym krajem. Nasłuchałem się wiele – o wszechobecnym smrodzie, górach śmieci, porażającej biedzie i o tym, iż Indie potrafią zmęczyć człowieka już po dwóch dniach. Znam osoby, które zaplanowały dwumiesięczny pobyt w tym miejscu, a po kilku dniach przebukowały bilety lotnicze i uciekły z przerażeniem. Tak, troszkę się obawiałem tego spotkania choć ciekawość brała górę nad obawami.

Po wyjściu z lotniska w Delhi, człowiek przyzwyczajony do zgiełku europejskiego miasta dostaje obuchem indyjskiej siekiery w łeb. Tłok, hałas, różnorodność barwnych strojów i zapachów mieszają się z poczuciem zagubienia, może nawet bezradności wobec nieznanego miejsca – tak głośnego, egzotycznego i chaotycznego. Ów chaos towarzyszył nam przez cały nasz pobyt, od wyjścia z samolotu, aż do chwili odlotu z Delhi. Na szczęście na miejscu czekał na nas kierowca przestronnego busa (miał mieć kartkę z napisem EVENTUR, ale wkradła się „drobna” literówka i finalnie wyszło mu AWENDER…czy jakoś tak), którym sprawnie (co nie znaczy, że szybko) dotarliśmy do hotelu. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało super – przestronny i czysty hol, spora recepcja, marmury na podłogach i schludnie ubrany recepcjonista, jednak już po chwili okazało się, że to tylko powierzchowna ocena, a po powrocie do domu – gdy piszę te słowa stwierdzam, że tak właśnie wyglądają Indie. Niesłychanie złudny, fasadowy obraz niczym sklepowa witryna, a na zapleczu brud, bałagan i niechlujstwo. Zdecydowanie ma to jakiś tam swój urok, choć trzeba po prostu przyjąć taki stan rzeczy, a nie próbować porównywać go do naszych europejskich standardów. Mógłbym napisać, że w Indiach wszystko trzyma się na trytytkach i taśmie klejącej, ale…nie – mam wrażenie, że tu wszystko trzyma się już nawet bez trytytek i tak długo, dopóki się nie przewróci. A jak się przewróci, to i tak nikt tego nie podniesie. Trochę jak w znanej piosence – „przewróciło się, niech leży…”. Jeśli potrafisz wzruszyć ramionami i to zaakceptować, zwiedzanie Indii nie będzie uciążliwe, a jeśli będzie Ci to przeszkadzało, to szybko zaczniesz rwać włosy z głowy. Ja, jako że rwać za bardzo nie mam czego uznałem to za coś co warto poobserwować i w żadnym wypadku nie miałem zamiaru z tym walczyć. Jest jak jest, trzeba wzruszyć ramionami i obserwować. Inny świat, inni ludzie, inna kultura, warto więc wkraczając do tego świata być gotowym na inność, po prostu.

Jedna z ulic Delhi, gdzieś w pobliżu naszego hotelu.

Riksza to obok tuktuka jeden z podstawowych środków transportu po wąskich uliczkach miasta.

…i jak widać korzystają z niej nie tylko ludzie.

Kolorowe stragany uginają się od pysznie pachnących i wyglądających potraw…

…oraz owoców i warzyw.

Gdzieniegdzie znajdziecie też pamiątki, choć w większości trochę tandetne.

Bogactwo kolorów dostrzegamy wszędzie, na każdym kroku.

FASADOWY OBRAZ INDII
Wróćmy na chwilę do hotelu. Wejście, główny hol i recepcja to jedno, a kilka kroków dalej co innego. Pokoje to już inny świat, a łazienka….wydaje się wręcz inną galaktyką, na której nie dość że jest obca cywilizacja, ale nawet wymyśiła już koło. Od razu widać, że budynek swoje lata świetności ma dawno za sobą, ale nawet wtedy nie było kolorowo. Przykład? Proszę bardzo – podstawa wychodzącego ze ściany kranu jest okrągła, ale pod nią wycięty w kafelkach otwór jest…kwadratowy i o wiele większy niż wspomniana podstawa kranu. Kran jest, kafelki też są, woda leci, więc w czym problem? Chyba nie w tym, że pomiędzy kranem a glazurą jest szczelina szerokości sporego serdelka i widać goły beton? I tak na każdym kroku, w każdym hotelu który zwiedziliśmy – a było ich kilka. Wszędzie łóżka niby posłane, jednak narzuty nie prane od miesięcy, wystające ze ścian kable, ufajdolone poduszki i ręczniki (o ile w ogóle były…), a łazienki takie, że czasem strach było tam wejść. Najlepiej wzruszyć ramionami, wytłumaczyć sobie że po prostu tak tu jest i dać się ponieść Indiom. Inaczej uciekniecie z krzykiem po pierwszej nocy… Aha, nasz hotel miał przyznane cztery gwiazdki, jednak według miejscowych standardów. U nas nie dostałby żadnej, bowiem sanepid, straż pożarna czy inny nadzór budowlany nie dopuściłby tegoż przybytku do użytku. Ja jednak uważam, że było fajnie to przeżyć i dzięki temu mam teraz o czym pisać.

Od frontu wszystko ładnie i pięknie, od zaplecza znacznie gorzej. 

Widok z okna czterogwiazdkowego hotelu. 

Pierwsza część naszej wyprawy to zwiedzanie Delhi oraz wyprawa do Agry, aby ujrzeć jeden z siedmiu cudów świata czyli Taj Mahal. Program zaplanował dla nas Janek, który od kilku lat mieszka w Indiach i który był naszym niezastąpionym przewodnikiem. Oprowadził nas po starych dzielnicach Delhi i po „nowym” Delhi. Odwiedziliśmy kilka świątyń i wiekowych fortów, przeszliśmy się wąskimi i ciemnymi uliczkami muzułmańskiej dzielnicy (co za przeżycie!), mieliśmy również niepowtarzalną okazję wbić się w tłum na pewnym bazarze. To dopiero było coś! Przytłaczająca masa ludzi, tłum tak gęsty, że gdyby ktoś zaczął mi grzebać w tylnej kieszeni portek, nie byłbym w stanie się do niego odwrócić. Płynący tłum porywał człowieka niczym oceaniczna fala i niósł środkiem bazaru ku drugiemu jego końcowi. Tak „płynąc” mijaliśmy kolorowe stragany ze wszystkim co tylko można sprzedać lub kupić – od jedzenia, poprzez zegarki, ubrania czy parasolki, aż po rowery i okna. Dziwnie się tam czułem, jednak było to coś co zdecydowanie warto było przeżyć. Podobnie, jak przechadzka w muzułmańskiej dzielnicy ścieżkami, w które turyści się nie zapuszczają. Stare Delhi również warte jest zobaczenia nawet wtedy, gdy tak jak ja raczej unikacie tłumów i wolicie przebywać z dala od ludzi. Jest to dziwne uczucie, jednak warto tego doświadczyć. Dzięki Jankowi wybraliśmy się też na dworzec kolejowy, a nawet weszliśmy na chwilę do indyjskiego pociągu. Pełni strachu czy pociąg nie ruszy (ponoć kolejna stacja na której staje znajdowała się „jedynie” 700km dalej) przeszliśmy cały wagon pełen ludzi, którzy trochę wybałuszali oczy na widok białasów przedzierających się pomiędzy „przedziałami”.
Wybaczcie, że opisuję to w wielkim skrócie jednak gdybym chciał „opowiedzieć” Wam wszystko co zobaczyliśmy i przeżyliśmy, wyszłaby z tego naprawdę długaśna opowieść. Wydaje mi się, że lepiej pokażą to zdjęcia, które zamieszczę na końcu tego artykułu.

Bazar w Delhi, miejsce warte zobaczenia jednak trzeba pilnować portfela.

Sporo tu ludzi.

 

Pysznie, smacznie, kolorowo i tanio, jednak nie odważyliśmy się skosztować.

Bogactwo kolorów wylewa się z każdego straganu.

Wszystko wygląda apetycznie, jednak ja się nie odważyłem…

Szaszłyki – nasz przewodnik Janek się odważył, jednak okazało się, że zamiast mięsa „kucharz” dał jakieś podroby.

 

Dla chętnych są nie tylko owoce…

…ale również rybka.

JEDZENIE NA ULICY
O jedzeniu w Indiach i o tym, co może nas spotkać krążą legendy. Znam opowieść, gdy jeden z wędkarzy skusił się na szaszłyczka ze street foodu, a potem dosłownie osrał się po pachy. Ponoć zamiast pływać na ryby, przez pełne trzy dni podróżował na porcelanowym skuterze w hotelowej łazience. Dlatego właśnie do tematu jedzenia na ulicy podchodziliśmy bardzo ostrożnie. Zarówno nasz przewodnik Janek, jak i miejscowi hindusi opowiadali, iż to nie jedzeniem można się przytruć, a…wodą. Najprostszym sposobem na biegunkę jest ponoć spożywanie owoców prosto ze straganu. Jak widzicie na zdjęciach, każde stoisko jest kolorowe, ładnie udekorowane, a owoce umyte. Jednak umyte są w wodzie, po której będą rewelacje żołądkowe. Absolutnie nie można jeść owoców prosto ze straganu i trzeba je dokładnie umyć samemu, najlepiej wodą z butelki. Oczywiście istnieje spore ryzyko, iż sraczka totalna złapie kogoś po innych daniach (ponoć przez pierwsze dni pobytu dobrze jest unikać jedzenia mięsa i poprzestać na potrawach wegetariańskich), ale to ponoć totalna loteria – jest szansa na podtrucie się w street foodzie, podobna szansa istnieje gdy jemy w restauracji. Jak ktoś ma pecha, to źle trafi. U nas na szczęście obyło się bez kiblowych ekscesów, choć jedliśmy w różnych miejscach – ale cały czas uważnie. 

Uliczne jedzenie jest pyszne, pięknie pachnie i kosztuje niewiele, jednak trzeba troszkę uważać.

Może nie zawsze wygląda apetycznie, ale przez dwa tygodnie nie trafiliśmy nic, co byłoby niesmaczne. Indyjska kuchnia wymiata!

 

Gdzieś w wąskich uliczkach muzułmańskiej dzielnicy.

Spotykamy tu sporo…kóz.

Życie toczy się tu troszkę inaczej…

…ale wciąż jest barwne.

Kolejny obrazek z ulic Delhi.

W opisie każdej z egzotycznych wypraw zamieszczam zdjęcia miejscowej waluty, więc czynię to też tym razem. W Indiach płacimy w Rupiach, indyjskich Rupiach.

TAJ MAHAL 
Jeden z siedmiu cudów świata, który rzeczywiście zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. To, z jaką starannością wykonano każdy, najmniejszy nawet detal budowli jest imponujące i wydaje mi się, że w dzisiejszych czasech byłoby nie do powtórzenia – przynajmniej nie ręką człowieka. Janek opowiedział nam o specjalnych technikach umieszczania szlachetnych kamieni w murach świątyni i wyobraźcie sobie, że na jeden z kwiatków przypadało ponad 60 elementów! Każdy element składowy czyli kamień szlachetny był osobno obrabiany w taki sposób, by idealnie pasował do wyrzeźbionych w ścianach (również w białym marmurze) otworów. Zwykły kwiat składał się z ponad 60 elementów, a świątynię ozdabiały setki tysięcy takich kwiatów! To musi robić wrażenie na każdym, nawet nieczułym na piękno czy sztukę człowieku. Cały kompleks otaczający świątynię był niesamowicie piękny i wybaczcie że to napiszę, ale zdjęcia naprawdę nie oddają tego co widzieliśmy na własne oczy. Jeśli będziecie kiedyś w Indiach, ZDECYDOWANIE polecam Wam wycieczkę do Taj Mahal.

Majestat tej budowli i całego kompleksu wprawia w zadumę i osłupienie. 



Tu jest naprawdę niesamowicie.

W swoim archiwum mam zdjęcia chyba tylko z rybami, a na tle budowli nie mam wcale, ale tu musiałem zrobić wyjątek.

To miejsce zdecydowanie warto odwiedzić.

To Janek, który przez kilka dni był naszym przewodnikiem i opiekunem. Jeśli będziecie wybierać się do Indii i chcielibyście kogoś godnego polecenia, to polecam usługi Janka. Traficie w dobre ręce nie tylko kogoś, kto Indie zna bo tam mieszka ale również kogoś, kto w piękny sposób snuje opowieści o tym kraju. Zabierze Was w miejsca nie tylko turystyczne, ale również takie, gdzie turyści nie docierają. Nam niestety nie starczyło czasu na głębsze poznanie tej barwnej krainy, ale jestem pewien, że to nie ostatnia moja wizyta w Indiach i nie ostatnie spotkanie z Jankiem. Zdecydowanie polecam tego pana!

Po czterech dniach zwiedzania ponownie zameldowaliśmy się na lotnisku, by tym razem ruszyć na Andamany i wreszcie wypłynąć na ryby, bowiem to był prawdziwy cel naszej wyprawy. Jeszcze tylko 5,5 godziny w samolocie, kilkanaście minut jazdy z lotniska w Port Blair i odrobinkę zmęczeni meldujemy się w naszym hotelu – jakże odmiennym od tych, które odwiedziliśmy dotychczas. Tu wreszcie było czysto nie tylko na wejściu, ale wszędzie – również w łazienkach. Od razu widać, że miejsce przygotowane jest na częste odwiedziny Europejczyków i dostosowane do ich/naszych standardów. Wreszcie bez obaw mogliśmy wejść pod prysznic, wyspać się w pachnącej pościeli i po prostu wypocząć.
Po południu odwiedził nas nasz przewodnik i jednocześnie kapitan dzielnej łodzi – Akshay. Zmontował zestawy, powiązał węzły i powiedział coś, na co czekałem najbardziej – płyniemy na Mały Andaman czyli wyspę oddaloną o jakieś 140km od Port Blair. To świetna wiadomość, bowiem na całym świecie jest tak, iż im dalej od cywilizacji, tym więcej ryb. A Mały Andaman jest zdecydowanie daleko od cywilizacji. Na przeszkodzie tego rejsu mógł stanąć jedynie wiatr, bowiem nasz szyper zapuszcza się w tamte rejony wyłącznie wtedy gdy ma pewność, że potem uda się wrócić. Tym razem wicher miał się rozpędzać w drugiej połowie naszej wyprawy i Akshay zapowiedział, że ruszamy na cztery dni nazajutrz, zaraz po śniadaniu.

Po drodze do portu spotykamy panie sprzedające połów swoich mężów.

Są uśmiechnięte i chętnie pozują do zdjęć.

Gdy jedną z pań spytałem czy mogę zdobić jej zdjęcie, od razu się zgodziła…

…a jej koleżanka od razu powiedziała, że ona też chce.

Pierwszy dzień na wodzie okazał się raczej średni. Średni dla niektórych, bowiem ja poległem całkowicie. Maurycy i Krzysiek złowili po pięć gt (giant trevally, czyli karanks olbrzymi), Andrzej dwie czy trzy sztuki, a ja i Jurek po jednej rybie. Moją w dodatku zaciął przewodnik, który wziął na chwilę moją wędkę gdy robiłem zdjęcia Krzyśkowi, więc nie mogę zaliczyć sobie tej ryby, gdyż jej nie zaciąłem, a jedynie wyholowałem. Uczciwie tłukłem wodę wielkim popperem, jednak tego dnia nie dopisało mi szczęście – tak to bywa na rybach. Dwie ryby mi spadły, spartoliłem ze dwa brania i tyle. Za to Krzychu i Maurycy spisali się na medal. Pierwsze gt wylądowały na pokładzie łodzi i to właśnie te ryby – choć jeszcze nie w rozmiarze na który liczyliśmy, były wędkarskim celem naszej wyprawy.
Tego dnia wszystkiego było po trochu – trochę padało, trochę świeciło słońce, trochę wiało, trochę ryby brały, a trochę nie. Późnym popołudniem dotarliśmy do portu na Małym Andamanie, terenowe autka zabrały nas do naszej bazy noclegowej i po kolacji oraz dwóch małych drinkach, pełni nadziei na kolejny dzień położyliśmy się spać.

Pojawiają się pierwsze karanksy naszej wyprawy.

Krzychu też zapunktował już pierwszego dnia.

Są pierwsze ofiary. Krzyśkowa wędka nr 1…. CDN 😉

Umęczeni po pierwszym dniu, ale szczęśliwi.

Ulice Małego Andamanu mają swoje uroki, to trzeba przyznać.

Andrzej zawiera pierwsze znajomości z lokalnymi dziewczynami 😉

Lokalny sklepik, a mieszkamy…na jego zapleczu.

Umówione śniadanie na godzinę szóstą wjechało na stół pół godziny później – znowu standard w Indiach. Coś na zasadzie – miało być śniadanie przed rejsem? – no przecież jest… A że pół godzinki później? – cóż te 30 minut znaczy w skali całego życia? – nie ma o co kruszyć kopii… Szybki omlet i znowu ruszamy na wodę. Tym razem nasz przewodnik mówi, że zaczniemy od jiga. Sięgamy po krótkie kijaszki z jigami w granicach 200 gramów na końcu zestawu i po sygnale Akshaya puszczamy wabiki do dna. Kapitan od razu mówi, że pod nami kręcą się tuńczyki psie, a one lubią bardzo szybkie prowadzenie przynęty. W grę wchodzi zatem wyłącznie speed jiging – w skrócie polega on na tym, że po dotarciu jiga na dno, wędkarz musi go jak najszybciej targać do powierzchni wody. Mordęga!
Już po chwili każdy z nas ma branie i każdy holuje choć ja mam wrażenie, że to nie ja holuję rybę, a ona mnie! Zacinam coś niedużego (obstawiam bonito), jednak po 10 sekundach coś dużego je zjada i pędzi z taką szybkością, że z kołowrotka zaraz zacznie się dymić! Mam rybę absolutnie nie do zatrzymania, choć zestaw mocny – albo rekin albo duży tuńczyk psi. Po minucie może dwóch rybsko przegryza gruby fluorocarbon i okazuje się, że nie tylko mi. Podobną akcję właśnie zaliczył zarówno Maurycy jak i Krzysiek – oni też zacięli ryby, które ich sponiewierały. Szybko zakładam drugiego jiga, opuszczam go do dna i powtórka! – znowu od razu zacinam rybsko, które nie daje mi żadnych szans i błyskawicznie zabiera kilkadziesiąt metrów plecionki, po czym zjada jiga wraz z kawałkiem grubego, fluorocarbonowego przyponu. Trzeci jig i natychmiast to samo! Jedynym pocieszeniem jest to, iż mój bagaż w drodze powrotnej jest już lżejszy o ponad pół kilograma… W tym czasie chłopaki również nie próżnują i widzę, że Maurycy szarpie się z dużą rybą, która przy burcie okazuje się…rekinem. Pomocnik naszego kapitana stara się wypiąć rekina przy burcie, jednak nie jest to takie proste i w pewnym momencie kończy się lekkim cięciem ostrych zębów po paluchach – na szczęście niegroźnym. Długie szczypce przejmuje drugi pomocnik i po chwili uwalnia jiga z rekinowego nochala. Krótko po tym Maurycy wyholowuje dwa czy trzy tuńczyki psie (dog tooth – nazwa wzięła się z zębów, które przypominają zęby psa), Andrzej poprawia kolejnym, a na koniec i mi się udaje. Moja ryba jest najmniejsza i waży około 10kg, ale tuńczyki chłopaków są zdecydowanie większe i oceniamy je na +/- 15kg. Jedynie Krzychowi nie udaje się zapunktować „doggiego”, choć też ma kilka na kiju i traci je razem z jigami. Akcja dzieje się nieprzerwanie, ale kilka ryb po prostu przegryza grube przypony albo okazują się zbyt duże jak na nasze zestawy. Rozśmiesza nas trochę stwierdzenie Akshaya który mówi, że jak zatniemy małą (czyli taką 2-4kg) rybę to musimy ją holować jak najszybciej, żeby tuńczyki jej nam nie zeżarły podczas holu. Oprócz tuńczyków trafiają się nam pojedyncze gt, w tym ja po długim holu z 50 metrów głębokości wyciągam karanksa, którego nasz przewodnik ocenia na +/- 22kg. To już fajna ryba, choć szkoda że nie na poppera. Maurycy wyciąga prześliczną rybę (nie jestem pewien czy to jakaś odmiana pstrąga koralowego czy coś z rodziny groupperowatych), ja doławiam niewielkiego job fisha i brania ustają. Płyniemy dość długo w płytsze miejsca i machamy wielkimi popperami, jednak ryby niechętnie wychodzą do powierzchni. Zaliczamy kilka niewielkich gt i na tym kończy się nasz dzień. No, może nie do końca na tym, bowiem wieczorem czeka na nas pyszna kolacja, między innymi steki ze złowionego tuńczyka – mocno wysuszone przez miejscową panią kucharkę, jednak i tak bardzo smaczne. Drugą porcję pysznego rybiego mięska dostajemy następnego dnia na łódkę w postaci lunchu. Pycha!

Po dość długim holu, na końcu zestawu Maurycego ukazuje się TO…

Kształt pyszczydłą od razu zdradza, z czym mamy do czynienia.

Maurycy doholował rekina do burty, tylko…co dalej?

Pomocnik kapitana próbuje ostrożnie ogarnąć temat.

Ostrożnie, bo rekin ma jeszcze dużo siły.

Na szczęście hak tkwi na zewnątrz pyska, więc nie trzeba grzebać paluchami w zębatej paszczy. Uff, udało się!

W międzyczasie każdy z nas holuje.

Wnet na pokładzie lądują pierwsze tuńczyki.

Maurycy jako pierwszy wyciąga fajnego tuńczyka i ryba wcale nie jest mała.

Po chwili poprawia kolejnym!

Mam i ja, choć mój tuńczyk jest znacznie mniejszy.

Krzychu też się nie obija, choć jemu wszystkie zacięte ryby pourywały zestawy.

To było świetne pół godziny łowienia!

Dog tooth tuna, czyli tuńczyk psi (w wolnym tłumaczeniu brzmiałoby to „tuńczyk psiozębny”) – nazwa wzięła się od psich kłów, w któe uzbrojona jest paszcza tej ryby. Tu na zdjęciu widzicie tuńczyka, który zaatakował jiga pomimo, iż nie przełknął jeszcze poprzedniej ofiary.

Wreszcie i ja zacinam sporą rybę, która nie przegryza grubego przyponu. Po kilku minutach okazuje się,  że to fajne, „kolankowe” gt.

Portret z karanksem.

O ile tuńczyki mają trochę przerąbane, to gt „z urzędu” wraca do wody.

Rzutem na taśmę zacinam jeszcze małego job fisha i brania się kończą.

Krzysiek założył nowego jiga i po jednym braniu okazało się, że przynęta jest mocno pogryziona. Ołowiana przynęta!

Maurycy łowi naprawdę śliczną rybę.

Późnym popołudniem spływamy do portu w Małym Andamanie.

Jeden z tuńczyków wędruje razem z nami, zapraszamy go na kolację.

Wczoraj zachwycaliśmy się spacerującymi krowami, a dziś spotykamy świnki.

MENTALNOŚĆ MIESZKAŃCÓW INDII
Mam wrażenie, że mieszkańcy Indii myślą troszkę inaczej niż my, w inny sposób przyjmują rzeczywistość. Tak, w Indiach najprostsza rzecz trwa zdecydowanie dłużej niż u nas i potrzeba do niej więcej osób, niż w europie. Najlepszym przykładem niech będzie zameldowanie się w hotelu, w którym zrobiliśmy rezerwacje jeszcze przed wylotem z Polski. Na wejściu wita nas zawsze kilka osób, z czego zawsze 2 czy 3 twierdzą, że „są właścicielem hotelu”. To chyba po to, aby dodać powagi swojej osobie w oczach przybywających gości. Do zameldowania potrzebne są paszporty, które recepcjonista musi skserować i nawet jeśli ksero stoi metr obok, proces ten trwa co najmniej 15 minut i uczestniczą w nim co najmniej trzy osoby. Po co? – nikt nie ma pojęcia… Przydzielenie pokoi też sprawia pewne trudności i wymaga dziesięciominutowej dyskusji choć od miesiąca wiadomo, kiedy i ile osób przyjedzie, ile pokoi jest potrzebnych. Zawsze wychodzą też przysłowiowe jaja z małżeńskimi łóżkami. Co z tego, że rezerwowałeś pokój z dwoma oddzielnymi łóżkami i wyraźnie podkreślałeś, że małżeńskie łóżka nie wchodzą w grę? Co z tego, że jeszcze na miejscu o tym przypominasz? I co z tego, że w hotelu nie ma innych gości i pozostałe pokoje stoją puste? – recepcjonista i tak da Ci klucz do pokoju z jednym, małżeńskim łóżkiem. Dopiero gdy zejdziesz z powrotem i powiesz, że absolutnie nie chcesz spać z kolegą pod jedną kołdrą, dostaniesz klucz do pokoju z dwoma łóżkami (choć trzeba sprawdzić to osobiście, bowiem zdarza się że ponownie dostaniesz pokój z jednym, dużym łóżkiem). Osobiście mam wrażenie, że miejscowi myślą sobie „…ale co to za różnica, przecież łóżko to łóżko…” i przydzielają pokoje trochę z przypadku. A jak się biały upomni, to dostanie inny – choć i tak nie ma pewności, że za drugim razem znowu nie trafimy na małżeńskie łoże. To Indie… Podobnie jest np z prysznicem – prysznic jest, a że nie za bardzo działa tu już inna sprawa. Ważne, że prysznic jest na miejscu. I tak ze wszystkim… Po kilku dniach bardziej mnie to śmieszyło, niż denerwowało.
Wystawienie rachunku w restauracji też trwa długo i wymaga zaangażowania kilku osób oraz ożywionej dyskusji, choć ceny są w karcie i zsumowanie pięciu pozycji nie powinno zająć więcej niż minutę. W Indiach trwa do dziesięć razy dłużej… Po prostu.

Ludzie tu są szczęśliwi. Może żyją biednie, ale na pewno są szczęśliwi.

Przez kolejne dwa dni było podobnie, czyli spóźnione o pół godziny śniadanie, w drodze do portu krótki przystanek na kupno bananów, a potem kilkugodzinne szukanie ryb. I codziennie było tak, że ryby niechętnie wyskakiwały do popperów choć raz trafiliśmy moment i miejsce, że jednocześnie każdy z nas holował karanksy. Przez chwilę było tak, że jak tylko popper trafił w wodę, po sekundzie był zjadany przez gt. Niestety ta euforia trwała krótko i wszystkie ryby były niewielkie, żadna nie przekroczyła 10kg masy, jednak zabawa była świetna. Mi tego dnia udało się złowić 7 karanksów, Krzyśkowi tyle samo i dołożył jeszcze do puli fajnego needle fisha.
Niestety nie za bardzo mogliśmy pochwalić się dużymi rybami, bowiem trzeciego dnia ja złowiłem gt około 20kg i to byłoby na tyle. Szybko okazało się jednak, że nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa, a ściślej rzecz ujmując, to Andrzej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Spóźnione śniadanie jak zwykle, więc w porcie meldujemy się grubo po wschodzie słońca.

Porcik jest niewielki i uroczy.

Nasza jednostka już grzeje silniki.

Zaczynamy od jigowania i są momenty, gdy każdy z nas holuje.

Tym razem zamiast tuńczyków łowimy na jigi gt w niewielkich rozmiarach.

Maurycy trafia niewielkiego blue fina…

…a ja poprawiam przyzwoitym karanksem.

I siup do wody.

Krzysiek też nie próżnuje.

Ryby biorą raz lepiej, a raz gorzej. Ale coś tam dłubiemy.

Na jigi mamy co jakiś czas fają zabawę – tym razem moją zdobyczą pada Long Nose Emeror w naprawdę słusznym rozmiarze.

Z powierzchni trochę słabiej, ale co jakiś czas do popperów też ryby startują.

Krzysiek nie odpuszcza nawet na sekundę.

O ile mi głównie siadają na poppera gt….

…to Krzychu zalicza różne gatunki. Tu znowu blue fin trevally…

…a tu przyzwoity needle fish.

Ja jeszcze zaliczam małego tuńczyka żółtopłetwego i jest to o tyle dziwne, że nasz kapitan powiedział, że o tej porze roku to raczej niemożliwe. Ocean jednak potrafi zaskoczyć.

Ale takiej barrakudy to się nie spodziewałem – niewiele większa od jiga.

Znowu spotykamy wszędobylskie krówki…

…i świnki.

Aha – i oczywiście pieski. Ich jest najwięcej i na szczęście nikt ich nie przegania, nie rzuca kamieniami, nie straszy. Śpią sobie wszędzie w najlepsze.

PLAŻA
Pewnego dnia wraz z Krzychem wstaliśmy godzinę przed umówionym śniadaniem i ruszyliśmy nad pobliską plażę. Jeśli cofniecie się do mojego artykułu sprzed czterech lat przeczytacie, że wtedy też tu byłem. Opowiedziałem Wam dlaczego nikt tu nie wchodzi do wody i napisałem kilka słów o słonowodnych krokodylach różańcowych. Wtedy nie udało nam się żadnego dostrzec, ale tym razem się udało – choć z daleka.

Zdjęcie mocno powiększone, ale coś niecoś widać. W rozlewisku blisko plaży leżakuje sobie trzymetrowy krokodyl różańcowy. Dlatego właśnie nikt tu się nie kąpie, choć plaża śliczna. Zobaczcie sami.

Znaki prowadzą nas nad samą wodę.

Po przejściu stu metrów przez dżunglę, docieramy na plażę.

Akurat wstaje słońce.

Oczywiście towarzyszą nam krowy.

Więcej krów.

I jeszcze więcej…

Plaża jest urocza.

I oprócz nas i krów, nie ma nikogo.

No dobra, są jeszcze kraby.

ŚWIĘTE KROWY I INNE ZWIERZĘTA
Każdy z nas zna powiedzenie „święta krowa”. W Indiach krowy rzeczywiście są święte i nikomu nie przyjdzie na myśl, aby którąś z nich skrzywdzić, czy chociażby klepnąć w zadek. Krowy spacerują sobie po ulicach i chodnikach, każdy je grzecznie omija nawet wtedy, gdy ucinają sobie drzemkę na środku ruchliwej ulicy. Kierowcy będą trąbić, jednak ominą „zawalidrogę”. Podobnie jest w psami, kotami czy kozami – nikt ich tu nie przegania, nie kopie, nie rzuca kamieniami. Zwierzęta otoczone są szacunkiem i choć czasem wychudzone (wiele psów jest bezpańskich, jednak ludzie je dokarmiają), to nikt im krzywdy nie robi. Nie mieszkają w osranej budzie, nie męczą się na łańcuchu, nikt ich kijem nie bije. Może dla niektórych z Was to błachostka, jednak ja jestem bardzo wrażliwy na krzywdę zwierząt i za podejście do czworonogów wielki szacunek!
Aha – jeśli ktoś z Was będzie w Indiach i wpadnie na głupi pomysł przegonienia krowy z chodnika czy zrobienia jej jakiejkolwiek krzywdy, to nie radzę! Skończy się to publicznym linczem… 

Uliczny piesek, który zdecydowanie „ma szacun na rejonie”. 

Małp też nikt nie goni, jednak uważajcie – jak małą małpka się Was wystraszy, to małpia mama pogoni Was.

Psiaki są wszędzie i kimają w najlepsze tam gdzie złapie je sen. 

Czwartego dnia naszych wędkarskich zmagań, gdy łowiąc zbliżaliśmy się powoli do Port Blair, Andrzej wrzucił swojego poppera w pobliże wyrastającej wprost z dna stromej, skalistej wysepki. Ah, cóż to było za brańsko! Duża ryba najpierw nie trafiła w przynętę, wyrzucając ją ponad metr w górę. Gdy tylko Andrzej wybrał luz plecionki i ponownie zabulgotał popperem, rybsko powtórzyło atak, wściekle zżerając wabik z powierzchni wody. Andrzej zaciął mocno, a następnie trzykrotnie poprawił. Ryba zaczęła uciekać w pobliże ostrych skał, jednak po dwóch minutach szczęśliwy łowca jakoś ją zawrócił i gdy ta wyszła na otwartą wodę, zaczęło się przeciąganie liny. Już w momencie brania widzieliśmy, że to duża ryba jednak nie wiedzieliśmy jak duża. Hol się przeciągał, Andrzej ostrożnie i zachowawczo walczył z zaciętym gt, a ja odłożyłem wędkę i zacząłem robić zdjęcia. Z każdą chwilą kolega robił się coraz bardziej czerwony, sapał i stękał coraz głośniej, jednak twardo walczył z rybskiem. Wierzcie mi, że hol dużej ryby w takim upale, bardzo ciężkim sprzętem i po kilku dniach ekstremalnego łowienia w oceanie to nie jest zajęcie dla słabiaków, a tym bardziej iż ryby oceaniczne walczą zupełnie inaczej niż „nasze” gatunki. Brania i holu dziesięciokilogramowego gt nie da się porównać do żadnej ryby występującej w naszych wodach, chowa się nawet dwumetrowy sum.
A ta ryba była większa niż 10kg. Po kilku minutach pod burtą zamajaczył jasny kształt dużej ryby, a już po chwili mogłem uwiecznić uśmiechniętą twarz Andrzeja z pięknym karanksem, którego nasz przewodnik ocenił na 20kg. Piękna ryba i jeszcze piękniejsza walka, brawo Andrzej! (…ale zakwasów nie zazdroszczę)

Andrzej zacina coś dużego.

Udaje mu się odciągnąć rybę na otwartą wodę.

Sapie, stęka ale nie wymięka.

Hol się przeciąga, a ryby wciąż nie widać.

Jurek dzielnie kibicuje koledze.

Żadna ze stron się nie poddaje…

Wreszcie pomocnik szypra chwyta rybę za ogon.

Jurek dalej kibicuje.

I piękne gt ląduje na pokładzie dzielnej łodzi! Teraz Jureczek kibicuje podbierającemu.

Prezentacja z taką rybą nie jest łatwa, więc pomocnicy układają rybę na kolanach łowcy…

…i gotowe. Brawo Andrzej!

Zaraz potem Krzychu zacina fajnego gt, jednak na bardzo delikatnej wędce. Wcześniejsze dwa kije połamał – pierwszy strzelił już pierwszego dnia podczas holu, drugi trzasnął trzeciego dnia podczas rzutu dużym popperem. Krzychowi do dyspozycji został trzeci, najsłabszy patyk i aby go nie stracić (czemu szczerze mówiąc kibicowałem, bo czas by Krzychu w końcu sprawił sobie naprawdę mocny sprzęt do łowienia dużych ryb oceanicznych), walczył z rybą na bardzo poluzowanym hamulcu. Andrzej w międzyczasie nie próżnował i gdy chwilkę ochłonął po wyczerpującym holu, rzucił kilka razy i…..znowu musiał się męczyć. Tym razem ryba była trochę mniejsza i zjadła stickbaita. Andrzej zaciął, wyholował i wypuścił, a Krzysiek dalej walczy z rybą, jednak hol ma się ku końcowi. Ryba nie jest duża, ale na delikatnym kiju powalczyła ze 20 minut. Powoli wracamy do portu w Port Blair, próbujemy wysuszyć ciuchy które od czterech dni cały czas były wilgotne i po pysznej kolacji w pobliskiej restauracji , z dużymi nadziejami na kolejne dwa dni łowienia, kładziemy się spać.

W drodze do portu zatrzymujemy się by kupić banany.

…choć tak naprawdę, jakbyśmy poszukali to sami byśmy sobie ich narwali.

A może mango? Rośnie tuż obok.

Od razu spotykamy też prześliczną i trochę ciekawską krówkę.

Ludzie uśmiechają się tu już od samego rana.

Krowy również….

Wsiadamy do naszego autka i pędzimy do portu.

Krzyśkowy kij nr 2. Został ostatni, najsłabszy.

Teraz Krzysiek się męczy.

Kij trzeszczy coraz bardziej…

…i bardziej, ale nie puszcza.

Za to Krzychu zaraz popuści. Posapuje, postękuje, dźwięcznie popiarduje, ale dzielnie walczy z rybą.

Wreszcie jest! Ryba może nie duża, ale na lekkim sprzęcie dała popalić.

Tymczasem Andrzej…..znowu nam to robi.

Ryba tym razem jest mniejsza, jednak Andrzej toczy już drugą rundę w krótkim czasie.

Emocjonujące podebranie.

Ryba wreszcie ląduje na pokładzie.

Uśmiech łowcy bezcenny.

„O, na to dziabnął”!

Ja też coś tam dłubię.

Znowu nadciąga burza…

Po całym dniu łowienia w rękawicy, gdy nic nie wysycha nawet n sekundę, nasze dłonie wyglądają tak…

A moja gęba…tak.

Ostatnie dwa dni były ciężkie. Ciężkie i słabe. Dookoła Andamanów hulał wicher i Akshay twierdził, iż gdzieś daleko szaleje jakiś tropikalny tajfun, a my „obrywamy” jego porywami. Faktycznie wiało mocno i ostatnie dwa dni łowiliśmy chowając się za wyspami, gdzie było trochę spokojniej. Ryby były niechętne i złowiliśmy ich niewiele – ot kilka gt maksymalnie do 10kg (choć z takimi rybami też jest świetna zabawa, jednak brań było mało), ja trafiłem małego choć pięknie ubarwionego pstrąga koralowego, Andrzej równie ślicznego bluefina (blue fin trevally), a Krzychu i Maurycy mieli w jednym miejscu kilka brań małych barrakud, jednak żadnej nie udało im się zaciąć. Taka trochę dłubanina w miejscach osłoniętych od wiatru. Ów wicher odciął nas nie tylko od wielu miejscówek, ale również od możliwości łowienia na jiga, a to właśnie ta metoda z reguły przynosi najwięcej brań i holi. Ja i reszta chłopaków jesteśmy raczej zwolennikami łowienia na poppery, bowiem branie z powierzchni jest czymś fantastycznym, ale co jakiś czas z chęcią puścimy też do dna jiga, aby urozmaicić sobie dzień lub po prostu przerwać okres bez brań, gdy drapieżniki niechętnie wychodzą do powierzchni. Tym razem jednak wicher nam na to nie pozwolił i przez ostatnie dwa dni na jiga nie łowiliśmy chyba wcale.

Wieje, czasem pada, ale Krzysiek nie puszcza wędki nawet na chwilę.

Niestety rozmiar ryb pozostawia sporo do życzenia.

Z płytkiej rafy do mojego stickbaita stratuje pięknie ubarwiony pstrąg koralowy. Śliczna ryba!

Andrzej również się nie obija na robocie.

A Krzychu jak zawsze…kolejna ryba.

Łowienie ryb oceanicznych to ciężka orka.

Poppery ważą po 150 i więcej gramów, trzeba się namęczyć.

Nadciąga kolejna ulewa tropikalna…

Pada czy nie, walczymy dzielnie.

Brania są pojedyncze, ale raz na jakiś czas coś złowimy.

Rozmiar ryb wciąż pozostawia nam pewien niedosyt.

Andrzej z pięknie ubarwionym blue finem.

Łowimy w pięknych miejscach, zobaczcie na poniższe zdjęcia.

Momentami upał staje się nie do z niesienia.

Wracamy do portu w Port Blair.

Na brzegu jak zawsze gwarno.

Gwarno i oczywiście kolorowo.

Jednak nie każdy przejmuje się hałasem. Niektórzy chrapią w najlepsze.

Ostatni poranek w Port Blair. Widok z okna hotelowego, ocean żegna nas odpływem.

RUCH DROGOWY W INDIACH
Mam wrażenie, że pierwszeństwo na ulicach ma ten, kto głośniej trąbi. Nie ten, który jedzie drogą nadrzędną, nie ten z prawej, nawet nie ten większy – po prostu ten, którego klakson jest głośniejszy. A trąbi każdy – i mały, i duży. Raz na jakiś czas wciskanie klaksonu jest tu w dobrym tonie, coś na zasadzie oznajmienia innym kierowcom, że „ja tu jestem”. Trąbisz często bez powodu, a czasem gdy masz powód. Hałas i chaos opanował ulice nie tylko zatłoczonego Delhi, ale również mniejszego Port Blair. Trąbi każdy i na wszystko. Trąbią autobusy, samochody, motocykle i tuk-tuki. Przejście po pasach (o ile są) to nie lada wyzwanie. Owszem, tu wg prawa pieszy ma pierwszeństwo na pasach, ale któż z kierowców by się tym przejmował? Pieszy musi przemykać pomiędzy pędzącymi pojazdami z dużą zręcznością i uwagą, bo tu nikt nie zamierza zwalniać…

Oprócz tuk-tuków i innych pojazdów, dostrzegliśmy też taki środek transportu. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy też trąbi czy kierowca poprzestaje jedynie na darciu papy wielbłąda. 

Wreszcie nadszedł dzień, w którym musieliśmy zjawić się na lotnisku i ruszyć w długą drogę do domów. Oczywiście jak zawsze z przygodami (odprawa na lotniskach w Indiach to zawsze jakaś „przygoda”, zwłaszcza gdy pani w okienku musi policzyć i wycenić nadbagaż – z tym zawsze są jaja….), z dodatkowym noclegiem w Delhi itd.
Czy było warto? Zawsze jest warto, choć nie zawsze uda się złowić wielkie ryby i wyśrubować nowe życiówki. Ja już wiele lat temu przestałem gonić za centymetrami i kilogramami – oczywiście wolę złowić niż nie złowić, wolę wytargać wielką rybę niż małą, jednak z biegiem lat (i wypraw) wydaje mi się, że podróżowanie z wędką w ręku nie polega na wiecznym wyścigu. Powinniśmy cieszyć się każdą rybą, każdym wypłynięciem, tym że możemy być w tak wspaniałych miejscach. Podróżowanie składa się z wielu czynników, które powinniśmy umieć nawet nie dyle doceniać, co chociażby dostrzegać. Podczas naszej wyprawy odwiedziliśmy wiele niesamowitych miejsc, spróbowaliśmy pysznych potraw odkrywając nowe smaki i aromaty (nie pijam herbaty czy kawy w ogóle, a jednak spróbowałem herbaty z mlekiem i kardamonem – i nawet była smaczna!), zobaczyliśmy na własne oczy obrazki, które wcześniej znałem wyłącznie z telewizji. To co zobaczyliśmy, poczuliśmy i przeżyliśmy zostanie z nami do końca życia – i to jest prawdziwa wartość podróżowania. Oczywiście ryby są ważne, a może nawet i najważniejsze, jednak uczmy się dostrzegać i doceniać pozostałe rzeczy które nas otaczają i których doświadczamy. Gdybym jedynie gonił za rekordami mógłbym napisać, że wyprawa była nieudana, bo nie poprawiłem swojej życiówki. Na szczęście kompletnie nie interesuje mnie wyścig o to, „kto ma dłuższego” i choć łatwo nie było, choć pozostał pewien niedosyt, to wracam szczęśliwy, z przysłowiowym bananem na twarzy. W nowymi doświadczeniami, ze wspomnieniami które zostaną ze mną aż do chwili nadejścia baby z kosą i z nieśmiałymi planami na przyszłość. Zdecydowanie chciałbym wrócić na Andamany i mam nadzieję, że uda mi się ten plan zrealizować szybciej niż później.
Dziękuję Jurkowi, Andrzejowi, Maurycemu i Krzychowi za świetne towarzystwo, wspólne przygody i mnóstwo śmiechu. Dziękuję Jankowi za to, iż pokazał nam tak niesamowite miejsca w Indiach, za pasjonujące opowieści i anielską cierpliwość do nas wszystkich – wielkie dzięki Janku! Dziękuję również Maćkowi z Eventur Fishing za zorganizowanie naszej wyprawy.
A gdybyśmy Wy drodzy czytelnicy szukali sprawdzonego przewodnika po Indiach, to piszcie śmiało – dam Wam namiar na Janka, którego opiekę polecam z czystym sumieniem.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Na koniec wrzucam Wam trochę dodatkowych zdjęć, aby pokazać więcej klimatu Delhi, Andamanów i w ogóle Indii. Autorem części z nich jest Krzysiek Stepanow, któremu dziękuję za użyczenie zdjęć i wspólne mieszkanie w pokojach hotelowych. Dzięki Krzychu i do następnego!

Komentarze