Czyli złoto dla wytrwałych

Odliczanie z wielką niecierpliwością dni, godzin i minut – tak w wielkim skrócie wyglądał czas przygotowań do kolejnego wyjazdu. Kompletowanie sprzętu oraz ceremonialne przeglądanie pudełek z przynętami jest swego rodzaju rytuałem każdego wędkarza i łowiącym nie trzeba tego tłumaczyć. Za każdym razem, gdy mam świadomość kilkunastodniowego łowienia wpadam w stan euforii, a tym bardziej łowienia na ogromnej, nieodgadnionej jeszcze wodzie.

Nasza wyprawa związana była z nagrywaniem filmu o dużych szczupakach, a przy okazji zrobienia swojego rodzaju rozpoznania na nowym, szwedzkim łowisku, które wynalazł Maciek Rogowiecki z ekipy Eventur Fishing. Ta tajemnicza woda to jezioro Varpen, położone tuż przy miejscowości Bollnäs w środkowej części Szwecji. Jest to ogromne, przepływowe jezioro (połączone z rzeką Ljusnan) o powierzchni 8 km kwadratowych, rozciągające się na blisko 10 km długości. Jego zróżnicowana linia brzegowa oraz dno kryją w sobie wiele tajemnic. Począwszy od zatok z zaroślami i trzcinami, skalistych górek wychodzących niemal nad powierzchnię wody, 10 metrowych blatów, po głębsze 14 metrowe rowy.
Założenie było pozornie proste – łowimy szczupaki. Od miejscowych wędkarzy mieliśmy informacje o ogromnych okazach pływających w tym jeziorze i chyba dlatego każdy z nas po cichu liczył na zaliczenie grubej, jesiennej metrówki. Chciałbym jednak od razu wyprowadzić z błędu tych, którym zdaje się, że na takich wodach ryby na pstryknięcie palcem same wskakują do podbieraka.

Tuż przed wypłynięciem na jezioro Varpen.

Wierzcie mi, że łatwo nie było, a pierwsze dni wystawiły naszą cierpliwość i pokorę na próbę, jednak nagroda za tą ofiarność za każdym razem była ogromna.

Nastawiliśmy się na jesienne szczupaki, a więc obżarte, grube ryby. Jak zatem przygotować się na takie łowienie? Kierując się stereotypem łowienia selektywnego, duża ryba – duża przynęta, po raz pierwszy sięgnąłem po casting, bo jak wiadomo wędki te dedykowane są właśnie do łowienia dużymi przynętami. Przeprowadziłem lekką rewolucję w swoich pudełkach i zaopatrzyłem się w wabiki w przedziale od 15 do 25 cm. Były to przede wszystkim gumy Svartzonker McPike i McWalleye oraz gumy o nazwach Riplle Shad i Pulse Shad. Aby być przygotowanym na wszystko, nie mogło również zabraknąć różnego rodzaju jerków Sebile czy Abu Garcia, którymi miałem zamiar obławiać płytsze miejsca sięgające do 4 – 5 metrów głębokości lub czasem przeciągając taką przynętę w toni. Oczywiście o tej porze roku, na takiej wodzie, nie spodziewałem się wielkich ryb w miejscach stosunkowo płytkich, ale jak wiadomo każda woda jest inna, a ryby w niej pływające mają czasem odmienne (od utartych opinii) przyzwyczajenia. Wędką, którą zabrałem ze sobą był Fenwick ELITECH BASS o długości 2,10 m i ciężarze wyrzutu do 21 gr. Wiem, wiem… tylko 21gr?! No właśnie tak. Miałem mieszane uczucia, ale kolega polecający mi ten kij zapewniał mnie o jego wytrzymałości i dzieląc się ze mną swoimi doświadczeniami zapewnił, że wędka spokojnie poradzi sobie z przynętami nawet do 70 gr! Zaryzykowałem i szczerze przyznam, że nie żałuję. Chociaż pierwsze rzuty wykonywałem z ogromną rezerwą i delikatnością w obawie przed złamaniem wędki, tak po jakimś czasie machałem tym kijem jak zły, widząc jego możliwości. Uniwersalność tej wędki jest zaskakująca. Kijem doskonale operuje się przynętami niewielkimi (czyli lżejszymi) np. przy łowieniu sandaczy, ale również śmiało można rzucać przynętami dużymi i o wiele cięższymi, dedykowanymi dużym szczupakom. Uzupełnieniem całości zestawu był cieszący się opinią niezawodnego sprzętu multiplikator Abu Garcia Revo Beast, którego konstrukcję i sposób obsługi jako laik w tej dziedzinie, opanowałem dość szybko.

Mój nowy sprzęt. Pierwszy raz w życiu sięgnąłem po zestaw castingowy.

Abu Svartzonker Mc Pike o długości 25 centymetrów. Nie ma, że boli!

Wszystko pięknie ładnie, więc gdzie te ryby? Szukając dużych drapieżników, ustawialiśmy się w pobliżu ogromnych ławic białorybu, przebywającego blisko podwodnych górek i spadków. Ilość ryb pływających w tej wodzie była zaskakująca, a echosonda czasami gubiła sygnał dna, biorąc za niego duże ławice drobnicy. Można powiedzieć, że były to idealne miejsca na czające się wokół tych ławic drapieżniki. Owszem, to bardzo dobre miejscówki, ale interesujące nas szczupaki nie zdradzały swojej obecności. Bardzo często mieliśmy w tych miejscach pstryki niewielkich sandaczy, których jest dość sporo w tym jeziorze. Liczba i wielkość mętnookich, to przewaga ryb w przedziale 35-40 cm. Takie niewielkie sandacze bez pardonu atakowały nasze duże przynęty. Było to dla mnie sporym zaskoczeniem, ale w końcu co drapieżnik, to drapieżnik i jego instynkt brał górę w tym wypadku. W ciągu dnia dominowały te niewielkie sandaczyki, a wieczorami uaktywniały się większe okazy. Myślę, że gdybyśmy nastawili się na łowienie sandaczy, na pewno bylibyśmy mile zaskoczeni. W końcu udało się nam kilka fajniejszych sandaczy wyholować na pokład łódki.

Niewielkie sandaczyki atakowały nawet duże gumy. Na zdjęciu Kamil z małym sandaczem, który zeżarł niemal całego Mc Pike’a o długości 21 centymetrów.

Ten mały mętnooki przebił wszystko. Guma 25cm, sandacz niewiele większy…

Trafiały się również przyzwoite sandacze, choć to nie one były celem naszej wyprawy.

Nie o to nam jednak chodziło, a ze szczupakami nie było tak łatwo. Zaniepokojeni pierwszymi, niezbyt udanymi próbami skuszenia szczupaków do brania, wpływaliśmy również na głębokie blaty, gdzie nieco większe, przyklejone do dna ryby pojawiały się w określonych porach dnia. Duża woda ma swoje tajemnice i nie zawsze pozwala odkrywać je w łatwy sposób. Jak wspomniałem, nasza cierpliwość została wystawiona na próbę i pomimo wszelkich starań, ciężko było nam dobrać się do zębatych potworów zamieszkujących głębiny Varpen.
Pierwszy dzień na tej wodzie zakończył się dla nas wspomnianymi braniami małych sandaczy
i wyholowaniem jednego szczupaka w granicach 80 cm długości. Pomimo mizernych wyników na starcie naszych zmagań, nie czuliśmy się przegrani i zgodnie przyznaliśmy, że woda ta „pachnie” dużą rybą więc nie odpuszczamy i łowimy z nadzieją na efekty. Przyjmując taką samą taktykę, łowiąc do tego z uporem i konsekwencją, już kolejnego dnia okazało się to dla nas kluczem do sukcesu.

Łowiąc w dryfie przeszukiwaliśmy równe blaty o głębokościach od 9 do 12 metrów.

Pierwsza osiemdziesiątka wyprawy. Wciąż szukamy tych dużych.

Kolejna osiemdziesiątka. Mniejszych nie było!

Rano, nasze pierwsze rzuty znów wykonywaliśmy na spadkach i w pobliżu górek, nie przynosiło to jednak żadnych rezultatów. Kombinowanie ze zmianą przynęt i sposobem ich prowadzenia, również nie robiło wrażenia na zębatych drapieżnikach . Przestawiając się z miejsca na miejsce i wpatrując się w to co pokazuje echosonda, czekaliśmy na upragnione brania. Przepływając w kolejne miejscówki, trafiliśmy w pewnym momencie na blat o głębokości 9,5 metra, na którym nic wcześniej się nie pokazywało. Tym razem zapisy na echu pokazały nam niemałe ryby poprzyklejane do dna, a to od razu nas zaciekawiło. Wcześniej nic tutaj nie było, teraz widać ryby! Stajemy i rzucamy. Była już późna godzina jak na tą porę roku i zostało nam jakieś 1,5 – 2 godziny łowienia do nocy. Pierwsze rzuty i Kamil ma już na końcu zestawu szczupłego! No w końcu! Coś się zaczyna dziać. Po chwili holu wyciągamy z wody grubego szczupaka w granicach 90 cm. Nasze morale znacznie się podniosły.
Robimy jeszcze kilka rzutów i przestawiamy się o parę metrów dalej.
Kamil się rozszalał i znowu już w pierwszych rzutach z nowego ustawienia zaciął rybę – tym razem niewielkiego sandacza. Dobrze się zapowiada to nasze nowe miejsce. Kilka rzutów i znowu strzał! Tym razem zamiast sandaczyka Kamil nie miał wątpliwości, że uderzył duży szczupak. Znowu chwila walki i do podbieraka ląduje piękny, naprawdę gruby pan zębaty zbliżony wielkością do poprzedniego. Zdjęcie, ujęcie wypuszczania zdobyczy do wody i łowimy dalej. Po tej rybie tym razem ja czuję przytrzymanie przynęty. Zacinam i jest! Po paru odjazdach niestety ryba się spięła i przegrywam walkę. Aj! Co mogłem zrobić… poszła „wiącha”, co w takich przypadkach jest niejako usprawiedliwione – straciłem w końcu naprawdę grubą rybę. Po tej szarpaninie, oglądając przynętę pociętą z każdej strony jak żyletką, poprawiłem dozbrojki i wykonałem kolejny rzut. Ku mojemu zaskoczeniu, znowu dzieje się to samo. Przytrzymanie przynęty, zacięcie i siedzi! Zabawa znowu się zaczyna. Podobna walka i odjazdy… Nie sądziłem, że rzut po rzucie może zakończyć się braniem, tym bardziej, że przed chwilą straciłem dużą rybę. Emocje były ogromne, bo wiedziałem, że mam na końcu zestawu niemałego potwora! Wybuch euforii nastąpił jak tylko zobaczyłem rybę na powierzchni wody! Było pewne, że właśnie patrzę na swoją życiówkę, więc adrenalina osiągnęła ekstremalny poziom. Kamil podebrał tego zwierza i naprawdę musiał się wysilić żeby podnieść podbierak z wody z taką zawartością. Ależ to był szał radości!!! Dla mnie było to niewiarygodne! Nie widziałem takich szczupaków wcześniej, więc trudno się dziwić. Miarka pokazała 104 cm! Zapewne dla niektórych zacnych łowców, takie 104 cm to nic takiego, ale dla mnie było to złowienie życiówki i w końcu przekroczenie magicznego metra! Ten dzień, pomimo niezapowiadającego się sukcesu, otworzył nam tzw. „worek z rybami” i utwierdził nas w przekonaniu, że mieszkają tutaj gigantyczne ryby.

Moja nowa życiówka – równiutkie 104 cm grubej mamy!!!

Zdrowa dziewięćdziesiątka i znowu na Svartzonkera McPike.

Ryby brały na blatach, ale po znalezieniu ostrego spadku dna i ławic drobnicy, koniecznie trzeba było porzucać. Tu kryły się duże szczupaki.

Nasze kolejne dni były bardzo podobne i to wytrwałość w pierwszych chwilach, dała nam możliwość odkrycia sposobu na te jesienne drapieżniki. Nawet pogoda pomimo wszystko nie odgrywała tutaj znaczącej roli. Mieliśmy zróżnicowane warunki pogodowe, od totalnej flauty i słońca, po deszcz i wiatr, który czasem uniemożliwiał normalne rzucanie. Zawsze jednak to pora dnia była czynnikiem decydującym o braniach. Rybom zdecydowanie włączał się „dzwonek” na obiad i to uruchamiało je do żerowania. Było to dość specyficzne łowienie i wymagało od nas wszystkich determinacji.

Kamil z grubą 110-ką.

Mam kolejna metrówkę na koncie, tym razem 102cm.

Ciepły posiłek w ciągu dnia, na pokładzie łódki oczywiście.

Kluczem do sukcesu na jeziorze Varpen okazało się szukanie ciekawych miejsc i systematyczne ich obławianie. Zarówno w przypadku dużych szczupaków, jak i sandaczy.

Film z naszej wyprawy znajdziecie pod tym linkiem:

Jan Pisarski

 

Komentarze