Gdy dzwoni Maciek i słyszę „słuchaj, mam świetny pomysł” to wiem, że kolejna przygoda właśnie się rozpoczyna. Pytanie tylko kiedy i jaki będzie kierunek wyprawy. Tym razem Maciek tego nie powiedział – on to niemal wykrzyczał. Znam go doskonale i oczami wyobraźni widziałem, jak łapy mu się trzęsą i wąs dygocze, ale gdy tylko wypalił gdzie jedziemy, to i mi łapska zaczęły się pocić. Na te słowa i nazwę jeziora czekałem kilkanaście lat!

Dawno temu, właśnie te kilkanaście lat wstecz miałem okazję łowić na jednym ze szwedzkich jezior, jednak różniło się ono od pozostałych łowisk, które znam. Tajemnicza toń skrywała nie tylko piękne okonie w ilościach wręcz niewyobrażalnych(!), ale też wielkie szczupaki oraz olbrzymie sandacze. I to właśnie te ostatnie są moim zdaniem największym skarbem, jaki kryje w sobie ta woda. Uważałem tak gdy odwiedziłem to miejsce po raz pierwszy, a dziś – gdy totalnie zwariowałem na punkcie tych ryb, moje zdanie się tylko umocniło. Gdy dodamy do tych rewelacji informacje, że ta woda jest w prywatnych rękach i ilość wędkarzy jest mocno ograniczona, nasza planowana wyprawa nabiera jeszcze większej magii… Do dziś wspominam potężne (tak uważałem kiedyś, dziś są po prostu dla mnie duże) sandacze, grube okonie w ilościach hurtowych oraz trzy metrowe szczupaki, z których jeden był przez jakiś czas moją życiówką. Ach, wspomnienia ożyły…

Szybko okazało się, że nasza wyprawa będzie w czerwcu – ale są plusy i minusy naszego wypadu. Minusem jest to, iż mamy tylko trzy dni na wędkowanie w tym magicznym miejscu, a plusem…gospodarz pozwolił na zwodowanie mojej łodzi, co naprawdę jest niezwykłym ewenementem w tym miejscu. Jak to Maciek załatwił? – do dziś nie mam pojęcia.

Już z głównej, dość wyboistej drogi zobaczyłem pałac „murgrabiego” – niezwykle majętnego właściciela nie tylko jeziora Sibbo, ale też okolicznych terenów. Ponoć wszystkie lasy, pola i łąki są w jego władaniu. Charakterystyczną budowlę nazywaną przez nas pałacem pamiętam sprzed kilkunastu lat, bowiem dzień w dzień mijaliśmy ją rano jadąc na ryby i potem wieczorem wracając na kwaterę. Po szybkim zakwaterowaniu w stojącym na brzegu jeziora wędkarskim apartamencie, ruszyliśmy zwodować moją Skyllę. Slip, a właściwie jego pozostałości oraz bagnisty kanałek, w którym miałem zrzucić krypę wskazywały, że tu naprawdę nie wpuszczają nikogo z własną łodzią. Co się nakręciłem kierownicą to moje, a potem jeszcze musiałem wypychać krypę wiosłem z gęstego trzcinowiska.

Jak dobrze być tu znowu. 

Z dawnych lat pamiętałem miejsca, w których łowiliśmy i starałem się odtworzyć z pamięci mapę starych miejscówek. Pierwsze ustawienie zrobiliśmy dosłownie 200 metrów od pomostu, naprzeciw trzcinowego cypelka. Głębokość wynosiła niecałe 2,5 metra, ale dno było twarde z pojedynczymi kamieniami. Pierwszy rzut i w połowie dystansu jak mi coś nie przygrzmoci w gumę! Zacinam na pusto, ale brańsko naprawdę było solidne, a na gumie został ślad po sporych zębiskach. Na bank sandacz! Kilka rzutów na pusto i znowu strzał, tym razem jednak znacznie słabszy, ale wykorzystałem swoją szansę. Ryba nie jest duża i po kilkunastu sekundach podbieram pierwszego (po kilkunastu latach) sandacza z Sibbo. Maciek rzuca w to samo miejsce i zanim zdążyłem uwolnić swoją rybę, kompan też holuje. Ryba walczy słabiej i po chwili na pokładzie ląduje okoń w średnim rozmiarze. Trochę blady i chudy, ale wrąbał całą przynętę co jest dobrym znakiem na kolejne rzuty. Te niestety nie przynoszą już brań, zaczynamy więc powoli pływać po jeziorze i szukać kolejnych sandaczowych met.

Do wieczora zostały nam dosłownie cztery godziny, ale w tym czasie udaje nam się wyholować po kilka sandaczy na głowę – ryby nie są duże, największe mierzą pewnie koło 60 centymetrów. Brań jest sporo, choć wielu z nich nie udaje nam się zaciąć – od razu dochodzimy do wniosku, że dozbrojki są obowiązkowe.
Gdy zbliża się wieczór, kręcimy się koło wyspy. Tuż przy trzcinach znajdujemy twardy blacik, a potem nagle dno opada z 3 do 6 metrów. Echo pokazuje rozproszone ławice drobnicy, więc najprawdopodobniej kręcą się tu też jakieś drapieżniki. Postanawiamy zacząć od głębszej wody i w pierwszym rzucie zacinam coś dużego. Ryba walczy bardzo statycznie (czyli jak wiadro w wodą…), jednak czuję jej spory ciężar, ale dosłownie po kilku sekundach wykłada się na powierzchni – piękny sandacz! Oceniam go na 80+, ale Maciek od razu mówi, że to dziewięćdziesiątka. Nie wiem kto był bardziej zdziwiony – ja tak krótkim holem, Maciek rozmiarem ryby, czy sandacz ukłuciem w pysk, ale cała akcja od brania do podebranie trwałą naprawdę bardzo krótko. Już pierwszego wieczoru Sibbo pokazało swój potencjał…
Kładziemy się spać z wielkimi nadziejami na poranne wypłynięcie, a wieczorny sandacz tylko pobudza nasze oczekiwania.

Może niewielki, ale pierwszy!

Z tego samego miejsca Maciek poprawia okoniem. 

Pierwszy wieczór i pierwsza konkretna ryba – równe 89cm! 

Każda ryba złowiona w Sibbo musi wrócić do wody – a tym bardziej duża.

Na dziś koniec. 

Kolejne dni miały być trudne. Norweskie prognozy pogody, które raczej się nie mylą zapowiadały wichury od 11 do 15m/sekundę, w dodatku – a jakże! – przez całe trzy dni, czyli do końca naszego pobytu. Co prawda Sibbo nie jest gigantem wśród jezior (choć małe też nie jest), a moja Skylla naprawdę jest dzielną łodzią, jednak wiać miało non stop, w dodatku idealnie wzdłuż jeziora. Łowisko znajduje się bardzo blisko morza, a jak dmuchnie od Bałtyku, to będzie grubo. Oczywiście dmuchnęło od morza…

Przez te 3 dni ryby nie brały, albo raczej – grymasiły. Ich aktywność ograniczała się do godzinki rano i godzinki pod wieczór, a w ciągu dnia brań było niewiele. Możliwe, że udałoby się nam wstrzelić i znaleźć miejsca, w których w samo południe sandacze żerują, jednak wicher był tak silny, że w większości miejsc nie utrzymywał nas ani silnik dziobowy, ani też kotwica puszczona na długiej lince. Łowiliśmy po prostu tam, gdzie dało się zakotwiczyć, a takich miejsc nie było wiele. Dopiero przed zmierzchem, gdy wietrzysko trochę słabło wpływaliśmy na sandaczowe stołówki i naprawdę było co robić. Co prawda do naszych przynęt startowały w pierwszej kolejności niewielkie sandaczyki, ale co któreś branie udawało się zaciąć coś większego. Szał brań trwał przeważnie do pierwszych oznak szarówki, a gdy robiło się ciemno, ryby kompletnie odcinało. Oczywiście piszę to z przymrużeniem oka, bo one żerowały w najlepsze i zmieniały tylko miejsca, ale na Sibbo nie wolno łowić po nocy i musieliśmy wracać do przystani.

Otwierasz oczy i za oknem widzisz toń jeziora. Tak to można mieszkać! 

Ryby trochę nam grymaszą i wiele z nich zapiętych jest na dozbrojce. 

Najlepszą przynętą znowu okazuje się SickVibe w rozmiarze 14cm. 

Nie dość, że bardzo mocno wieje, to jeszcze zaraz zacznie lać deszcz. Schowaliśmy się na wyspie. 

W dzień ryby znaleźliśmy płytko, głównie na wodzie o głębokościach 2-3 metry. Warunkiem był kawałek twardego dna z pojedynczymi kamulcami oraz…miejsce choć odrobinę osłonięte od wiatru, w którym dało się porzucać. Zdarzały się momenty, gdy wicher odrobinę słabł – wtedy natychmiast płynęliśmy w okolicę podwodnej górki (skalisty szczyt wychodzi ze sporych głębokości dosłownie tuż pod powierzchnię wody, jednak górka jest dobrze oznaczona czerwonymi bojkami) na drugim końcu jeziora. To tam kilkanaście lat temu łowiliśmy wielkie okoniska, ale cóż to była za bajka! Żadnym wyczynem było złowienie 10 dużych okoni w 10 rzutach lub 100 okoni w 100 rzutach! Gdy jeden pasiak spadał, już w kolejnym podbiciu przynęty meldował się następny amator gumy – i tak co rzut! Bez pustych przelotów. Nie ważny był kolor gumy czy ciężar główki jigowej – trzeba było tylko trafić do wody i pozwolić opaść przynęcie w okolicach stoku podwodnego wzniesienia. Żadnej filozofii. Co prawda w Szwecji czerwiec zawsze jest słabszy okoniowo od października, ale teraz też kilka garbusów złowiliśmy – choć były nieco mniejsze niż kiedyś, ale wciąż były to fajne ryby. Sporo było też sandaczowych przyłowów, choć mętnookie drapieżniki były raczej niewielkich rozmiarów.
Gdy wiatr ponownie się nasilał, szybko zmykaliśmy bliżej portu i chowaliśmy się za wyspę lub trzcinowe cypelki.

Pasiaki tym razem odrobinę nas rozczarowały, bo te duże nie chciały brać i skończyło się na średniakach. 

Jako okoniowy przyłów trafiały się sandacze. 

Mimo wichrów jakoś się obroniliśmy – choć łatwo nie było. 

Pan porucznik to jednak fachowiec. 

Najczęstszy rozmiar jaki udawało nam się przechytrzyć. 

Oprócz nas po jeziorze kręciły się cztery inne łódki z wędkarzami z Francji i Włoch. Zaskoczyło mnie trochę to, że wszyscy oni dryfują wzdłuż trzcin i polują na szczupaki, kompletnie olewając sandacze. Po czasie sądzę, że mogło być to niezłe posunięcie – nam sandacze mocno grymasiły w ciągu dnia, a koledzy zza granicy codziennie łowili metrowe szczupaki i sporo ryb w granicach 80-90cm. Jednego dnia i my postanowiliśmy poświęcić 3-4 godzinki na złowienie szczupaka, jednak nasze zdobycze były trochę mniejsze. Używaliśmy stosunkowo niewielkich gum (14-18cm) ale to dlatego, że nie zabraliśmy mocniejszych wędek – naszym celem były tylko sandacze i nie przeszło nam przez głowę, że będziemy próbować łowić szczupaki. Obstawiam, że gdybyśmy łowili większymi przynętami, nasze wyniki byłyby lepsze – przynajmniej jeśli chodzi o wielkość szczupaków.

Nasz trzydniowy pobyt minął błyskawicznie, zdecydowanie zbyt szybko. Upierdliwy, bardzo silny wicher odciął nas od wielu ciekawych miejscówek i choć mam naprawdę duży niedosyt tego jeziora to myślę, że jakoś się obroniliśmy. Na pewno w przyszłości odwiedzę Sibbo i mam nadzieję, że tym razem wicher będzie mniejszy, a sandacze nie będą tak grymasić.
Jeszcze raz dziękuję Maćkowi z wyprawynaryby.pl za możliwość uczestniczenia w tej wyprawie i cóż… – polecam się na przyszłość.

Postanowiliśmy dać szansę szczupakom i w 3 czy 4 godziny mieliśmy sporo średniaków. 

Dużego esoxa nie złowiliśmy, ale ryb w rozmiarze zdjęciowym było sporo. 

Wędkarze z apartamentu obok spływają na obiad. 

My spływamy na wyspę na szybkiego grilla i znowu na wodę. 

Kolejny szczupak, tym razem z głębszej wody. 

…i kolejny.

Znowu zaczyna mocno wiać, pędzimy schować się za wyspę. 

Wieczory zdecydowanie są najlepsze, niestety zaraz trzeba kończyć. 

Na koniec muszę wspomnieć o owych ograniczeniach na jeziorze, bo jeśli ktoś z Was będzie chciał się kiedyś tam wybrać, to żeby nie było zdziwienia 😉
Właścicielem Sibbo i terenów przyległych jest wspomniany „murgrabia”, jednak nie chce mu się użerać z wędkarzami. Zarządzanie jeziorem oddał w inne ręce i wydaje mi się, że było to doskonałe rozwiązanie (dla ryb i jeziora na pewno!). Gospodarz prowadził sporo ograniczeń, o których musimy pamiętać i obowiązkowo ich przestrzegać. Po pierwsze i najważniejsze, każda złowiona ryba bezapelacyjnie musi wrócić do wody – nie ważne czy mała czy duża, czy szczupak czy sandacz i nie ważne, czy głęboko połknęła przynętę czy nie – każda ryba musi wrócić do wody. Nie jest to więc miejsce dla osób, które lubią sobie opitolić świeżą rybkę na kolację. Po drugie wykupując licencję na łowienie oraz pobyt, dostajemy od gospodarza nieźle wyposażoną łódkę. Na rufie wisi niezły silnik spalinowy, na dziobie mamy silnik elektryczny, a na pokładzie echosondę. Nie ma możliwości wodowania własnych łodzi… Nie wiem czy takie zasady wprowadzone są po to, aby nie chować ryb po bakistach(?), ale takie przepisy obowiązują na Sibbo (dlatego wcześniej pisałem, że nie mam pojęcia jakim cudem Maćkowi udało się zorganizować łowienie z mojej krypy…). Możliwe też, że zakaz wodowania własnych łódek wiąże się z ograniczeniem używania echosond z systemami live… Tak, to kolejny przepis do którego muszą stosować się goście. Możecie korzystać z własnych urządzeń pod warunkiem, że nie korzystacie z obrazowania „na żywo”. Nie wolno również łowić w nocy.

Rzut oka na niewielką przystań. 

Nadchodzi noc, a to oznacza koniec na dziś. 

Te ograniczenia są dość rygorystyczne, ale mają też swoje plusy – ryb jest tu naprawdę dużo, w dodatku DUŻYCH ryb. Gospodarz opowiadał, że jego zdaniem przepis na rybną wodę jest (niestety) jeden – ograniczenie ilości wędkujących osób. Idąc za ciosem do dyspozycji gości jest pięć łodzi wędkarskich. Pobyt tu nie jest tani ale wędkarz ma pewność, że łowisko jest nie tylko niezwykle rybne, ale też nie będzie się musiał ścigać na miejscówki. Konkurencji jest niewiele – tylko tyle ile łódek przy pomoście.
My możemy mieć oczywiście różne zdanie na panujące na jeziorze Sibbo ograniczenia, jednak fakt jest taki, że ten model „łowiska” w tym wypadku sprawdza się znakomicie. Jest stosunkowo drogo, jednak wędkarzy niewielu, a ryb dużo.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

ZOBACZ FILM SANDACZE VS LINY:

Komentarze