BĘDZIE DOBRZE GRINGO….
Odległe krainy mają jedną wadę, która – patrząc na to z lekkim przymrużeniem oka może być też zaletą – są daleko od Polski. Wadą na pewno jest to, że lecąc z Okęcia czekają nas po pierwsze przesiadki (bowiem z Warszawy to sobie możemy polecieć…), a po drugie długie godziny spędzone w niewygodnych fotelach. Owa niewygodność pojawia się w okolicach piątej godziny lotu, gdy dupsko zaczyna drętwieć. Mój tyłek jeszcze na dobre nie odpoczął po wakacyjnej wyprawie do Trynidadu i Tobago, a znowu skazany był na odrętwienie. Tym razem czekał mnie krótki, rozgrzewkowy lot do Amsterdamu, a następnie jedenaście godzin męczarni w olbrzymim blaszanym pudle ze skrzydłami…
Wyruszyłem na kolejna wyprawę, wraz z siedmioma żądnymi wędkarskich przygód kolegami.
Po przylocie do Panama City czekał nas nocleg w jednym z przylotniskowych hoteli. Sam przybytek był naprawdę przyjemny, z basenami, barami i zimnym, panamskim piwkiem, jednak dostać się tam nie było łatwo. Z lotniska kursują bezpłatne busy, jednak kiedy taki pojazd się zjawi, o której godzinie i gdzie zaparkuje – tego nie wie prawie nikt. Po pół godzinie pojazd wturlał się na parking i już niebawem mogliśmy odpocząć przed dalszą podróżą.
Widok z hotelowego tarasu. Zaczyna się robić przyjemnie.
Labirynt basenów taki, że ciężko znaleźć drogę do pokoi.
Kierowca czekał na nas o 9 rano pod hotelem. Elegancki bus pomieścił bez problemu naszą ósemkę wraz z bagażami, po czym ruszyliśmy w długą, siedmiogodzinną drogę w kierunku Pedasi. Jeśli ktoś z Was drodzy czytelnicy pomyśli, że Panama to zadupie na końcu świata, będzie miał tylko odrobine racji. Mniejsze miasteczka faktycznie nie powalają infrastrukturą, a przestrzenie pomiędzy nimi przeważnie przypominają mieszaninę naszych krajowych wiosek z amerykańskimi ranchami, jednak stolica – czyli Panama City, może zaimponować niejednemu miastu w Europie. Przez okna naszego pojazdu obserwowaliśmy strzeliste wieżowce, zarówno te stojące od lat, jak i te, które dopiero są budowane. Miasto tłoczne i hałaśliwe, jednak z dobrze widocznymi elementami przepychu i luksusu. Gdybym był fanem zwiedzania zurbanizowanych miast, na pewno Panama City znalazłaby się na mojej liście miejsc do odwiedzenia.
W połowie drogi zatrzymaliśmy się na posiłek i wysiadając z klimatyzowanego busa dostaliśmy pierwszy, poważny strzał gorącego powietrza. Dopiero teraz poczuliśmy jak grzeje słońce w Ameryce Środkowej…
Panama City. To miasto najeżone jest strzelistymi, sięgającymi nieba biurowcami.
Niektóre oddane do użytku przed laty, inne wciąż w budowie. Imponujące.
Ilości nowoczesnych biurowców może pozazdrościć niejedno europejskie miasto.
Krótki postój na siku i dalej w drogę.
Nie wiem jak nazywają się te palmy, ale wyglądają genialnie.
W Panamie kible dostają drugie życie – ale siadać nie polecam!
Pierwszy miejscowy specjał, czyli kreweteczki.
Po siedmiu godzinach dotarliśmy do naszej bazy wędkarskiej w miejscowości Pedasi. W samym miasteczku już kiedyś byłem i to przez ponad dwa tygodnie. Dwa lata temu wybrałem się tu na wakacje – było pięknie, klimatycznie i uroczo więc bardzo się ucieszyłem, że jestem tu znowu.
Szybko rozpakowaliśmy graty, ale szykowanie sprzętu trwało bardzo długo. Właściciel bazy przejrzał nasze przynęty (na niektóre kręcił nosem, inne okazały się lepsze), dał nam wędki, postawił po piwie, a zaraz po kolacji poszliśmy spać, bowiem już następnego dnia rano czekała na nas wędkarska przygoda.
Do naszej dyspozycji były trzy łodzie, każda z dwoma silnikami. Dwie łodzie dysponowały motorami 2 X po 140KM, a jedna 2 X 70KM. Mi i Marcinowi przypadła najsłabsza jednostka ale to dlatego, że łowiliśmy we dwóch. Pozostali koledzy zajęli miejsca na szybszych jednostkach, ale oni łowili po trzy osoby na łódce.
Pierwszy dzień był ciężki. Nie chodzi nawet o pogodę, chociaż musze przyznać że wiało srogo. Wiatr w sile 6m/sek. na oceanie to nie w kij pierdział, chociaż na nasze szczęście wiało od lądu i chlapało, ale dało się pływać i wędkować. Nasz kapitan kręcił się po znanych mu miejscówkach, ale przez dwie godziny nic się nie działo. W końcu namierzył ławicę niewielkich ryb i w pierwszym rzucie zaciąłem pierwszą rybę. Był to jack crevalle w przyjemnym już rozmiarze. Uwielbiam te ryby, bo oprócz ich waleczności i agresywnych ataków, mają jeszcze jedną olbrzymią zaletę – jak nic nie bierze, to przeważnie ratują sytuację i nieźle żerują. Kilka szybkich fotek, kolejne dwa rzuty i tym razem Marcin zacina – ale ryba po chwili spada. Oddaję kolejny rzut i już holuję następnego jacka, ale z tym nie robię już zdjęcia, bo jest w identycznym rozmiarze jak poprzednia ryba. Ławica drobnicy tak jak się nagle pojawiła, tak samo nagle zniknęła, a wraz z nią drapieżniki. Kręcimy się po okolicy, jednak nic się nie dzieje. Próbujemy łowić w różnych miejscówkach na poppery i jigi, ale jesteśmy bez brania. Ogarnia nas spore rozczarowanie, bo to jednak ocean, Panama, raj wędkarski, a tymczasem jest słabo.
Moja pierwsza ryba wyprawy – przyzwoity jack crevalle.
W akcie rozpaczy odwiedzaliśmy najróżniejsze miejscówki, jednak łowienia było mało, a pływania dużo. W końcu kapitan ustawił łódkę w długi dryf i zarządził jigging. Wraz z Marcinem łowiliśmy trochę „po naszemu” czyli w okolicy dna, a szyper kręcił nosem i kazał łowić w toni. Próbowaliśmy, jednak efekty nie przekonywały nas do bujania jigiem w przepastnej toni, więc gdy kapitan się odwrócił łowiliśmy tradycyjnie, jak za dorszykiem – obstukując dno, a gdy patrzył, prowadziliśmy jigi w toni – tak jak kazał. W pewnym momencie Marcin zacina i sapiąc holuje rybę. Po minucie pod powierzchnią majaczy jasny kształt ryby, a przewodnik szybko podbiera zdobycz. Wybałuszam gały, ale nie wiem co to za gatunek, widziałem to coś jedynie na zdjęciach. Pytam dwa czy trzy razy naszego kapitana cóż to za ryba, ale w odpowiedzi rozumiem tylko „african pompon”. Jaki znowu pompon?? Czwarty raz nie pytam, z przyzwoitości. Po kilkunastu minutach również ja zacinam afrykańskiego pompona, z imponującą płetwą grzbietową. Śliczna ryba, jednak na tym kończymy nasz pierwszy rejs…
Po powrocie do bazy przeglądam czeluści Internetu aby znaleźć prawidłową nazwę naszych zdobyczy i znajduję dość szybko – African Pompano, czasem zwany również Diamond Trevally.
Marcin i jego pierwsza Panamska zdobycz – African Pompano
Afrykański pompon trafił się również i mi.
Spływamy do brzegu mocno rozczarowani, bowiem nie na takie wyniki liczyliśmy. Ekipy z dwóch pozostałych łódek są już na miejscu i z daleka widać uśmiechy. Czyżbyśmy tylko my tak słabo wypadli…?
Pierwsza ekipa, dzielna grupa oldboyów wytargała na pokład sześć grouperów – ale jakich! Mistrzem polowania okazał się Janek, choć najstarszy z nas wszystkich, pokazał wszystkim kto tu rządzi. Dwa potężne groupery o masie około 35kg każdy to świetny wynik i niezły trening dla mięśni. Jurek i Bolek z tej samej łódki również nie próżnowali i każdy z nich połowił. Chłopaki z drugie łódki też wypadli nieźle, bowiem wytarmosili z oceanu około 30 jacków, a to naprawdę silne i waleczne ryby. Piotrek i Andrzej, zaprawieni w tropikalnych bojach trochę marudzili na wielkość jacków, ale tak to jest jak wcześniej się było na Andamanach i łowiło GT (giant trevally). Wisienką na torcie okazał się jedyny roosterfish, złowiony przez Jurka. Ryba nie była duża, jednak rooster to rooster – po te ryby przyjeżdża się do Panamy.
Czapki z głów!! – Janek takie rybska targa mając 71 lat! Chciałbym mieć taką formę w tym wieku, wielki szacunek Janku!
Taką rybę ciężko już utrzymać do zdjęcia.
I kolejny grouper złowiony przez Janka. Czy będą jutro zakwasy?
Jurek też nie próżnował, chociaż wielkościowo ciężko było dogonić Janka.
Pierwszy dzień i pierwszy roosterfish melduje się u Jurka.
Po męczącym dniu od razu lądujemy na miękkich sofach i w basenie. Obsługa naszej wędkarskiej bazy serwuje drinki i przekąski, a my staramy się zwalczyć skutki upału i trudów wędkarskiego wysiłku. Przynajmniej wszyscy poza mną i Marcinem, bo my dwaj czujemy spory niedosyt. Wieczorem na stół wjeżdża kolacja, zabieramy się za zbrojenie kolejnych popperów i jigów, a następnie szybko padamy twarzami w poduszki. Zmęczenie nas pokonało…
Pierwsza kolejka za sukces Jurka, bowiem każdego roosterfisha należy świętować.
Nasza grupa w pełnym składzie.
ŁODZIE WĘDKARSKIE
Nasze wędkarskie łodzie nie dobijały do plaży i korzystaliśmy z mniejszej „łódki-taksówki”, czyli tradycyjnej Pangi. Szyper dobijał do brzegu, po czym musieliśmy szybko wskoczyć na jej pokład wraz z gratami i byliśmy rozwożeni do poszczególnych jednostek. Podobną podróż odbywaliśmy pod koniec dnia, tylko tym razem z łódek na plażę. Tam czekał już na nas pomocnik, który odbierał wędki i lodówki, po czym pakował je na dach olbrzymiej Toyoty Tundry. My sami jechaliśmy „na pace” wielkiego pickupa i to jest to, co urzeka mnie w takich krajach jak Panama. Tu prawie każdy ma pickupa, bowiem takie auta to prawdziwe woły robocze. Chcesz przewieźć „na pace” kilku wędkarzy? – śmiało. Chcesz tam zapakować dwie krowy? – jeśli się zmieszczą, to śmiało. Chcesz wozić bańki z paliwem czy lodówki? – nie ma problemu. W Europie od razu napadliby na Ciebie zbójcy w niebieskich mundurach, mierząc głębokość bieżnika i sprawdzając czy wszystkie lampki działają. W Panamie jeśli auto jedzie to znaczy, że może jechać. Jeśli jedno światło nie działa to nie ma tragedii, bo działa drugie. Ludzie nie tworzą problemów i wiecie co? – i taki system działa, a wypadków jest mniej niż u nas… Tam służby są od tego aby pomagać, a u nas od tego, aby gnębić…
„Łódka-taksówka”, czyli miejscowa Panga.
Wędkarze wysiadają, a pomocnik już targa wędki.
Nasz sympatyczny pan pomocnik i kierowca.
Toyota Tundra, świetny wół roboczy. Gdyby nie paliwożerny silnik 5,7L to…kto wie?
Nasze wędki lądują na dachu potężnego auta. To najlepszy transport dla kijów, a jednocześnie tam nikomu to nie przeszkadza.
Ładujemy się na pakę i w drogę.
Drugi dzień jest słabszy od pierwszego. Dla ścisłości, to dla mnie i Marcina jest bardzo podobny, ale ekipy z dwóch pozostałych łódek równają się do naszego, słabego wyniku. Łowimy po kilka niewielkich ryb na głowę i choć gatunków zaliczamy sporo, to nie siada żadna duża ryba. Nie ma roosterfishów, nie widać tuńczyków, duże groupery dziś nie współpracują. Łowimy na poppery i stickbaity, próbujemy łowić jigami, dużymi popperami szukając cubery, ja nawet zmuszam się do speedjiggingu, jednak wyniki są słabe. Wieje coraz mocniej (na szczęście wciąż od strony brzegu, więc pływać się da), a ryby wyraźnie nie chcą współpracować.
Pod koniec dnia spotykamy się na plaży i nikt już się nie uśmiecha jak wczoraj. Każdy coś połowił, jednak same niewielkie ryby. Wyjątkiem jest Jurek łowiący piękną corwinę – rybę ponoć nieczęsto spotykaną, a jednocześnie wybitnie pyszną. Na naszej (mojej i Marcina) łódce lądują tylko trzy ryby, z czego tylko jedna zdjęciowa – znowu afrykański pompon, tym razem już nieco większy.
Jurek złowił corwinę, na widok której nawet przewodnik bardzo się zdziwił i ucieszył.
Kolejny african pompano, już całkiem przyjemny rozmiarowo.
Pewne rzeczy nie zmienią się nigdy. Jak widzę wodę, to po prostu muszę…. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że są tu rekiny…
Kilka ryb ląduje na pace. Część z przeznaczeniem na tatar lub inne sashimi, a część po holu z większych głębokości nie nadawała się do wypuszczenia.
Po męczącym dniu na oceanie, odpoczywamy spragnieni cienia.
Basen i genialny drineczek w naszej bazie powodują, że wracają nam humory.
Nie jestem miłośnikiem codziennego opijania sukcesów bądź porażek wędkarskich, ale w tym klimacie zimne drinki smakują wyjątkowo.
Kolejne dwa dni nie przynoszą większych zmian. Wiatr wieje jak wiał (mamy spore szczęście, że wciąż wieje od lądu – gdyby wietrzysko obrało kierunek od oceanu, nie dalibyśmy rady nawet odbić od brzegu…), słońce pali jak każdego dnia, a ryby biorą bardzo słabo. Próbujemy najróżniejszych metod i przynęt, jednak bez większych sukcesów. Niby każdy z nas co jakiś czas holuje, jednak to nie jest wynik na który liczyliśmy. Trafiają nam się najróżniejsze gatunki ryb zwłaszcza na speed jigging i choć ta metoda jest naprawdę wybitnie wyczerpująca, staramy się tak łowić. W przerwach sięgamy po lekkie poppery i stickbaity, a jak ktoś naprawdę opadnie z sił, próbuje łowić „po dorszowemu”, czyli stukając jigami po dnie. Te technika daje odpocząć, ale przynosi też spore straty w przynętach, bowiem jigujemy zawsze w okolicach podwodnych skał i raf.
Gdy naprawdę nic nie bierze, bonito potrafią ratować sytuację. Marna to pociecha, ale przynajmniej ręka rybą śmierdzi…
Mały amberjack złowiony przez Andrzeja.
Needlefish, czyli ryba przypominającą naszą belonę, jednak dorastająca do zdecydowanie większych rozmiarów. Te drapieżniki dość często atakują nasze przynęty, jednak ciężko je zaciąć ze względu na wąski i twardy pysk.
Co jakiś czas trafiają się podwójne hole – tym razem Jurek z przyzwoitym jackiem oraz Bolek z makrelą hiszpańską.
Pewnego dnia Andrzej zafundował nam pyszny tatar z tuńczyka żółtopłetwego.
Jurek z przepięknym bluefin trevally, wspaniała ryba!
My łowiliśmy ryby, a przy burtach łodzi kręcili się zbójcy…
Bandy pelikanów czekają na przypływ.
Przez te dwa dni mieliśmy dwie ciekawe przygody. Pierwszej bohaterem pierwszoplanowym była olbrzymia ryba, a drugoplanowym…ja. Odpłynęliśmy ponad 40 kilometrów od miejsca cumowania łodzi i obławialiśmy w dryfach olbrzymią rafę na głębokości około 40 metrów. Zaczepów było sporo, ale co jakiś czas były też brania. Miałem już dosyć rwania, przestawiłem się więc na speed jigging. Po którymś tam przepuszczeniu jiga, gdy przynęta była jakieś 15 metrów nad dnem zaliczam branie i po dwóch minutach na pokładzie ląduje grouper. Rybka niezbyt wielka, ale już zdjęciowa. Piękny, marmurkowy wzorek na bokach lśni w słońcu, ale po kilku szybkich zdjęciach drapieżnik wraca do wody. Mija kilka minut i mam kolejne branie, znowu około 15 metrów nad dnem. Tym razem ryba w ciągu dwóch sekund wraca do dna w akompaniamencie wyjącego kołowrotka. Krótka wędka do jiggingu wygięta jest do granic możliwości, a ja nie mogę oderwać tej łodzi podwodnej od dna. Co ja podniosę na metr, ona od razu parkuje z powrotem. Zapieram się z całych sił nogami o burtę, jednak na rybie nie robi to najmniejszego wrażenia. Sapię, pocę się, popiarduję…ale ryba nie daje się podnieść. Nasz kapitan oświadcza, że to na pewno wielki grouper, albo nawet goliath grouper. Najpierw pytam, jak duże rosną groupery – odpowiedź brzmi „do 300 funtów”, co upraszczając wynosi około 150 kilogramów. To jeszcze może i jest do wyjęcia, jednak gdy słyszę, że goliath groupery osiągają nawet 500 kilogramów masy, gaśnie mój uśmieszek. Z każdą minutą zdaję sobie sprawę, że ta ryba jest nie do wyjęcia. Po dziesięciu minutach proszę Marcina, żeby założył mi pas do holowania, a po kolejnych dziesięciu minutach już błagam, żeby zabrał ode mnie wędkę. Mój kompan podejmuje walkę, jednak po dziesięciu minutach oddaje mi wędkę. Próbuję jeszcze potargać się z rybą, ale to nie ma żadnego sensu – czuję, że wlazła pod skałę i nie damy rady jej wytarabanić. Przez chwilę nasz kapitan przejmuje wędkę, ale też nie jest w stanie nic zrobić, więc z wielkim niesmakiem muszę urwać solidny zestaw. Leżymy na pokładzie polewając się wodą, a ja już zaczynam się bać jutrzejszych zakwasów…
Niewielki, ale śliczny grouper. Już niebawem zaczniemy wojnę…
Półgodzinny hol wyglądał mniej więcej tak…
…i tak.
Marcin przejął wędkę, ale też nie mógł nic zrobić.
Bohaterami drugiej przygody był Marcin i….rekin. W pewnym momencie Marcin zaciął na poppera jacka i gdy ryba była niedaleko łodzi pojawił się za nią brązowy cień. Miał ponad dwa metry długości i najwyraźniej bardzo ostre zęby, bo jednym kłapnięciem paszczęki podpierdzielił Marcinowi zdobycz. Biedny jack próbował jeszcze walczyć, jednak nie miał argumentów, bowiem bez ogona trudno jest pływać… Cała akcja działa się nie dalej niż pięć metrów od burty łodzi, po czym na powierzchnię wypłynęła głowa z Popperem i wiszące kichy. Rekin odpłynął pozostawiając nas w szoku, a Marcina z połową zdobyczy… W tym momencie przypomniałem sobie, że dwa dni temu śmiało skakałem na główkę z łodzi prosto do oceanu. Co prawda bliżej brzegu, ale jednak…
Sprawcą zamieszania był bullshark, czyli żarłacz tępogłowy.
Marcin i jego 50% zdobyczy…
Poza tymi dwoma przypadkami ciekawszych przygód wciąż niewiele się działo. Łowiliśmy na zmianę niewielkie rybki i chociaż gatunkowo nie można narzekać, to jakościowo wciąż słabo…
Sytuację trochę ratowały amberjacki, bo niektóre już nawet były zdjęciowe.
Andrzej dorwał też przyzwoitego pompona afrykańskiego…
Jurek z…..czymś. Nie wiem, może to red snapper?
Bolek też nie próżnował.
Jurek złowił….to. Nie wiem cóż to za ryba, ale śliczna.
Kolejny jack, tym razem złowiony przez Janka.
Jacki z chęcią reagowały nie tylko na poppery, ale też na jigi. Warunkiem było jedynie namierzenia stada tych ryb.
Maleńki amberjack, ale jednak śliczny.
Marcin dowalił zdecydowanie większą sztukę.
…a zaraz potem poprawił jackiem.
Kolejny mały amberjack.
Gdy pojawiały się brania i ryby, pojawiały się też pelikany, które pilnie zerkały na nasze poczynania.
Niektóre postanowiły zapolować, jednak….na nasze poppery. Wierzcie mi, że naprawdę trudno uciec popperem przed pelikanem, który postanowił złapać przynętę.
Czasem ryby brały seryjnie…
…innym razem musieliśmy ratować się bonito.
Wieczorami czekał na nas basen z przyjemną wodą…
…oraz kolacja.
Jeden dzień mieliśmy wolny od wędkowania i z trzech łodzi dwie nie wyruszyły w ocean. Znowu wiało, ryby nie brały, a nadprogramowy rejs nie należał do najtańszych, część z nas postanowiła zatem zwiedzić miasteczko.
Byłem w Pedasi dwa lata temu, pełniłem więc rolę przewodnika. Miasteczko choć urocze, nie oferuje zbyt wiele atrakcji. Kilka sklepów spożywczych, stacja benzynowa, niewielki ryneczek z imponującym kościołem oraz kilka knajpek. Z wakacyjnego pobytu zapamiętałem jedną z nich, w której żarcie było wybitne. O ile kuchnia panamska nie powaliła mnie na łopatki (choć zła nie jest!), to w jednym miejscu – przyznaję się bez bicia – żarłem jak świnia. Pysznie, tanio i bardzo klimatycznie. Jeśli kiedykolwiek zawitacie do Pedasi, to koniecznie odwiedźcie niewielką restauracyjkę o nazwie El Chichemito. Troszkę na uboczu, skryta wśród wylewających się zza płotów kwiatów i palm, ale znana w całym miasteczku. Jedzą tu miejscowi, czasem wpadają turyści. Zdecydowanie polecam to miejsce!
Centrum miasta wygląda tak. Niezbyt atrakcyjne, ale zdjęcie zrobić warto. Na pamiątkę.
Ten przybytek rozpusty po prostu trzeba odwiedzić.
W środku może nie wygląda zachęcająco ale wierzcie mi, że tylko do chwili gdy nie podadzą Wam jedzenia.
Nie znam się na piwie i nie jestem smakoszem tego trunku, pewnie dlatego przypadło mi do gustu lekkie piwo Soberana. Niektórzy nazwali je „szczynami pawiana” i woleli Panamę.
W El Chichemito jest specjalne poidełko dla…koliberków. Dostrzec tu tego ptaszka jest łatwiej niż sfotografować, tak skrzydełkami zaiwania.
W Panamie warto kupić jakiś sosik, ale uwaga z ilością – pali w gębę niemiłosiernie!
Klimatyczne uliczki niewielkiego miasteczka. Może jestem trochę ignorantem, ale niewiele więcej oferuje turystom Pedasi – jednak jeśli już tu będziecie, to zdecydowanie warto udać się na spacer.
Zbyt dużego ruchu tu nie ma…
Po powrocie do naszej bazy wędkarskiej spotkaliśmy kolegów, którzy wypłynęli tego dnia na łowy. Pisząc w skrócie niewiele się zmieniło – wiało, bujało, a ryby wciąż nie brały.
Załamani oglądaliśmy zdjęcia poprzedniej grupy, która łowiła tu przed nami. Z przyzwoitości nie będę wchodził w szczegóły jednak wierzcie mi, że widziałem wiele – ale rybska które połowili naprawdę były potężne i było ich bardzo, bardzo dużo…
Nie spodziewając się takich efektów położyliśmy się spać, bowiem nazajutrz czekał nas ostatni dzień wędkowania…
Wieczór w naszej bazie.
Nie wiem jakim telefonem Marcin zrobił to zdjęcie, ale biorąc pod uwagę iż był to telefon, a wokoło było ciemno – wyszło genialnie.
Ostatni dzień naszej wyprawy nie zapowiadał nic szczególnego poza tym, że wiało jeszcze mocniej. Tym razem wicher rozpędził się do 9m.sek, chlapało więc na nas bardziej niż w dniach poprzednich.
Zaczęliśmy od jigowania niedaleko brzegu, na rafie skrytej 25 metrów pod powierzchnią wody. Szybko łowimy z Marcinem po dwie niewielkie barrakudy, a nasz przewodnik śmieje się z nas, że trafił mu się „team barrakuda”. W krótkim czasie zaliczamy też po obcince zestawów – w łowisko weszły makrele hiszpańskie, których zęby ostre są niczym skalpele. W międzyczasie Marcin zaczyna „swój dzień”. Bujając jigiem w okolicach dna zacina coś trochę większego. Dwie minuty holu, chwila sapania i blisko powierzchni zaczyna majaczyć kształt ciemnej ryby. Najpierw myślałem, że to groupper, a po chwili….że karp. Tuż po podebraniu nasz kapitan nas uświadomił, że ryba na nazywa się yellow snapper i jak na ten gatunek, to jest to naprawdę spory okaz. Tak właśnie rozpoczął się dzień, w którym Marcin zaczął srogo rozrabiać…
Piękny yellow snapper, naprawdę imponująca ryba.
Zębów może niewiele, ale są twarde i ostre.
W krótkim czasie zaliczyliśmy po dwie małe barakudy.
Po pewnym czasie postanowiliśmy pokręcić się bliżej brzegu w poszukiwaniu roosterów. Spojrzałem na plażę, na łamiące się fale i coś mnie tknęło…
Czasem mam tak, że po prostu wiem, że coś się wydarzy. Nie wiem skąd mi się to bierze, ale raz na jakiś czas jak nawiedzi mnie taka myśl, to coś się zadzieje. Pojawia się gdzieś z tyłu głowy i już wiem, po prostu. Nie umiem tego wytłumaczyć. Właśnie w tym momencie przeleciało mi przez głowę, że tego dnia będziemy mieli przygodę z roosterem. Na początku nic nie mówiłem, bo Marcin i kapitan pomyślą sobie, że nie jestem do końca normalny. Łowiliśmy w milczeniu, oczywiście bez żadnych efektów. W końcu po pół godzinie nie wytrzymałem – powiedziałem Marcinowi, że mam przeczucie, że coś się wydarzy z roosterfishem w roli głównej. Nie wiem czy któryś z nas go złowi, czy komuś spadnie podczas holu, czy będzie jakieś odprowadzenie…ale coś się wydarzy. Od razu też powiedziałem o tym kapitanowi (doskonale rozmawiał po angielsku, co w Panamie nie jest zbyt oczywiste!), ale ten się tylko uśmiechnął pobłażliwie, uznając mnie najprawdopodobniej za niegroźnego wariata…
Dziesięć minut później czuję delikatne trącenie w stickbaita i widzę, jak moja przynętę odprowadza średniej wielkości rooster! Płynie aż do samej łódki, jednak nie decyduje się na atak i znika w głębinie. Serducho szybciej bije – niby moja „przepowiednia” się sprawdziła, ale coś mi podpowiada, że to nie koniec. Dziesięć minut później w tym samym miejscu Marcin ma branie na poppera i od razu widzimy, że to nasz upragniony roosterfish! Ryba walczy dzielnie, Marcin sapie ale dzielnie kręci korbą i po kilku minutach nasz przewodnik podbiera pięknego koguta! Ryba nie jest wielka, ale bajecznie piękna. Marcin cieszy się jak dziecko, ściskamy się z radości, a w pewnym momencie poważnieje, patrzy na mnie i pyta – „skąd wiedziałeś?”. Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, po prostu naszła mnie taka myśl. Co więcej – ona wciąż nie wygasła, więc musimy walczyć bo znowu coś się wydarzy…
Pierwszy roosterfish Marcina – piękna, wspaniała ryba i mnóstwo radości na naszych twarzach.
Machamy zawzięcie Popperami i przez następne dwie godziny mam cztery odprowadzenia roosterów, a Marcin jedno. Ewidentnie te ryby się zaczynają ruszać po kilkudniowej przerwie – szkoda, że ostatniego dnia naszej wyprawy. Wśród fal dostrzegam grzebień kolejnego koguta, jak spokojnie patroluje okolice brzegów.
Nasz kapitan proponuje abyśmy popłynęli na inną plażę i jeśli tam nic nie będzie się działo, wrócimy tu na ostatnią godzinę. Dziś czas biegnie nieubłaganie…
Po 15 minutach, gdy dopływamy już niemal do plaży, dostrzegamy blisko skał stado żerujących jacków. Bardzo często wśród zgrai tych ryb pływa jeden jedyny rooster, który przeważnie jest największą rybą ze stada. Ja rzucam, a Marcin odkłada wędkę i bierze do ręki go pro. Dobry chłopak – złowił już roostera i chce, żebym teraz ja złowił… To się ceni w dzisiejszych czasach… Lekko go opierdzielam żeby nie robił jaj, tylko łapał za wędkę i rzucał, bo widzę, jak coś rozgania stado mniejszych bonito. Tak żeruje tylko roosterfish.
Pisałem już, że Marcin zaczął tego dnia rozrabiać? No to w kolejnym rzucie do poppera wychodzi mu kogut i po dwóch nietrafionych atakach mój kompan mocno zacina, a piękny roosterfish wyskakuje w powietrze. Siedzi!!!
Ta ryba jest większa od poprzedniej i walczy zacieklej. Robi kilkunastometrowe odjazdy od łódki, nurkuje do dna, pozwala sobie nawet na wyskok. Marcin cieszy się jak dziecko ale widzę, że łapy dostały trzęsawki. Mi też się to trochę udziela chociaż próbuję panować nad rękoma, bo całą akcję nagrywam na go pro. W końcu ryba ląduje na pokładzie i robimy kilka szybkich fotek. Brawo Marcin!!!
Kolejny roosterfish na pokładzie, Marcin ma dziś swój dzień!
Zbliża się koniec dnia, a ja musze się zadowolić ostatnią rybą wyjazdu – nędznym bonito, który zamiast uciekać przed żerującym roosterem, postanowił zeżreć mojego poppera.
Wracając do zatoczki gdzie cumowały łodzie zauważamy żerujące jacki, kapitan zarządza więc ostatnie trzy rzuty. W ostatnim rzucie łowię…pelikana, który spadł z otwartym dziobem na mojego poppera i nie zdążyłem mu uciec. Aha – kilka godzin wcześniej Marcin też złowił pelikana, więc przynajmniej tu mu dorównałem…
Pozostałe dwie ekipy również wypadły odrobinę lepiej niż w poprzednich dniach. Jurek dorwał jeszcze jednego roostera, a ponadto chłopaki mieli sporo odprowadzeni i jednego koguta, który spadł podczas holu. Ewidentnie coś zaczęło się dziać…
Piotrek ponadto złowił cuberę, która po kilku godzinach okazała się innym gatunkiem. Właściciel bazy wędkarskiej uświadomił nas, że to nie cubera tylko mullet snapper. Nie zmienia to jednak faktu, że rybsko wygląda imponująco. Okazuje się też, że Piotrek tego dnia miał też cuberę na kiju, jednak tym razem to ryba była silniejsza…
Jurek też zalicza roosterfisha. Brawo Jureczku!
Piotrek i przepiękny mullet snapper. Oj, tego gatunku to szczerze zazdroszczę!
Janek z kolejnym okazem.
Te skurczybyki próbowały polować na nasze przynęty, czasem niestety z pozytywnym skutkiem…
Rozbijające się o skały wielkie, oceaniczne fale to niezłe miejscówki na wiele gatunków ryb.
Kapitan nie tylko kieruje łodzią, ale jeśli trzeba – to też zmienia przynęty i wiąże przypony.
BAZA WĘDKARSKA
Nie miałem zamiaru pisać o naszej bazie wędkarskiej, chociaż bardzo przypadła mi do gustu. Jest jednak powód, dla którego to zrobię – ale o tym za chwilę.
Niewielki ośrodek ukierunkowany jest wyłącznie na wędkarzy. Najfajniejsze jest to, iż przyjeżdżając kilkuosobową grupą (nas było ośmiu, powinno być dziewięciu) nie spotkacie tu obcych ludzi. Cały ośrodek do Waszej dyspozycji – od basenu, aż po bar. Obsługa jest bardzo miła i anglojęzyczna (poza kierowcą, ale on doskonale wie gdzie ma jechać i o której ruszać), z jedzeniem bywa różnie. Byłem w wielu tropikalnych krajach i schemat niemal wszędzie jest taki sam – na śniadanie bida, kolacja pod korek. Tak było i tutaj. Śniadanka były liche, na łódki dostawaliśmy już spore porcje obiadowe (na raz nie zeżrecie, nie ma szansy), a kolacje aż za duże. Drugiego dnia poprosiłem, aby kucharz zmniejszył porcje o połowę, bo nie byliśmy w stanie zjeść nawet połowy. Na stole głównie to co uda się złowić – był tatar z tuńczyka, ryba grillowana (troszkę niedopieczona…bo za duża), pyszne ceviche z corwiny, makaron z krewetkami, chłodnik z awokado, a nawet grillowane langusty. Były też steki z miejscowej wołowiny.
Jeśli chodzi o czystość pokoi było wręcz wzorowo – codziennie podczas naszej nieobecności pokoje były sprzątane, ręczniki wymieniane w porę, była nawet możliwość zostawienia ciuchów do prania.
Dlaczego o tym piszę? Z reguły pomijam warunki mieszkaniowe, ale tym razem chciałbym się odwdzięczyć właścicielowi. Ostatniego dnia, gdy podliczał nasze rachunki za wypożyczenie sprzętu wędkarskiego, zakupy na miejscu (jest możliwość kupienia popperów, jigów, kotwiczek czy haków) oraz wypite drinki, poprosił mnie o krótką rozmowę. Musiałem go prosić dwa razy, aby powtórzył… Powiedział mi, że zdaje sobie sprawę z tego, iż połowiliśmy słabo – ze względu na pogodę. Po prostu ryby nie brały i nic nie byliśmy w stanie zrobią ani my, ani nasi kapitanowie. Postanowił zatem…anulować nasze rachunki w barze. Nie wierzyłem w to co słyszę, bowiem licząc „na oko” wychodziło nam około 1500$ USD!!! Chłop od tak podjął decyzję, że nie przyjmie od nas pieniędzy za wszystko, co wypiliśmy przez tydzień!!! Pytałem dwa razy czy jest pewien bo to spora suma, ale nasz gospodarz się uparł.
Piszę o tym dlatego, że w dzisiejszych czasach takie zachowania są rzadkością. Dziś liczy się kasa, dla większości z nas…. Gdy o tym piszę, wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem tego co postanowił nasz gospodarz…. Tak postępujących ludzi jest coraz mniej…
Na jednej ze ścian baru wisi galeria. I to jaka!
Bar skromny, ale wszystko co potrzeba znajduje się na miejscu.
Aleja poległych…
…i małe zbliżenie.
Nasz kucharz na robocie.
Rybka na kolację…
…ale wcześniej przystaweczka.
Były też i krewetki.
Kolejna przystawka.
Na dobitkę desery co wieczór. Były pyszne i mało kto sobie odmawiał.
Droga powrotna na lotnisko trochę nam się dłużyła, ale udało się zaplanować zwiedzanie kanału panamskiego. Nie wiedziałem czego się spodziewać, bo z jednej strony jest to miejsce znane na całym świecie, a z drugiej…nie przepadam za zwiedzaniem miejsc turystycznych. Płacąc za bilet wstępu miałem mieszane uczucia i z takimi też opuściłem to miejsce.
Z jednej strony warto jest zobaczyć to na własne oczy. Na terenie „obiektu” (tak to chyba należy nazwać) znajduje się muzeum ukazujące nie tylko historię powstania kanału (a ta jest ciekawa), ale również kilka ciekawostek, np. symulator starówki statku płynącego przez kanał czy wystawę miejscowych owadów, ryb i innych dziwolągów. Znajduje się tam też taras widokowy, z którego można podziwiać system śluz – pod warunkiem, że akurat będzie płynął jakiś statek. Nam się taka okazja nie trafiła, więc pewnie dlatego trochę się wynudziłem.
Czy warto to zobaczyć? – raz na pewno tak, za drugim razem wolałbym poczekać na parkingu. Ale podkreślam – ja nie przepadam za miejscami turystycznymi, a to ewidentnie takie jest.
Skomplikowany system śluz. Straszna szkoda, że nie płynął żaden statek.
Czy warto to zobaczyć? Chyba warto…
Rzut oka w lewo…
Rzut oka w prawo…
No dobra, warto było zapłacić 20$ za wstęp.
Podróże kształcą. Otwierają nam oczy, pozwalają spojrzeć na świat inaczej, dostrzec rzeczy których nie znamy. Rzeczy dla innych oczywiste, dla nas obce i niezrozumiałe…
Mnie Panama urzekła. Nie tylko widokami, plażą, słońcem czy egzotyczną przyrodą. Nawet nie rybami, chociaż dla mnie jest to raj… Tam ludzie żyją inaczej, mają inne podejście do świata. Drażniące może być dla nas pojmowanie przez miejscowych czasu (pomijając obsługę bazy wędkarskiej oraz kapitanów, bo tam godzina 7 oznacza 7ą), ale tam żyje się wolniej. Część miejscowych knajpek czynna jest nie do konkretnej godziny, a do czasu, aż skończy się żarcie. Jeśli zamawiacie taksówkę na konkretną godzinę nie zdziwcie się, jeśli przyjedzie pół godziny później. Dla nas jest to półgodzinne spóźnienie, jednak dla Panamczyka…nic się przecież nie stało. Przecież to tylko pół godziny, świat się nie zawali.
Dwa lata temu gdy byłem w Panamie po raz pierwszy, działało mi to na nerwy, ale tylko przez pierwszy tydzień. Po tym czasie trochę wsiąkłem w wolniej płynący czas, zacząłem uczyć się luzować poślady, zacząłem rozumieć to jak żyją miejscowi. Na wszystko starczy czasu, więc po co się spieszyć? Będzie dobrze gringo….
Na koniec tradycyjnie podrzucam Wam kilka widoczków i przepraszam, że aż tak się rozpisałem. Ale krócej się po prostu nie dało.
Chciałbym podziękować uczestnikom wyprawy za wspaniałe towarzystwo, mnóstwo pozytywnej energii, uśmiechu oraz długie rozmowy o wszystkim i o niczym. Było tak, jak być powinno! Dziękuję również za możliwość wykorzystania zrobionych przez Was zdjęć do powyższego artykułu. Do następnego chłopaki!
Za zorganizowanie tej cudnej wyprawy dziękuję Tomkowi wieczorkowi w www.wyprawynaryby.pl
Dzięki Tomku!!!
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Jaki kraj, takie gołębie.
Zbliżenie na gołąbka…
I jeszcze jedno.
Leniwiec. Jak sama nazwa wskazuje wybitnie zwinny, ruchliwy i agresywny zwierz. Dokładnie tak jak mieszkańcy Panamy.
Kolejny leniwiec.
Bananowiec. Rosną niemal wszędzie przy drogach.
Mały ananasek.
Gdybyście się zastanawiali jak rosną ananasy to podpowiadam, że wcale nie na drzewach.
Widoczek z Pedasi.
Plaża.
Kolejny widoczek, tym razem od strony oceanu spokojnego.
Tych urwisów w Panamie nie brakuje.
Bogactwo kolorów, tak różne od zimy którą znamy z naszego kraju.
Palmy są nieodłączną częścią miejscowego krajobrazu.
Ni to żołędzie, ni to kasztany, a tak naprawdę chyba niedojrzałe daktyle.
Nie wiem co to kwitnie, ale robi to pięknie.
Zieleń dosłownie wylewa się zza płotów.
Komentarze