Czyli jak wirus wygonił nas z raju…

Z wielką niecierpliwością czekałem na tę wyprawę. Koledzy, którzy byli na Madagaskarze już wcześniej, opowiadali mi niesamowite historie – o rybach, przyrodzie, widokach i ludziach, podsycając emocje, których oczekiwałem. Ostatnio miałem bardzo dużo wyjazdów, czas więc płynął szybko i w końcu nadszedł marzec. Po targach Rybomania miałem już tylko jeden dzień na spakowanie gratów, po czym kolejny raz niewyspany stałem na lotnisku w oczekiwaniu na samolot, który miał teleportować nas w nieznane…

Loty z Okęcia przez Paryż, aż do stolicy Madagaskaru trochę nam się dłużyły, ale w końcu wylądowaliśmy w pogrążonym w mroku mieście Antananarywa. Noc w przylotniskowym hotelu i po południu czekał na nas ostatni etap naszej podróży, czyli lot niewielkim samolotem do Diego Suarez.
Diego przywitało nas zgiełkiem, odrobinę niekontrolowanym chaosem oraz krzykliwą fasadą barwnych straganów z owocami, sklepowych witryn oraz zbitych z desek i patyków „biznesów”, oferujących niemal wszystko – od kart SIM i telefonów, poprzez lokalne przysmaki, aż po…stroje kąpielowe. Głośno, kolorowo, chaotycznie. Tak właśnie wygląda Afryka…

Jedna z głównych ulic w Diego Suarez.

…oraz widoczek na jedną z ulic poprzecznych, mniej uczęszczanych.

W krajach afrykańskich zawsze fascynowała mnie sztuka uliczna.

ŁAPÓWKI
Wybierając się na Madagaskar, zdecydowanie powinniście mieć ze sobą sporo banknotów (najlepiej dolarów) o niskich nominałach. Po pierwsze wręczanie napiwków jest tu rzeczą normalną (tak jak w wielu innych krajach) i np. za pomoc w przeniesieniu bagaży do pokoju hotelowego, pracownik hotelu oczekuje dolara czy dwóch (najlepiej od razu 20$, ale nie dajcie się zwieść!), a po drugie drobne łapówki pomagają uniknąć niepotrzebnej wymiany zdań z celnikami czy policjantami. Mam wrażenie, że niewielkie łapówki są tu tak powszechne, jak u nas symboliczna flacha w podzięce za drobną pomoc. Już na lotnisku w Antananarywa okazało się, że mój bagaż podręczny jest za ciężki o 3kg. Zrobiłem głupią minę, ale celnicy od razu mnie naprowadzili na właściwą drogę pokazując charakterystyczny gest trzema palcami i mówiąc „tip”. Dostali 5000 Ariarów (równowartość 5PLN) i zabrali się za kolejnego pasażera. Obserwowałem ich przez kilka chwil i drobne sumy płacił niemal każdy. Miejscowi od razu wciskali celnikom drobne łapówki i nawet nie podchodzili do specjalnie ustawionej wagi.


Zaczynaliśmy swoją przygodę, jednak zanim mieliśmy złapać za wędki, czekały nas dwa dni zwiedzania. Następnego dnia po przylocie ruszyliśmy z miejscowym przewodnikiem w kierunku parku narodowego, który ponoć oferował niesamowite widoki. Faktycznie, przyzwyczajeni do europejskich widoków pochłanialiśmy wszystko to, co nas otaczało. Już sama podróż autem była ciekawym przeżyciem… Jeśli narzekacie na drogi w Polsce, to powinniście przejechać się „drogami” na Madagaskarze. Po opuszczeniu Diego Suarez asfalt skończył się dość szybko. Dla ścisłości – to nie tak, że nagle skończyła się droga asfaltowa i zjechaliśmy na drogę gruntową. Asfalt kończył się stopniowo… Najpierw było w nim trochę dziur, potem więcej i więcej, aż w pewnym momencie dziur było więcej niż samego asfaltu. Po godzinie drogi nie wiedzieliśmy już, czy jedziemy po ubitej ziemi z resztkami asfaltu, czy wyłącznie po drodze gruntowej, usłanej dziurami.

Tak wyglądają drogi na Madagaskarze.

Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy porę deszczową.

Jedna z głównych dróg. Trochę asfaltu jeszcze widać, ale nie więcej niż 50%…

Jeszcze jedno spojrzenie na miejscową „autostradę”…

Po dwóch godzinach telepania się po czymś, co umownie można nazwać „drogą” dojechaliśmy do parku narodowego. Teraz już nie mieliśmy wątpliwości po czym jedziemy – ziemia miała rdzawy kolor, a w każdym zagłębieniu zbierała się woda – dowód na to, iż pora deszczowa trwa jeszcze w najlepsze. Otaczała nas wielka, zielona równina, a na horyzoncie majaczyły pasma górskie.
Tego dnia naszym opiekunem był miejscowy przewodnik, który nie dość, że świetnie mówił po angielsku, to był miłośnikiem tego czym się zajmuje. Uwielbiam takich ludzi, uwielbiam pasjonatów! Podczas naszej podróży kilkukrotnie kazał kierowcy natychmiast zatrzymać auto, bo wypatrzył w gęstwinie kameleona! I teraz pomyślcie chwilę nad tym, co napisałem – wypatrzył w gęstwinie kameleona. Te stworzenia mają to do siebie, że idealnie wtapiają się w otaczające je rośliny. Miejscowy chłopak miał tak bystre oko, że potrafił dostrzec takiego zwierza z jadącego auta! Podczas, gdy mi przez pół sekundy mignął „jakiś krzak”, on zdołał wypatrzeć zakamuflowanego stwora, siedzącego na gałęzi!!!

Takiego rozbójnika spotkaliśmy jadąc w kierunku parku narodowego.

Jak nasz przewodnik wypatrzył go z jadącego samochodu? – nie wiem do dziś…

Kolejny kameleon, tym razem wypatrzony wśród suchych liści palmy.

Przewodnik zatrzymał auto i powiedział, że w zasięgu naszego wzroku jest kolejny kameleon. Szukamy, ale idzie raczej słabo…

KAMELEONY
Na całym świecie żyje około 140 gatunków kameleonów, z czego połowę spotkać można na Madagaskarze! Te niesamowicie piękne stworzenia są – obok lemurów – jedną z największych atrakcji zoologicznych tej wyspy. Można je spotkać bardzo często i nie tylko w lesie, jednak aby je dostrzec potrzeba trochę wprawy. Nie polecam też brać ich na ręce, przynajmniej nie te większe osobniki. Nasi przewodnicy niektóre kameleony pokazywali nam trzymając je na kawałku gałęzi, bowiem podobno potrafią ugryźć. Całkiem mocno. A jeśli przewodnik nie bierze jakiegoś zwierzaka do łapy, to i Wam nie polecam…



W końcu dotarliśmy do jakiegoś kanionu i po kilkunastominutowym spacerze w dół dostrzegliśmy…no właśnie, co? Piętrzące się do góry mniejsze i większe formacje z piasku i ziemi na kształt stalagmitów wyglądały nieziemsko. Nasz opiekun poprosił, abyśmy tego nie dotykali, bowiem ów cud natury jest dość kruchy i nietrwały. Przez lata wiatr, słońce i deszcz rzeźbiły glebę, tworząc istny księżycowy krajobraz… Spacerowaliśmy wśród tych dziwadeł, podziwiając niewątpliwą egzotykę owego miejsca.




Kilka widoczków, które ukazały się naszym oczom na dnie wąwozu. Jest pięknie!

Kolejnego dnia czekało nas więcej atrakcji, czyli kolejny park narodowy, tym razem w lesie deszczowym. Znowu poskakaliśmy trochę na wybojach, a ostatnie pół godziny drogi to była wspinaczka autami terenowymi po stromych zboczach gór i w miejscach, gdzie nikt asfaltu nie widział na pewno. Turlaliśmy się powoli i jestem przekonany, że nawet kulawy kameleon by nas wyprzedził…
Las deszczowy jest zaskakująco cichy. Jeśli nigdy w nim nie byliście to myślicie pewnie, że słychać tam setki ptasich dziobów, drące papę małpy i inne świerszcze. Nic z tych rzeczy! Las deszczowy zachowuje ciszę niemal przez cała dobę, a wyjątkiem są…cykady. Te to dopiero robią hałas i to taki, że aż w uszach dzwoni. Drugim odgłosem lasu jest wiatr hulający w koronach drzew, a trzecim…wodospady. Ptaki odzywają się tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem, a przez resztę doby panuje zaskakująca cisza.

Kolejna „autostrada”, tym razem na wjeździe do parku.

Gdy tylko się zatrzymywaliśmy, w okolicznych chatek wyskakiwały uśmiechnięte dzieciaki. To się nazywa szczęśliwe dzieciństwo!

Najlepszą zabawą są zapasy oraz polewanie się wodą z miski.

Przybywają kolejne posiłki!

…i kolejne.

Dreptaliśmy po lesie podziwiając ogrom i gęstwinę zieleni, trafiając co jakiś czas na przyrodnicze ciekawostki. Najpierw nasz przewodnik wypatrzył wśród liści i patyków leżących na ziemi kameleona. Nie był to jednak „zwykły” przedstawiciel tych zwierząt. Udało nam się obejrzeć najmniejszego kameleona na świecie, którego dorosłe osobniki osiągają maksymalnie 2cm długości!!! Nasz bohater miał niewiele ponad 1,5cm długości i był „w sile wieku”. Zaraz potem znaleźliśmy kolejnego kameleona, tym razem…z siurasem zamiast nosa. Toż to dopiero dziwoląg! – piękny w swojej brzydocie…
Kręciliśmy się ścieżkami w poszukiwaniu lemurów i w końcu się udało. Najpierw zobaczyliśmy kilka futrzaków dyndających się wysoko, wysoko w koronach drzew. Lemury spały zwinięte w kłębki, więc nie udało się nawet zrobić zdjęć. Po kilkunastu minutach przewodnik wypatrzył jedno z tych ślicznych stworzeń nieco bliżej, a po godzinie udało się namierzyć pięknego lemura dosłownie 10 metrów od ścieżki. Wcinał jakiegoś banana i z niepokojem zerkał na stado białych, dwunożnych dziwolągów – ale nie uciekał. Później udało nam się spotkać śpiącego w trawie węża boa, a na koniec – podczas posiłku, kawałki żarcia kradły nam zwinne mangusty. Po raz pierwszy widziałem te stworzenia „na żywo” i jestem pod wielkim ich urokiem.



Wjeżdżamy do parku narodowego.



Od razu wiadomo, czego możemy się tu spodziewać…

Zielona gęstwina.

Jeszcze więcej zielonej gęstwiny.

Niezliczone gatunki roślin żyją tu w niesamowitej symbiozie.

Kolory, zapachy, kontrasty – tu jest pięknie!

W lesie deszczowym najgłośniejsze są…wodospady.

Najmniejszy kameleon na świecie. Nie wiem jak brzmi jego nazwa, jednak dorosły przedstawiciel tego gatunku osiąga maksymalnie 2 centymetry długości.

Kameleon z siurasem zamiast nosa. Strach pomyśleć co się dzieje, kiedy ma katar…?

Kolejny dziwoląg.

Po niezbyt długich poszukiwaniach, udało nam się spotkać lemury.



Mangusta. Ruchliwa, zwinna i niezwykle szybka, szybsza niż mój aparat.

GRYZIE GRYZIE
Madagaskar zamieszkiwany jest przez wiele gatunków węży, pająków i innych dziwolągów, jednak – co mnie trochę zaskoczyło – żadne stworzenie nie jest jadowite. Owszem, wąż, jaszczurka, pająk czy inny kameleon mogą ugryźć w palucha, jednak żadne z tych stworzeń nie ma jadu i nie jest niebezpieczne dla człowieka. Pod względem ukąszeń Madagaskar jest dla nas bezpieczny, a najwięcej szkody jeśli chodzi o ukąszenia mogą narobić komary, bowiem malaria zdarza się tu dość często.

Boa. Nie jest jadowity, ale dziabnąć może.

„Miasteczko” przy „autostradzie”.

Miejscowy „sklep”. To coś kolorowe to pokrojone na kawałki mango, zalane ostrymi sosami. Chęci były, jednak nie odważyliśmy się kupić.

Warto jednak napić się wody z kokosa, tym bardziej podczas upałów.

Pieski są wszędzie. Niestety troszkę zabiedzone…jak to w Afryce.

Kolejny kameleon, tym razem przyczajony na gałęzi.

Tym razem jaszczurka. Szybsza i zwinniejsza od kameleona.

Wieczór poprzedzający nasze wypłynięcie na ocean był nerwowy. Zadzwonił Maciek z Eventur Fishing z informacją, że Polska właśnie zamknęła granice i ogłoszony został stan epidemii. Nie wiedzieliśmy co zrobić, zgłupieliśmy. Nasz lot powrotny był za tydzień i właśnie się okazało, że nie dość, że nie wlecimy do Polski, to nie wylądujemy też w Paryżu, ponieważ Francja także zamknęła granice. Kompletnie nie wiedzieliśmy co robić, bo wyjścia mieliśmy dwa – pierwsze, to nie wypływać na ocean i następnego dnia próbować wracać do Europy, a drugie to wypłynąć i czekać na rozwój sytuacji. Wszystko zmieniało się z godziny na godzinę i nie mogliśmy przewidzieć co będzie rano.
Podejmowaliśmy spore ryzyko jednak umówiliśmy się z Maćkiem, że jesteśmy pod telefonami i jeśli da hasło do odwrotu, natychmiast wracamy do portu.
Wypłynęliśmy…

Naszą bazą wypadową przez następne 6 dni miał być katamaran, który wieczorami cumował w spokojnych zatoczkach niedaleko brzegu, a w ciągu dnia – gdy my łowiliśmy ryby z mniejszych łódek – przemieszczał się dalej.
Na pierwszej, większej łódce zameldował się Remik, Paweł i Marcin, a ja z Przemkiem zajęliśmy miejsca w odrobinie mniejszej jednostce. Obie, wyposażone w potężne silniki (2 X 150KM każda łódka) i niezbędną elektronikę, odbiły od brzegu Diego Suarez i nieśpiesznie sunąc oddalały się od cywilizacji…



Jedna z naszych jednostek.

Po pewnym czasie nasz kapitan zatrzymał łódź i kazał rzucać ciężkimi popperami w kierunku niewielkiej ławicy sardynek. Przemek dość szybko zalicza puste branie, a kilka rzutów później zacina swoją pierwszą rybę tej wyprawy. Wcale niemały bluefin gnie solidny kij, jednak szybko kapituluje. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i ryba wraca do wody. Na kolejnej miejscówce zabieramy się za jigowanie i dość szybko zacinam fajnego groupera, ale Przemas deklasuje mnie naprawdę pięknie ubarwionym pstrągiem koralowym. Moim zdaniem to jedne z najpiękniejszych ryb na świecie, chociaż po wyjęciu z wody szybko tracą kolor. Pomarańczowe cielsko w małe, niebieskie plamki i z błękitnymi obwódkami płetw naprawdę robię wrażenie!
Pływamy, szukamy, łowimy, jednak nie ma brań. Po dobrej godzinie znowu zabieramy się za poppery i po wielu rzutach bez brania w końcu woda przy mojej przynęcie eksploduje! Ryba nie trafia, ale zaraz poprawia i siedzi! Gejzer wody i rybsko tak szybko ucieka w bok, że ledwo nadążam ze zwijaniem plecionki! Po chwili mija łódkę i zaczyna się przeciąganie liny – ja ją 2 metry do siebie, ona zabiera tyle samo plecionki. Po kilku minutach zmagań w toni przy łódce majaczy jasny kształt niemałego GT! Jest, pierwszy karanks olbrzymi wyprawy! Jeszcze chwila, jeszcze kilka odjazdów i załoga wciąga moją zdobycz na pokład! Kawał rybska, kapitan mierzy długość i ocenia je na około 20kg. Szybka sesja fotograficzna i pierwszy GT wyprawy wraca do oceanu.

Przemek z pierwszą rybą wyprawy i jednocześnie swoją pierwszą rybą tropikalną – piękny blue fin trevally!

Przepiękny pstrąg koralowy, którego Przemas wytargał na jiga.

Ta sama ryba, portret z bliska.

Pierwsze GT wyprawy i od razu 20kg! Jest moc!

Kilka sekund przed uwolnieniem ryby.

Kręcimy się jeszcze po okolicy, ale więcej brań nie ma. Minęły może dwie godziny, zmieniliśmy kilka miejscówek i kapitan odnalazł niewielkie, rozproszone ławice sardynek. Zdążyłem pomyśleć, że tu musi się coś wydarzyć… Kilka, dosłownie kilka rzutów i nagle woda znowu eksploduje! Tym razem wielka ryba trafia w poppera za pierwszym razem, a ja zacinam z całej siły, pięć razy! Od razu czuję, że GT jest większy, bo mimo naprawdę mocno dokręconego hamulca, kołowrotek wygrywa piękną melodię! Dziesięciominutowy hol powoduje ból mięśni, ale trzeba to wytrzymać. Bolą bicepsy, szarpie prawe przedramię, a plecy naprawdę mocno już naparzają ale czuję, że ryba też słabnie. Gdy wreszcie ląduje na pokładzie widzę, że nie jest dużo dłuższa od poprzedniej, ale na pewno jest sporo cięższa. Kapitan tym razem mierzy również obwód mojej zdobyczy i na tej podstawie ocenia ją na 28-30kg. Dla mnie to już naprawdę potężna ryba, a takiego GT nie jestem już w stanie utrzymać w rękach do zdjęcia. To już ryba „kolanowa”, którą – aby zrobić fotki – dwóch pomocników układa na kolanach łowcy.



To była naprawdę wyczerpująca walka…

No dobra, teraz czas się chwilę pouśmiechać do obiektywu…

Do wieczora udaje mi się wyholować jeszcze kilka przyzwoitych ryb i wszystkie pięknie przyładowały z powierzchni w poppera. Przemek partoli dwa czy trzy brania, jednak jest to jego pierwsza wyprawa w tropiki, a żeby złowić dużą rybę, to trzeba wcześniej kilka takich ryb stracić. Taka to już nasza pasja.

Wieczorem spotykamy się z drugą załogą na katamaranie i okazuje się, że u nich szału nie było. Remik coś tam połowił na jigi, Paweł też rozpoczął wyjazd jakąś rybą, a Marcin na koniec dnia stracił olbrzymiego GT, najprawdopodobniej rybę życia… Szkoda, ale jutro też jest dzień…

Remik zawsze coś złowi, chociaż tym razem trafił niewielkiego GT.

Sam już nie wiem co to za ryba. Przewodnik przekonywał mnie, iż jest to red snapper, ale mi bardziej pachnie to red bassem. Nie ważne – jest piękna.

Job fish – silna, sportowa ryba. Przylutowała mi w poppera przy samej łodzi i niewiele brakowało, a złamałaby mi wędkę przy pierwszej próbie ucieczki.

Wypływamy o 8 rano, bo musieliśmy odespać poprzednią noc.
Ten dzień był ciężki. Ryby nie brały i nie dość, że nie chciały podnosić się do powierzchni i nie reagowały na poppery, to w dodatku jigi też im chyba nie smakowały…
Najpierw łowimy z Przemkiem po jakiejś niewielkiej rybie, ale robię pamiątkowe zdjęcie jednej z nich, bo to mój pierwszy…no właśnie. Kapitan nie za bardzo umie mi wytłumaczyć co to za gatunek (po angielsku mówi tak, jak ja po francusku, czyli za bardzo dogadać się nie umieliśmy…), ale rozumiem, że jest to jakiś gatunek karanksa, tylko z żółtymi płetwami (ale raczej nie yellowfin trevally…chyba).
Po pół godzinie udaje mi się wyholować dwie makrele, czyli najlepszy miejscowy materiał na sashimi – pyszna kolacja więc zapewniona! Do wieczora niewiele się dzieje, czyli łowimy pojedyncze niewielkie ryby, głównie na jigi prowadzone w okolicach dna. Wieczorem czeka nas wspaniała uczta – jako przystawka sashimi z makreli, danie główne grouper oraz talerz sporych krabiszonów.

Nie do końca wiem cóż to za gatunek, jakiś karanks…

Makrela, najlepszy miejscowy materiał na sashimi.

Remik też złowił to coś z żółtawymi płetwami.

Paweł zapunktował pięknie ubarwionym blue finem.

Nieopodal nas cumował statek. Wyglądał trochę jak piracki…ale spaliśmy spokojnie.

Pora deszczowa. Raz pada, raz praży.

Trzeciego dnia wypływamy w piekielnym słońcu, żar leje się z nieba. Sytuacja zmienia się jednak dynamicznie i po dwóch godzinach zaczyna padać, potem lać. Niebo zasnute jest chmurami, nie widać brzegów, a deszcz jest momentami tak ulewny, że przeciwdeszczowa kapota zaczyna mi przesiąkać. Tuż przed deszczem udaje mi się zaciąć pięknie ubarwionego bluefina i niewielkiego GT, przy czym solidnie naciągam sobie biceps. Ryba nie była duża jednak zacinałem z takim impetem, że coś mi strzeliło w łapie. Staram się to rozmasować, jednak ręka mi trochę drętwieje i oczami czarnej wyobraźni widzę koniec mojego łowienia…
Zaczęło kropić, potem padać, a następnie lać. Natychmiast zrobiło się zimno i skuleni staraliśmy się z Przemkiem przeczekać ulewę. Nic się jednak nie zmieniało, więc po 40 minutach postanowiliśmy łowić – i tak byliśmy mocno przemoczeni. Moja ręka w magiczny sposób się naprawiła! Nie wiem, czy to od nagłego spadku temperatury, czy dzięki krótkiej pauzie, ale kompletnie zapomniałem o kontuzji. Ryby jednak nie brały zbyt chętnie i kilka ich złowiliśmy, jednak znowu na jigging. Najpierw Przemek zaciął fajnego groupera, a zaraz potem ja poprawiłem kolejnym, jednak ubarwionym zupełnie inaczej niż wszystkie wcześniejsze ryby. Ten był czarny jak smoła, jedynie z niezliczoną ilością maleńkich, niebieskich gwiazdek na bokach. Kapitan znowu nie do końca potrafił mi wytłumaczyć jaki gatunek wyholowałem, ale z tego co zrozumiałem, ta ryba nazywa jest „gwiezdnym grouperem”. Przyznam się szczerze, że nigdy nie widziałem takiego stworzenia, nawet na zdjęciach!

Przed wyjściem na ocean.

Na noc cumujemy blisko brzegu, w spokojnych, osłoniętych od wiatru zatoczkach.

Zapowiada się piękny, słoneczny dzień.

Zanim zaczęło lać, udaje mi się zaciąć niewielkiego blue fina.

Leje z nieba, ale Przemek łowi fajnego groupera.

Gwiezdny grouper, magiczna ryba!

Remik trafił kolejnego blue fina, całkiem sporego!

…a potem poprawił fajnym pstrągiem koralowym.

Nasz kapitan widząc słabe brania próbuje łowić na żywca, jednak efekty również nie są wybitne. Najpierw żywca zżera mu rekin i na haku zostaje sama głowa biednej ryby. Później wyciąga pstrąga koralowego, a na kolejnej miejscówce zacina…a jakże – rekina. Ryba nie jest duża, ma pewnie trochę ponad metr długości, jednak załoga ma z nią sporo kłopotu. Haka nie obetną (bo szkoda…), rekina na pokład nie zaproszą (bo kłapie paszczą i gryzie co popadnie), a wyhaczyć takiego stwora przy burcie nie jest łatwo. Rekinek miota się na wszystkie strony próbując złapać zębiskami za rękę, ale po kilku minutach zabieg kończy się sukcesem i drapieżnik odpływa w głębiny.
Zaraz potem ja zacinam fajnego pstrąga koralowego i po kilku chwilach podpływa do nas druga łódka z Pawłem, Marcinem i Remikiem. Chłopaki przynoszą nam złą, bardzo złą nowinę. Okazuje się, że dzwonił Maciek z informacją którą otrzymał od konsula. Madagaskar za 3 dni zamyka swoje granice, aby nie wpuścić na wyspę rozprzestrzeniającego się po świecie wirusa… Maciek powiedział krótko – „…natychmiast wracajcie do Diego Suarez, bo jeśli nie wylecicie w ciągu 3 dni, to będziecie tam siedzieli minimum miesiąc…”.



Mam i ja!

Nie pytajcie, nie mam pojęcia co to jest… Coś czerwonego.

Trochę poważniejszy kaliber pstrąga koralowego.

Moja ostatnia ryba wyprawy, wtedy już wiedzieliśmy, że to koniec…

Pewnie dla wielu z Was byłby to układ idealny – miesiąc wakacji na Madagaskarze, w pięknym raju…i mi też to przeszło przez myśl. To jednak pięknie brzmi w praktyce i przy założeniu, że wirus nie dotrze na tę piękną wyspę. Co w chwili, gdy okaże się, że na Madagaskarze jest zarażonych kilka osób? Po pierwsze to wyspa, którą bez większego problemu można odizolować od świata na dużo dłużej niż miesiąc. Na pół roku? Rok? Po drugie to Afryka i nie wiadomo, jak owe choróbsko by się tu zadomowiło. Warunki higieniczne nie mają nic wspólnego z tymi, które znamy z naszych europejskich realiów, więc ryzyko że wirus rozprzestrzeniłby się błyskawicznie jest olbrzymie, a po trzecie…chaos. Dla białego człowieka życie toczące się w swoim rytmie w afrykańskich warunkach jest sporym chaosem, a co by było w razie srogiego ataku epidemii? Historia zna już przypadki, gdy Afrykańczycy winiąc białych za całe zło tego świata (nie oszukujmy się – czasem całkiem słusznie…) łapali za maczety i pochodnie. Sytuacja mogłaby wymknąć się spod kontroli i wtedy naprawdę nie chciałbym tam zostać…
Nasze łowienie się skończyło, a wspaniała przygoda została nagle przerwana, brutalnie i niespodziewanie… Nie zdążyliśmy połowić i po niepełnych trzech dniach wędkowania zostaliśmy zmuszeni aby wrócić na katamaran i z samego rana skierować łodzie do portu w Diego Suarez…
To jednak nie koniec naszej przygody, bowiem droga powrotna trwała 3 dni i nie obyło się bez kłopotów. Unia zamknęła swoje granice, nasz lot przez Paryż był niemożliwy, a z Diego wylecieliśmy ostatnim, możliwym lotem i to tylko dlatego, że Maciek wykupił nam dosłownie w ostatniej chwili pięć z sześciu ostatnich biletów…
Opowieść o ucieczce z Madagaskaru i w ogóle z Afryki zostawię jednak na inną okazję bo uważam, że warto o tym opowiedzieć nagrywając osobny film. Zerknijcie za jakiś czas na mój kanał na Youtube – niebawem ukaże się tam film z naszej niedokończonej wyprawy na Madagaskar, a następnie nagramy osobny materiał o ucieczce z Afryki. My naprawdę stamtąd uciekaliśmy…

Na koniec tradycyjnie już podrzucam kilka nadprogramowych fotek z tego cudownego miejsca. Jestem przekonany, że jak sytuacja na świecie się uspokoi, to ja tam wrócę.








Kamil „Łysy Wąż” Walicki

Ps. Po pierwszym dniu spędzonym w domu sprawdziłem informacje dotyczące niebezpiecznego wirusa. Okazuje się, że Madagaskar faktycznie zamknął swoje granice na miesiąc, jednak właśnie odnotowane zostały trzy pierwsze przypadki zachorowania. Naprawdę dobrze zrobiliśmy, że postanowiliśmy zwiewać. To był ostatni lot, ostatni moment…

ZAPRASZAM NA FILM Z NASZEJ WYPRAWY NA MADAGASKAR

Komentarze