Uwielbiam ten moment gdy dzwoni Maciek i mówi, że ma pomysł na wyjazd. Zna mnie od lat i wie, że nie dam się namówić na żadne dłubanie małych czy średnich szczupaków po grążelach czy innych morszczynach i że zdecydowanie najłatwiej namówić mnie na sandacze. Tak właśnie się to zaczęło i tym razem…

Najpierw powiedział, że zaplanował dwa tygodnie w Szwecji. Pierwszym łowiskiem miało być stosunkowo płytkie bajoro, co wywołało na mojej gębie grymas niezadowolenia. Nie lubię takich łowisk, bowiem łowienie z reguły jest tam nudne, a wyniki….przeważnie słabe. Owszem, w takich jeziorach zdarzają się wielkie ryby, jednak jest to trochę szukanie przysłowiowej igły w stogu siana, a wyniki bywają często kompletnie przypadkowe. Gdy jednak Maciek powiedział, że właśnie z tego jeziora pochodzą dwa rekordy Szwecji w sandaczu….grymas zniknął z japy, na której pojawił się chytry uśmieszek. Maciek zaczął opowiadać o drugim jeziorze, na które mieliśmy pojechać tydzień później, ale ja już słyszałem tylko „bla bla bla bla….”. Myślami już byłem w Szwecji i pobijałem mocno wyśrubowany rekord Szwedów…

Jeszcze przed promem spotkaliśmy się z Grześkiem i Robertem, z którymi zaplanowaliśmy wspólną przygodę. Grzechu właśnie sprawił sobie nową łódkę i choć moja Skylla jest duża i robi spore wrażenie, to krypa chłopaków…..była zdecydowanie większa. Nie wiem jak mieścili się w bramkach na autostradzie, jednak jakoś dojechali.

Po zjechaniu z promu tradycyjnie już zaliczyliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy w kierunku północy. Lubię jeździć szwedzkimi drogami, bo nie dość, że nikt się nie spieszy, to jeszcze uwielbiam tamtejsze widoki i przyrodę. Bezkresne lasy, surowe skały, mnóstwo zwierzaków – takie atrakcje uprzyjemniają podróżowanie. Po kilku godzinach dotarliśmy do celu pierwszej części naszej podróży. Zakwaterowaliśmy się w klimatycznym domku wybudowanym w XIX wieku i choć został wyremontowany widać było, że ma swoje lata i klimat. Po godzinie dojechał do nas Jarek i Mikołaj z kolejną łodzią i choć gospodarz, gdy zobaczył nasze łodzie złapał się za głowę – jeszcze tego samego wieczoru zwodowaliśmy się na pobliskim slipie.

Pakowanie gratów zajęło nam dobrą godzinę, ale w końcu ruszyliśmy w drogę. 

Grzechu sprawił sobie nową „łódeczkę”…. Piekielna maszyna robi wrażenie. 

Z Robsonem człowiek nie zginie – takie śniadanie śniło mi się potem po nocach. 

Chrupiąca bagietka z krewetkami i gravlaxem – pycha! 

Nasz dom na ten tydzień. 

Dziki slip – może szału nie było, ale udało nam się zwodować bez żadnych problemów. 

Ja też złapałem się za głowę gdy zobaczyłem plan batymetryczny jeziora. Mnóstwo płycizn, skał i kamieni, a głębszych dołków niewiele. Samo wyjście z zatoki, w której trzymaliśmy łódki było niezwykle problematyczne. Na środku kamienna rafa, po której suchą nogą łaziły łabędzie, a bliżej brzegów mnóstwo kamieni skrytych nie głębiej niż metr pod powierzchnią wody. To nie są wymarzone warunki do pływania dużymi łodziami tym bardziej, gdy te łodzie i potężne silniki są nowe…
Pierwsze godziny na nowym jeziorze przyniosły nam sporo brań, jednak ryby były malutkie. W każdym miejscu gdzie się zatrzymaliśmy i gdzie dno było twarde, a głębokość oscylowała między 4, a 6 metrów, mieliśmy brania. Niewielkie sandaczyki pstrykały w gumy jak szalone, jednak ich rozmiar pozostawiał sporo do życzenia. Dwa szwedzkie rekordy o których wspomniałem wcześniej zostały złowione metodą trollingową, więc postanowiliśmy poszukać ryb w głębszej części zbiornika, jednak łowiąc w toni. Kręciliśmy się po jeziorze zaglądając to tu to tam, macaliśmy wodę z rzutu i z verta, jednak łowisko było po prostu nieciekawe i nudne. Wreszcie pod koniec dnia, trochę w akcie rozpaczy postanowiliśmy zostać na pewnym blacie, przeczesując go metr po metrze. Miękko, równo, nijako i bez zapisów na ekranie echa, jednak to właśnie w takie miejsca sandacze lubią wyjść pod wieczór. Dlaczego? – bo tu kręci się drobnica. Tyle przynajmniej w teorii, bowiem zapisy na echu nie pokazywały nawet drobnicy. Gdy w żartach powiedziałem, że jak tak dalej pójdzie to w kolejnych dniach chyba czeka nas trolling, Maciek odpowiedział krótko – „wolę umrzeć”. Wiedziałem o tym tak samo jak on wiedział, że na pokładzie mojej Skylli nie ma ani jednego woblera do trollingu.

Gdy słońce zbliżało się do linii horyzontu, a my rzucaliśmy przed siebie – trochę „bez celu” po kolejnym przestawieniu łodzi, Maciek nagle krzyknął – siedzi! Kij wygięty, Maciek zdziwiony, ja tak samo, a po chwili przy burcie ukazał się równie zdziwiony co my sandacz. Całkiem przyzwoity! Szczęśliwy łowca szybko złapał go za grube karczycho i w tym momencie zaczęliśmy wierzyć w to jezioro. Po kolejnym ustawieniu łodzi na tym samym blacie Maciek znowu ma mocne branie, jednak nie udaje mu się zaciąć ryby. Nasze morale wzrasta i pełni nadziei na duże ryby w kolejnych dniach spływamy w kierunku kamienistej zatoki, będącej portem dla naszych jednostek na najbliższe dni.

Mimo, iż płynąłem powoli i zerkałem w echo, to wydrukowana mapka z planem batymetrycznym naprawdę się przydała. 

Nawet do sporych „jaskółek” startowały wyłącznie małe ryby… 

Wreszcie coś konkretnego! Maciek tym jednym holem znacznie podnosi nasze morale na kolejne dni. 

Kolejny dzień jest kiepski, bardzo kiepski. Co prawda brań jest dużo, jednak znowu czepiają się nam małe sandacze w rozmiarze wstydliwym. Na łódkach Grześka i Roberta oraz Jarka i Mikołaja podobnie – małe sandaczyki niemiłosiernie tłuką w niewielkie gumki, jednak większych ryb nie widać. Znowu kręcimy się po całym jeziorze odwiedzając najróżniejsze miejscówki, penetrując zarówno płycizny jak i głębiny. Większe przynęty nie znajdują uznania u drapieżników i zaczynam się obawiać, że powodem jest to, iż jest tu ich bardzo mało. Owszem, mogą czasem nie brać, ale tym razem nie widzimy ich nawet na ekranie echosondy… Jeszcze nie mówię o tym Maćkowi, ale powoli w moje oczy zaczyna zaglądać widmo porażki.
Po południu spływamy na wyspę, na której reszta naszej ekipy przygotowała grilla. Na tę ekipę zawsze można liczyć, a jeśli chodzi o wyżerkę, to w szczególności!

Chłopaki znaleźli niewielką plażę na wyspie, do której bezpiecznie mogliśmy podpłynąć bez strachu o spotkanie z kamieniami. 

Grześkowy okręt naprawdę robi wrażenie… 

Odpływając od wyspy trzeba uważać. Miejscami naprawdę jest niewesoło, bo kamieni jest mnóstwo. 

Staramy się wykorzystać piękny wieczór i łowimy do zapadnięcia ciemności. To był jeden z dwóch wieczorów, kiedy nie wiało… 

Trzeci dzień naszej wyprawy zaczyna się i dobrze i źle. Dobrze dlatego, że dojeżdża do nas nasz kumpel Jurek, a źle….Maciek się rozchorował. Pewnie wielu z Was pomyśli, że to normalne, każdemu zdarza się przeziębienie. Tak, ale Maćka znam od czasów studiów i nigdy, NIGDY nie było sytuacji, aby nie wypłynął na wodę i został w domu. To się po prostu nie dzieje, nie ma takiej możliwości. Tymczasem chłopa złapało jakieś cholerstwo i przez trzy dni nie wyłaził z łóżka… Przez myśli mi przeszło, że to „…wolę umrzeć…” nie było w żartach…
Jeśli chodzi o sukcesy wędkarskie, to Maciek za wiele nie stracił. Pierwszy dzień pływałem z Jurkiem, drugi samemu i nie wydarzyło się nic ciekawego. Znowu łowiliśmy małe sandaczyki, a większych ryb nie widzieliśmy wcale. No, prawie wcale. Raz udało mi się namierzyć w toni pięknego sandacza, który jednak nie dał się oszukać gumową przynętą.
Każdego dnia wypływaliśmy na ryby coraz później. Tym razem do łódki wsiadłem dopiero po godzinie 11ej, a reszta chłopaków jeszcze później. Nie ma się co dziwić – ani ryby, ani pogoda nie zachęcały do wyjścia z domku. W dodatku na popołudnie zapowiadali intensywny deszcz i niewiele brakowało, a w ogóle odpuściłbym ten dzień. Znowu obłowiłem blat, który dał Maćkowi fajną rybę, po raz kolejny odwiedziłem ciekawsze, namierzone wcześniej miejsca i efekt znowu był taki sam – maluszki. Postanowiłem odwiedzić miejscówkę, którą znaleźliśmy pierwszego dnia. Kilka luźnych kamieni rozsypanych na obszarze dwóch metró kwadratowych, pośrodku blatu z miękkim dnem i głębokością około czterech metrów. To miejsce wydaje mi się być taką lokalną bankówką, bowiem gdy drapieżnik wpłynie na rozległy blat i będzie chciał chwilę odsapnąć, to ustawi się właśnie tu. To jedyny kawałek zróżnicowanego dna w tej okolicy, jedyna „atrakcja”. Zaglądam tu dwa, czasem trzy razy dziennie i choć nie złowiłem tu nic konkretnego czuję, że prędzej czy później musi się coś tu pojawić.
Powoli płynę patrząc w echo i jakieś dwa metry od kamieni widzę zapis ryby. Wreszcie coś, co nie wygląda na sandaczyka o długości 40 centymetrów. Odpływam 15 metrów, ustawiam łódkę i rzucam. Raz, drugi, trzeci….nie mogę wyczuć kamieni. Przestawiam krypę kilka metrów w bok i znowu rzucam. Po chwili czuję jak ołowiana główka stuka w twardsze dno i w kolejnym rzucie następuje solidne branie. Wreszcie! Mocne klepnięcie w gumę zdradza od razu, że jest to większy drapieżnik. Mój Fenwick gnie się pięknie, choć ryba nie ma szansy i po kilkunastu sekundach pojawia się przy burcie. Przynęta – choć wcale nie mała, całą zniknęła w paszczy, ale na wszelki wypadek sięgam po podbierak… Jest! Pierwsza osiemdziesiątka w sezonie!

Grzechu nie odpuszcza, a Robert chyba kima pod pokładem. 

Przez cały tydzień złowiłem tylko jednego okonia – ale fakt, że nie nastawiałem się na pasiaki. 

Kolejne grillowanie na wyspie, tym razem w towarzystwie Jureczka. 

To właśnie przez Roberta i Grześka przywiozłem do Polski 2 kilogramy obywatela więcej… 

Wreszcie jakaś konkretna ryba! Szkoda, że zdjęcia marne, ale warunki pogodowe były tragiczne… 

Sandacz kanibal. Skusił się na gumę imitującą kilkunastocentymetrowego sandaczyka. 

Z minuty na minutę deszcz pada coraz mocniej i po chwili już nie pada, a leje. Ciuchy mam dobre, jednak zapomniałem o butach. Zwykłe szmaciaki przesiąkają całkowicie, a mi jakoś po tej rybie schodzi ciśnienie tym bardziej, że na powtórkę fajnego brania nawet nie liczę… Przez pięć dni solidnie przykładałem się do łowienia, kombinowałem z miejscami, głębokościami, przynętami oraz sposobami ich prezentacji i przez te pięć długich dni złowiliśmy dwie fajne ryby – na trzy łodzie! Ja wiem, że ryby czasem mogę nie brać i co wielu kolegów zdziwi – również za granicą(!!!), jednak moja diagnoza jest taka, iż dużych ryb w tej wodzie jest mało. Po pierwsze na ekranie echa widzieliśmy tylko dwie duże ryby, a po drugie kręciło się tu wiele miejscowych jednostek (królował oczywiście trolling oraz metoda żywcowa) i ich wyniki były marne, nawet słabsze od naszych.

Poznawanie nowych łowisk wiąże się z pewnym ryzykiem, które trzeba wziąć na klatę. Można polec, a powody porażki mogą być rożne. Od tego, że można po prostu nie znaleźć ryb aż po to, że ze względu na nieznajomość wody można mieć przykre spotkanie ze skałą, które może zakończyć naszą wyprawę… Można też trafić na wodę, którą niekoniecznie określiłbym mianem rybnej. Nam na szczęście udało się nie przydzwonić w podwodne kamienie, choć jezioro nie będzie moim ulubionym sandaczowym łowiskiem. Na pewno są tu wielkie ryby i fakt dwóch rekordów Szwecji w sandaczu tylko to potwierdza, jednak czy tu wrócę? – szanse marne.

Spakowani i gotowi do dalszej drogi. 

Spakowaliśmy cały nasz wędkarski mandżur i ruszyliśmy w dalszą trasę. Tym razem Maciek rzucił propozycję odwiedzenia jeziora, nad którym kiedyś już miałem okazję łowić. Było to 10, może 12 lat temu i już wtedy wiedziałem, że muszę tam wrócić… Przyszedł czas spełnić swoją obietnicę, będącą jedocześnie jednym z moich marzeń, ale o tym przeczytacie w osobnym tekście – już niebawem.
Fot.Maciek Rogowiecki i ja.

Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Komentarze